Major do sześcianu, czyli połówka zrobiona
Kontynuując cykl Russian Majors zawitałem tym razem do Jekaterynburga. To czwarte co do wielkości miasto Rosji zgodnie z podziałem geograficznym znajduje się już w Azji. A sam maraton, który odbył się w tym roku drugi raz nazywa się Europe Asia International Marathon. W mojej ocenie nazwy kontynentów powinny być zamienione, bo trasa wiedzie z Azji do Europy i z powrotem, a nie odwrotnie. Z tego punktu widzenia jest to druga obok maratonu w Stambule tego typu impreza, która dzieje się na dwu różnych kontynentach.
Wychodząc z nowoczesnego lotniska i czekając na taksówkę, zobaczyłem „pomnik samolotu”. Nie zdziwiłem się specjalnie bo często w takich miejscach występują jakieś pamiątki awiacyjne. Nie specjalnie mnie to obeszło, ale dopiero później w hotelu wyczytałem, że jest to pierwszy radziecki samolot o napędzie rakietowym z II Wojny Światowej. Zresztą ten niechlubny okres dla ludzkości to przyczyna silnej industrializacji miasta, która mocno zmieniła jego oblicze i była kontynuowana równie dynamicznie w okresie przewodnictwa Chruszczowa.
Podobnie jak Sankt Petersburg, Jekaterynburg to też „miasto carskie”, ale próżno to szukać tak spektakularnych zabytków z tego okresu jak w byłej stolicy Imperium. Niemniej jednak, szeroko rozumiane centrum zabudowane jest przez XIX wieczne w pełni odrestaurowanymi kamienicami wraz zachowanymi budynkami administracyjnymi. To wszystko „poprzetykane” jest pewną ilością nowoczesnych wieżowców. Często dochodzi do dość zabawnych zestawień, gdy drewniany zabytek sąsiaduje ze szklanym wieżowce, bądź, gdy kolejny pomnik samolotu niemal „wylądował” na dachu cerkwi.
Ja jednak jadąc tutaj chciałem upiec (jak zwykle) kilka pieczeni przy jednym ogniu. Oprócz wzmiankowanego uczestnictwa w nietypowym bo międzykontynentalnym maratonie oraz przebiegnięcia kolejnego rosyjskiego majora interesowało mnie spotkanie oko w oko z Idolem Szygirskim, czyli uralskim bożkiem. Zgodnie z ostatnimi badaniami przeprowadzonymi przez uczonych z laboratorium Klausa-Tschira w Mannheim w Niemczech, owa drewniana rzeźba ma 11 tysięcy lat, a nie jak wcześniej sadzono „tylko” dziewięć tysięcy! Czyli, że jest blisko 3 razy starsza niż piramida Cheopsa i jest najstarszym znanym tego typu obiektem, który przetrwał do naszych czasów. Nie odnaleziono do tej pory żadnego porównywalnego artefaktu i szanse, że się jakiś pojawi są raczej nikłe. Choć ostatnie wykopaliska w tureckim Gobekli Tepe pokazują, że jeszcze sporo nie wiemy o naszej przeszłości, i może dieta „paleo vs carbo” otrzyma jakieś nowe za i przeciw. Któż to wie?
Sam zabytek został odkryto w styczniu 1890 r. na uralskim torfowisku około 100 km od Jekaterynburga. Przedstawia on trójwymiarową spłaszczoną ludzką głowę osadzoną na ponad pięciometrowym “korpusie”, który jest pokryty zygzakami oraz wieloma innymi wzorami, w tym siedmioma schematycznie zarysowanymi twarzami. Ponieważ jest to unikat, to mnożą się wokół niego różne teorie. Jedna z nich wskazuje na możliwość, iż ten posąg może być czymś na kształt wczesnego prototypu pala totemicznego, tak szeroko spopularyzowanego przez Indian Ameryki Północnej, którzy faktycznie wywodzą się z Syberii. Nie brakuje również sympatyków teorii, według której symbole, pojawiające się na korpusie to najstarszy ślad nieznanego nam systemu piśmienniczego, którego to z uwagi na brak odniesień nie uda się najprawdopodobniej odczytać. Od siebie dodam, że dla mnie te dwie teorie wcale się nie wykluczają.
Przechodząc powoli do samego wydarzenia, a konkretnie do jego początku, czyli odbioru pakietów startowych oraz samego expo, to muszę przyznać, że doceniam pomysłowość i zaradność Rosjan. A mianowicie, cześć administracyjno-organizacyjna była zlokalizowana w centrum handlowym dedykowanym szeroko rozumianej aktywności sportowej. Stąd samo expo praktycznie nie istniało, bo ciężko zaoferować w takim miejscu, coś, czego tam nie ma. Z drugiej strony, z oczywistych powodów był pełen dostęp do całej gamy produktów i nie czuło się tymczasowości rozwiązania.
Zabawnie było obserwować minę woluntariuszki, której wręczyłem wymagany certyfikat medyczny (po angielsku), i która popatrzyła na niego, na mój paszport i po chwili zastanowienia podała koleżance mówiąc „A tu masz ciekawe”. Okazało się, że druga z woluntariuszek też ni w ząb nie mówiła po angielsku, ale dokument wydal się jej akuratnym. Tak nawiasem mówiąc, to był to blankiet ściągnięty ze strony Maratonu Moskiewskiego, który jest identyczny z tym z Maratonu Paryskiego (sic!).
W dniu D, czyli startu dotruchtałem spokojnie do Placu Rewolucji, na którym to miałem się znaleźć z powrotem za niespełna 4 godziny. Tłum był mniejszy niż przypuszczałem i daleko mu było do tego z Kazania, by o Sankt Petersburgu nie wspomnieć. Z tym drugim miał niestety inną zbieżność, mianowicie identyczną temperaturę w postaci 28-29oC oczywiście w cieniu. I tutaj dalsze spójność w postaci braku jakiegokolwiek cienia, bo większość trasy maratonu wiodła zamkniętą dla ruchu kołowego częścią drogi szybkiego ruchu. Uczyniono tak, by maraton stal się interkontynentalny poprzez przekroczenie i nawrót za terminatorem oddzielającym Europę od Azji, który znajduje się około 11 km od granic miasta. Także tylko prze chwilę pokręciliśmy się po centrum by na blisko 30 km robić za wolno poruszające się obiekty niekołowe na tutejszej ekspresówce.
Plusem tego rozwiązania (wliczając nawroty w mieście) była możliwość kilkukrotnego oglądania czołówki. W szczególności na drodze szybkiego ruchu można było sobie wyrobić pełne zdanie o tym, kto jak biegnie i ile mu jeszcze zostało sił.
Na tym jednak kończą się pozytywy, bo organizatorzy chyba nie wzięli pod uwagę panujących warunków, a może i pierwotnie zakładali mniejszą ilość uczestników, fakt jest taki, że niestety na dwu punktach brakło wody! Strasznie to było deprymujące, gdy człowiek biegnie licząc na zaspokojenie pragnienia, dobiega do stołu, a tam … pusto. Co gorsze, nie wiadomo, czy dalej za kolejne 5 km woda będzie, czy też nie? Dobrze, że samorzutnie pojawiały się „wodopoje” robione ad hoc przez kibiców, niemniej jednak nie tak to powinno wyglądać!
Ale po kolei. Jeśli chodzi o mocne ścigania się, to występ pań tylko trochę był bardziej atrakcyjny, niż panów. Co prawda nasz „znajomy” z Kazania Andriej Sofranow wyrwał mocno na początku uzyskując 15-20 sekundowa przewagę nad Yuri Chechunem (kolejna znana twarz – triumfator z Sankt Petersburga), ale już od 15 km panowie biegli ramie w ramie. Tak było do nawrotu w Europie (25 km), od którego to Yuri spokojnie, acz zdecydowanie zaczął się odłączać od Andrieja i na metę przybiegł z 40 sekundową przewagą.
W przypadku pań „Walkiria” z Kazania również postanowiła podyktować tempo od samego startu lecz i tu wystąpił ten sam wzorzec co u mężczyzn bo na 15 km już 3 zawodniczki biegły ramię w ramię. I to ta przysłowiowa trzecia, która dołączyła ostatnia do grupy również od nawrotu powoli zyskiwała przewagę nad rywalkami. Można śmiało powiedzieć, że taktyka negative split sprawdził się w Jekaterynburgu fenomenalnie, bo zarówno zwyciężczyni Sardana Trofimova, jak i druga na mecie Tatiana Archipova tak właśnie pobiegły (o 2 minuty i 1 minutę odpowiednio szybsza druga połowa). Ja dodam od siebie, że przy tak wymagającej pogodzie, to jest to chyba jedyne sensowne rozwiązanie. Dodatkowo wyprzedzanie innych biegaczy niesamowicie dodaje skrzydeł i jest bardzo pozytywnym bodźcem.
U mnie też wyszedł lekki NS. Nie powiem, sympatycznie jest tak mijać mocno już cierpiących maratończyków. Pod sam koniec robiłem nawet za element motywujący (nieskuteczny), bo tak gdzieś na 39 km, gdy dochodziłem kolejnego zmęczonego zawodnika usłyszałem tekst jego kolegi jadącego na rowerze. „Ej, uważaj bo Polak cię wyprzedza, dawaj”. Na co rzuciłem do biegnącego chłopaka, że już niedaleko i że da radę. Na takie dictum jego przyjaciel zaoferował mi jakiegoś energizera prosto z puszki, ale serdecznie odmówiłem. Wbiegając na ostatnią 400-500 m prostą stwierdziłem, że jestem w stanie trochę mocniej docisnąć i postanowiłem jeszcze dojść zawodnika, który miał tak z 80 m przewagi nade mną. Przyspieszałem stopniowo i w momencie, gdy go dochodziłem, to biegłem już tak w okolicy 4:10-4:15. Kątem oka zobaczyłem jego ogromne zaskoczenie, oraz silne postanowienie, że nie odpuści. Do mety zostało nam jeszcze niespełna 100 m i już wiedziałem, że muszę jeszcze bardziej podkręcić tempo, by to szczeniackie postanowienie zrealizować. Praktycznie stopklatka musiała wykazać, że wpadłem na metę pierwszy. Z ciekawości sprawdziłem i na półmetku ów biegacz miał ponad 5 minutowa przewagę, także u niego wystąpił spory postive split. Wniosek jest taki, że doświadczenie robi swoje, nawet na „turystycznych” maratonach.
Szczerze, to doświadczenie, doświadczeniem, negative split, negative splitem, ale przez dwa tygodnie przed startem praktycznie dzień w dzień biegałem trudne krosy w upale, co okazały się być strzałem w dziesiątkę, bo trasa bynajmniej nie była płaska, w szczególności poza miastem i co rusz był jakiś wymagający podbieg. Taki trening zapewne przyczynił się to do podbicia siły i przy identycznych warunkach pogodowych jak przy pierwszym majorze dość spokojnie poprawiałem tamten wynik o blisko 7 minut.
Na koniec kilka suchych, ale mam nadzieje interesujących faktów odnośnie samej imprezy. Również ten major zanotowała przyrost uczestników w stosunku do roku ubiegłego. Wystarczy tylko rzucić okiem na poniższą tabelę ukazującą ilość finiszujących biegaczy.
|
Rok 2015
|
Rok 2016
|
maraton
|
581
|
627
|
1/2
|
867
|
1 113
|
10 km
|
466
|
771
|
|
1 914
|
2 511
|
Szczególnie ponad 60% przyrost w biegu na 10 km wygląda imponująco. I tutaj ilość biegających pań dużo bardziej dynamicznie rośnie niż mężczyzn.
|
Rok 2015
|
Rok 2016
|
Maraton
|
|
|
K
|
64
|
70
|
M
|
517
|
557
|
½
|
|
|
K
|
251
|
363
|
M
|
616
|
750
|
10 km
|
|
|
K
|
201
|
348
|
M
|
265
|
423
|
Zresztą odnoszę takie wrażenie, że tutejsze biegaczki czerpią większą radość z samego biegania niż mężczyźni. Są dużo bardziej rozluźnione, uśmiechnięte i często jakoś zabawnie, czy wręcz prześmiesznie ubrane w róże, czy inne jaskrawe kolory. Nie wiem, czy było tu jakieś „święto baletnic”, ale gros biegaczek to osoby w tiulowych spódniczkach, trochę na modlę baletnic właśnie. Wyglądało to mniej więcej tak:
Maraton dość szumnie nosi nazwę międzynarodowego, ale w trzech równolegle odbywających się biegach uczestniczyło raptem 19 przedstawicieli z 14 państw (Kazachstan – 4, Białoruś – 2, Ukraina – 2), także nazwa więcej niż na wyrost.
Patrząc na kalendarz, to teraz powinniśmy się spotkać w Ufie. Postanowiłem jednak już w momencie opracowywania wyzwania, że Ufę przełożę na przyszły rok i będzie to dopełnienie do maratonu w Omsku. Niemniej jednak w tym roku pojawiają się dwie nowe imprezy, które mają ogromną szansę przyćmić wydarzenie sportowe z Ufy. Mianowicie, w ten sam weekend kiedy odbywać się będzie Maraton Moskiewski swoją inaugurację będzie miał maraton we Władywostoku. To nie koniec nowości, bo w listopadzie będzie również pierwszy maraton w Soczi, także spore zamieszanie w kalendarzu biegowym się zrobiło i muszę to wziąć pod uwagę.
Do zobaczenia/ usłyszenia z kolejnego majora tym razem z Moskwy. Jak widać na zdjęciu z Jekaterynburga to tylko 1.766 wiorst z pocztylionem.