Redakcja Bieganie.pl
Kilka lat później marka została połączona z marką-matką Columbia i pod wspólnym szyldem pojawiła się kolekcja odzieży, obuwia i akcesoriów dedykowanych do biegów trailowych. Światowa społeczność trailowa poznała bliżej Columbię-Montrail za sprawą partnerstwa firmy z Ultra-Trail du Mont Blanc, a polska – przez fakt, że ambasadorem marki został Marcin Świerc.
Hammer Nutrition to z kolei marka suplementów sportowych rozpoznawana w naszym kraju głównie przez fakt, że korzysta z niej Kamil Leśniak.
Na tegorocznej Łemkowynie przeprowadziłem test terenowy zarówno sprzętu, jak i odżywek.
Za każdym razem Łemkowyna zaskakuje pogodą. Od błota po kostki i ziąb po złotą polską jesień, można się spodziewać wszystkiego. Październikowy Beskid Niski stanowi wyzwanie dla obuwia i jego przyczepności, przede wszystkim za sprawą legendarnego już błota. Amerykański producent nie ma w swojej ofercie glebogryzarek stworzonych specjalnie na tego rodzaju warunki, niemniej można wśród oferty wskazać model, który najlepiej moim zdaniem radzi sobie na błocie. Jest to Rogue F.K.T., który oferuje świetną przyczepność, zważywszy na – zdawałoby się – niezbyt głęboki jak na Błotowyńskie standardy bieżnik.
Columbia Montrail specjalizuje się z jednej strony w butach na amerykańskie szlaki – w większości utwardzone i łatwe technicznie – a gdzie dobrze spisują się takie modele, jak Bajada czy Caldorado. Posiada również świetne buty w teren o charakterze alpejskim – to wspomniany już Masochist oraz Transalps. Rogue jest nieco innym butem – ma dość niski profil i niewielką ilość amortyzacji, jest też bardzo lekki. W połączeniu z dość agresywnym bieżnikiem powstaje znakomity but treningowo-startowy na miękką nawierzchnię. Nie sprawdzi się najlepiej w skalistych górach, gdzie może brakować amortyzacji i przeszkadzać dość elastyczna cholewka, natomiast w lesie, w błocie, na trawie, na grząskich szlakach sprawuje się znakomicie, co potwierdziła tegoroczna Łemkowyna.
Mimo, że w tym roku błota było o wiele mniej niż w poprzednich edycjach, można było sprawdzić trzymanie podeszwy. Niski profil wzmaga wrażenie stabilności i bliskiego kontaktu z podłożem. Poczcie bezpieczeństwa i pewności w biegu stanowi podstawowe kryterium oceny buta w podobnych warunkach i ten sprawdzian wypadł świetnie. Drugim ważnym elementem był komfort – 8 godzin na szlaku minęło moim stopom w świetnej atmosferze, a po biegu nie miałem żadnych otarć ani pęcherzy.
Nie skorzystałem z kurtki ani ciepłej wersji długich spodni, ponieważ zaskoczyła nas iście letnia aura z bardzo wysoką temperaturą. Co prawda w drodze na start nad ranem założyłem membranową kurtkę Caldorado (membrana Outdry, klejone szwy, zintegrowany kaptur, ultralekka – spełnia wszystkie warunki UTMB i podobnych biegów) i rękawiczki Trail Summit, ale jeszcze przed startem kurtka i rękawiczki powędrowały do plecaka.
No właśnie, plecak Caldorado to kolejny bardzo dobry produkt. Pojemność 7 litrów pozwala spakować całe wyposażenie obowiązkowe UTMB (powracam do tego UTMB, bo stanowi dobry przykład pewnych standardów, w przypadku wyposażenia obowiązkowego – rozbudowanych…). Z przodu kieszenie na softflaski albo bidony (ale płaskie, idealnie pasuje te od Inov8), z tyłu kieszeń na mały bukłak (1 litr, maksymalnie 1,5 litra, ale sam nie próbowałem). Do tego obszerna komora główna, rozciągliwa kieszeń zewnętrzna z tyłu i kilka mniejszych kieszonek. Zaletą jest umieszczenie kieszeni na flaski dość nisko, w kierunku pach, które to rozwiązanie preferuję – tak jest wygodniej i stabilniej. Wada to brak kieszonek bocznych pod pachami.
Ze względu na ciepłą pogodę, a wręcz upał nie miałem okazji użyć zbyt wielu elementów garderoby, przez cały bieg napierałem na krótko, w koszulce „firmowej” Łemkowyny i spodenkach Titan Ultra. Lubię ciuchy Columbia-Montrail, bo są lekkie i przewiewne, a komfort ich użytkowania nie obniża się nawet po wielu godzinach biegu. Należy jednak wspomnieć, że ze względu na brak sznurka ściągającego w spodenkach nie wkładam za dużo do kieszeni…
Kolekcja odzieży Columbia-Montrail nie powala mnogością modeli i wzorów, jednak produkty, które znajdują się w ofercie dobrze spełniają swoje zadanie i nie znalazłem żadnego, który byłby nieudany. Choć kurtki – która zawsze interesuje potencjalnych klientów – nie założyłem na Łemkowynie, to używałem jej już wcześniej na wielu biegach, w tym na tegorocznym, bardzo mokrym TDS – sprawdza się bez zarzutu, trzeba tylko uważać przy wyborze rozmiaru, bo wypada dość duża. Butów w ofercie jest natomiast sporo – w końcu Montrail było pierwotnie marką obuwniczą – i można wybrać buty na prawie każdy, jeśli nie każdy teren i warunki.
Ultrasi wiedzą, jak ważny jest wybór sprzętu na ultra. Dość powiedzieć, że sprzętu Columbia-Montrail nie czułem na sobie i nie musiałem wcale o nim myśleć podczas startu: wszystko działało, jak należy i jest godne polecenia.
Jeśli ktoś śledzi moje relacje z zawodów, to mógł zauważyć (eufemizm), że miewam problemy żołądkowe i niestety często w drugiej połowie ultra przeżywam katusze związane z brakiem energii/bólem brzucha/nudnościami (niepotrzebne skreślić, albo może nie skreślać, bo czasami dzieje się wszystko naraz). Mam kilka swoich sprawdzonych produktów, ale nie zawsze udaje mi się zabrać ich dostateczną ilość i zdarza się, że niektórych nie mogę w siebie wmusić. Niemniej do moich ulubionych (obok High5 i My Spring Energy) odzywek dołącza zdecydowanie Hammer Nutrition.
Żele – jak żele, po prostu wchodzą, z czasem coraz gorzej. Wierzę, że mają dobry skład, ale nie wnikam w to zagadnienie zbyt głęboko, ponieważ bardziej zainteresowały mnie inne produkty. Po pierwsze, napoje Heed i Fizz. Heed to napój węglowodanowy, a Fizz – elektrolitowy. Oba mają dobry skład, ale to co mnie najbardziej ucieszyło to brak negatywnego wpływu na żołądek. Ja nie trawię zdecydowanej większości sportowych napojów z proszku, a Hammer wchodzi mi jak oranżada. Smaki są dobre, choć mało wyraziste (chociaż jakby się dobrze zastanowić, to dla wielu osób będzie to raczej zaleta). Jedyny problem, jaki miałem, to żeby otworzyć saszetki z Heedem – przydałoby się jakieś nacięcie, bo spocone dłonie musiały się namęczyć z rozerwaniem opakowania.
Największym hitem jest jednak cudo o nazwie Perpetuem. Preparat zawierający nie tylko węglowodany, ale również białko, tłuszcze i jakieś super dodatki – wszystko po to, by zapewnić najlepsze paliwo, które nie będzie obciążać żołądka, ale dostarczać energii podczas długotrwałego wysiłku. Nie potrafię wytłumaczyć biochemicznych zasad jego działania, ale zaświadczam o jego skuteczności. Z ręką na sercu Perpetuem zapewnia najbardziej stabilny dopływ energii ze wszystkiego, czego do tej pory próbowałem. Suplement ma postać proszku, który możemy rozrobić w wodzie do potrzebnej konsystencji – ja zalewam porcję proszku ok. 150 ml wody we flasku 250 ml. Wychodzi z tego coś w rodzaju kisielu, no i działa rewelacyjnie. Ważne też, że jedna porcja ma aż 270 kalorii, czyli tyle co 2,5 albo i 3 żele. Polecam!
Kto jest ciekaw moich wrażeń z samego biegu może teraz zerknąć na krótką relację poniżej:
Na kilka dni przed Łemkowyną cały wyjazd stanął pod znakiem zapytania, jako że nasze auto się zepsuło i to na amen. Na szczęście dzięki wspaniałym przyjaciołom udało się zorganizować auto zastępcze i wyjechaliśmy zgodnie z planem. Aha, pamiętacie glebę w Karkonoszach dwa tygodnie temu? No to w zeszłym tygodniu zaczęło mnie mocno boleć w klatce piersiowej – Grzesiek z Fizjoterapia Biegacza macał i macał, ale niestety tym razem nie mógł za wiele zdziałać, bo to po prostu stłuczone żebro. Ała.
W Krośnie byliśmy popołudniu, odebraliśmy pakiety… Stop! Przy odbiorze pakietów mieliśmy małą spinę z wolontariuszami, dotyczącą odzieży z długim rękawem. Po co o tym wspominam? Wcale nie żeby skrytykować, wręcz przeciwnie. Bardzo szanuję to, że Łemkowyna ma porządnych wolontariuszy, którzy 1) znają regulamin, 2) nie boją się go egzekwować. Nie ma gorszego wolo nad tego, który ma wszystko gdzieś, „bo to przecież nie on to organizuje”. Nie! Tu wolontariat to część imprezy, i dobrze – nie zgadzałem się z interpretacją zapisów, kłóciłem, ale w końcu zastosowałem do instrukcji wolo – bo tak musi być.
Z biura zawodów pojechaliśmy na nocleg do Chyrowej, w której startował nasz bieg. Tuż obok naszej kwatery biegła trasa i widząc fioletowe oznaczania czuliśmy wielkie podekscytowanie. Rano kawa z widokiem na jaśniejące blaskiem świtu góry i już staliśmy na starcie.
Mój plan był prosty – do Iwonicza (22 km) i Puław (43 km) biec spokojnie, nie szybciej niż w dwóch poprzednich latach. Wtedy na ostatnich 20 km zaliczyłem bomby, teraz miało być inaczej. I było.
Na 15 km, po półtorej godziny biegu zaliczyłem największą biegową glebę w swojej karierze. Na stromym fragmencie zbiegu z Cergowej potknąłem się, ale tym razem nie tylko przeorałem szlak na Supermana, ale potem zaliczyłem jeszcze spektakularnego fikołka, po którym zatrzymałem się wreszcie kilka metrów niżej z poczuciem, że chyba nie jest najlepiej. Musiało to wyglądać groźnie, bo ludzie, którzy biegli za mną zatrzymywali się i pytali z troską, czy nic się nie stało. Oczywiście kłamałem, że nic. Kiedy dużo później dogoniłem jednego z „rywali”, ten zdziwił się widząc mnie i ucieszył, że się pozbierałem, bo jak stwierdził nie wyglądało to dobrze.
W tej chwili jednak siedzę na dupie i sprawdzam wszystkie systemy ciała. Deska rozdzielcza świeci się czerwienią, w sumie to wszystkimi kolorami tęczy. Widzę kontrolki, których istnienia nie podejrzewałem i ciekawością poznaję nowe rodzaje bólu. Przez pierwsze kilka chwil boję się, że to koniec, bo nie mogę wstać, jak po zwykłym upadku, kiedy to człowiek chciałby jak najszybciej poderwać się do dalszego biegu, bardziej nawet z zakłopotania niż z bólu czy żalu traconego czasu. Tym razem ból nie pozwala się ruszyć. Siedzę i czekam, a kolejni zawodnicy mijają mnie ostrożnie, w tym Konrad – a liczyłem, że jak mnie dogoni to jakiś czas pobiegniemy razem… Ale nie ma szans.
Martwię się, że to może być koniec biegu, na który tak długo się szykowałem. W końcu jednak robię kolejny obchód oddziału i dochodzę do wniosku, że przecież tak czy siak muszę kiedyś wstać. Zsuwam się ostrożnie po zboczu. Kolana bolą strasznie i nogi nie współpracują z mózgiem i resztą ciała. Po kilku chwilach zesztywnienie i ból częściowo ustępują, na tyle, że mogę podjąć świński trucht. Do głosu dochodzi adrenalina i wściekłość, że przez nieuwagę zawaliłem bieg. Wyciszam niepotrzebne emocje, bo najgorsze co mogłoby się teraz przytrafić to za wszelką cenę starać się nadgonić i raz jeszcze wywalić.
Dokonuję natychmiastowej korekty planów – spokojnie do Iwonicza, a potem zobaczymy. Odcinek asfaltowy boli. Musiałem prawym kolanem mocno w coś przywalić, bo przy kontakcie z twardym podłożem płonie żywym ogniem bólu, niczym liście żółtymi i czerwonymi płomieniami jesieni. Mimo to dochodzę i wyprzedzam kolejnych biegaczy – kolejny dowód na to, że dobrze się przygotowałem. Marna to pociecha. Do Iwonicza docieram w założonym czasie i mogę tylko gdybać, co by było, gdybym się nie wyłożył jak ostatnia ciapa. Do Rymanowa i potem do Puław również trzymam tempo, mimo bólu, zmęczenia i upału.
Przeliczam tempa, kilometry, analizuję międzyczasy, kreślę różne plany. Jeżeli w tym stanie potrafię trzymać tempo z zeszłego roku, to… Znowu to gdybanie. Już tam, na trasie jestem zły na siebie, że napiszę o tym wszystkim w relacji i będzie to wyglądało żałośnie – marne tłumaczenie. W głowie odzywa się szczur, dobry znajomy z opowieści Krzywego: „sfrajerzyłeś się, kupo! Patrz na te cudne góry, oglądaj złotą polską jesień…
Obrzydzę ci to wszystko, obiecuję. Patrz jak wszyscy się cieszą widokami, jacy są szczęśliwi i myśl o swoim upadku. O swojej wywrotce. O swojej glebie.”
Kilometry mijają, aż pojawia się meta. 8 godzin, 8 minut. Czuję rozdwojenie jaźni: jedna jej część się zwyczajnie cieszy: piękny bieg, cudny dzień spędzony w górach, niezły czas. Druga – sami wiecie. Dlatego nie będę dalej opowiadał o swoim biegu.
Mistrzostwa Polski w ultramaratonie górskim rozgrywane podczas wyścigu Łemkowyna 70 wygrał Kamil Leśniak, uzyskując kosmiczny wynik 5:40. To jest największy bohater tych zawodów. Skupiam się na radości z jego sukcesu. Podziwiam efekty świetnej pracy. Trzymam z całej siły kciuki za kolejne starty.
Na szczęście bieganie to nie tylko bieganie 😉 Uwielbiam Beskid Niski, uwielbiam wspólne wyjazdy z Anią. Na Łemkowynie spotykam mnóstwo znajomych, w których towarzystwie czuję się dobrze. Obok ZUKA to moja ulubiona impreza 🙂