FelietonKrystynaRoszak752
16 stycznia 2020 Redakcja Bieganie.pl Sport

kwiat we włosach, rzecz o pewnej wyspie


Są takie miejsca, o których nikt nie słyszał, w których nikt nie był. Nazwy miasteczek, wysp, czasem i krajów, które nawet nie brzmią znajomo – brzmią niczym. Gdy się w nich z nadania losu znajdziemy, gdy ustanowimy je na pewien czas naszym gruntem pod stopami, zyskują nagle ważność. I później już nic nie jest takie samo, bo wspomnienia tych miejsc wdrapują się trwale w okolice hipokampa, nazwy lokują na dobre między synapsami i na sam ich dźwięk budzą się skojarzenia, wracają zapachy, emocje.

Opowiem dziś wam o takim miejscu, które położone jest na linii dwóch arcysławnych (czytaj: nudą wiejących) turystycznych destynacji, a mimo tego pozostaje nieznane – i, wierzcie lub nie, prawdziwe. Zawsze, gdy trafiam w ten świat, czuję przypływ ulgi i optymizmu, że nie wszystko jeszcze skolonializowaliśmy, zdeptaliśmy, zajechaliśmy na śmierć. Że wciąż istnieją takie wyspy, jak Huahine.

Wysepka mierzy szesnaście kilometrów długości i nieco mniej na szerokość. Wokół otoczona jest przepięknym pierścieniem motu, koralowego atolu. Rozkłada na łopatki swoją urodą zarówno sąsiednie oblepione hotelami Bora Bora, jak i stojące w korku Tahiti. Skłamałabym mówiąc, że wyspa to skansen, gdzie „szlachetny dziki” żyje boso wśród kwiatów. Huahine ma malutkie lotnisko, sklepy z coca-colą, restauracje, asfalt i centrum nurkowe. Ale ma też nieprawdopodobny klimat, dzięki któremu wszystko, co ścięte, odrasta natychmiast ze zdwojoną siłą. Szaleńcza zieleń wyspy odcina się ciemną, grubą krechą od turkusu laguny – tak, turkus to najbliższe określenie na tę barwę, choć to nie barwa właściwie, tylko czyste światło. Na domiar tego – Huahine pachnie. Odurza wonią tiare i drzew frangipane, których kwiaty Polinezyjki wkładają za ucho zamiast biżuterii. Po smukłych ciałach, które zastał tu kapitan Cook w 1769 roku, pozostało ledwie wspomnienie, jedna czwarta dorosłych choruje dziś na cukrzycę II typu. Mimo to uroda wyspiarzy nieodmiennie ujmuje, to ludzie zbudowani z mocnej, ambitnej gliny, postawni, ciemni, niebywale silni. Żyjący z oceanu i oceanem.

Najłatwiej przypłynąć tu jachtem i rzucić kotwicę w Fare, jedynej większej osadzie, gdzie o świcie można też kupić niebieskopłetwego tuńczyka z nocnego połowu, kosz mango, kwiaty imbiru i gigantyczne, słodkie grejpfruty. Mieszkaniec Polinezji Francuskiej właściwie może wyżywić się samymi tylko darami dzikiej natury. Każde poranne bieganie kończy się jakimiś zdobyczami: a to garść gujaw, a to liście kaffiru, a to ciężkie od wody kokosy. Najbardziej cieszę się z chlebowca: nie bez powodu wieziono jego sadzonki właśnie stąd, z Wysp Towarzystwa, na plantacje niewolnicze Karaibów. Chlebowiec to energetyczna rewelacja, skoncentrowana życiodajna bomba skrobii i witamin, za sprawą której żaglowiec Bounty stał się sceną sławnego buntu, a wyspa Pitcairn zyskała osadników i całą swą niechlubną przyszłość*. Lubię, gdy historia toczy się nie wokół terytoriów czy ropy naftowej, a wokół jedzenia. Nadaje jej to ludzki wymiar, ściąga na ziemię, nadaje naturalistyczny, przyjemnie brutalny sznyt.

Zwykle, gdy biegam w tropikach, poznaję po podniosłości swoich przemyśleń, że już czas wracać, że słońce operuje ciut, ciut za mocno. Tak jest i tym razem, tylko wcale nie chce mi się wracać. Chce mi się zobaczyć, co jest za kolejnym zakolem plaży. Może będzie to uśmiechnięty rybak ciągnący kanu, który rzuci mi swoje ‘ia orana; a może krzak butterfly pea, z którego kwiatów zaparzę potem niebieską herbatę. Może półnagie dzieciaki, wrzeszczące z uciechy z samych tylko faktów życia i istnienia morskiej wody. A może zdobycz zachodniej cywilizacji – plastikowa butelka lub stary klapek, wyrzucone przez Pacyfik. Jeszcze częściej, niż owoce, zbieram śmieci. Nawet w raju, bo choć te plastikowe odpadki nie należą do wyspiarzy, ocean bezlitośnie podrzuca je im na próg. Ciekawe, jaka będzie Huahine, gdy wrócę do niej za rok, za pięć. Mimo wszystko wierzę, że nas wytrzyma.

*ciekawskich odsyłam do „Jutro przypłynie królowa” Wasielewskiego

 ______________________________
Krysia Roszak. Profesjonalna powsinoga. Jeśli gdzieś jej jeszcze nie było, to niedługo będzie. W chwili, w której czytasz te słowa, zapewne zbiera lecznicze zioła na stokach wulkanu, lepi japońskie pierożki, gania owce na końskim grzbiecie, stoi na głowie lub gapi na zachód słońca. Gdzie tylko może, tam biegnie, bo szkoda jej czasu na zwykłą wędrówkę. Tym sposobem przebiegła już pół świata, łącznie z piekłem Miedzianego Kanionu, w co do dziś sama nie wierzy. Gardzi wszelkimi butami, nigdy nie założy garsonki, mieszka na jachcie. Bardzo chce jej się żyć.

Możliwość komentowania została wyłączona.