Redakcja Bieganie.pl
Poza zawodnikami teamu, i
oczywiście pracownikami Salomona, są tu też goście – trzyosobowe ekipy z
kilkunastu krajów świata, także tych dalszych – Kanady, USA, Nowej
Zelandii, Australii i oczywiście większość z Europy. W ich skład wchodzą
także sportowcy związani z Salomonem i dziennikarze z branży biegowej.
Ja trafiłem tu jako zwycięzca konkursu na tekst sławiący bieganie
trailowe, ogłoszonego przez polskich dystrybutorów tego brandu.
Pozostali uczestnicy ekipy z Polski to Piotr Kosmala, mocny adventure
racer, oraz Marek Dudziński, redaktor naczelny polskiej edycji magazynu
Runner’s World.
W środę była długa podróż – lot z Warszawy do
Barcelony przez Monachium, a potem jazda do Francji samochodem
prowadzonym przez Alexię, pochodzącą z Grecji pracownicę Salomona. A w
czwartek rano kilkudziesięcioosobowa ekipa, praktycznie wszyscy
uczestnicy zjazdu, ruszyli w góry na coś w rodzaju treningu. Samo
Font-Romeu, a właściwie kemping Huttopia, będący bazą imprezy, położony
jest na wysokości prawie 1800 m n.p.m. My dojechaliśmy autokarem na 2000
i ruszyliśmy bardzo malowniczą trasą wzdłuż brzegu sporego jeziora Lac
des Bouillouses.
Przedzieramy się wśród licznych wolno
pozostawionych koni, krów o jasnej sierści z dzwonkami na szyjach i
mułów. Wyglądamy jak aniołki, gdyż poprzedniego wieczora wszystkich
wyekwipowano w sprzęt Salomona, w tym w białe stroje kompresyjne z
zastosowaniem technologii exo. Poprzedziły to pomiary obwodów rożnych
części ciała, dokonane przez Sophie i Serge’a z zespołu projektowego
Salomona. Serge Chapuis, szef tego zespołu, to wyjątkowo serdeczny i
kontaktowy, powszechnie lubiany, uśmiechnięty facet.
Większość
biegaczy ma na sobie rewelacyjne plecaki-camelbacki, zaprojektowane z
udziałem Kiliana, bardziej przypominające ciasno opięte na tułowiu
kamizelki. Dziś wypróbowałem ten plecak i to naprawdę świetny sprzęt.
Oczywiście wiekszość uczestników biegowej wycieczki ma też na nogach
buty Salomona, ale są dwa wyjątki. Ja mam na nogach cascadie 6, a
Hiszpan Sergio cascadie 5. Ale obaj jesteśmy zgodni, że na skaliste
górskie szlaki cascadie są trochę za miękkie, mimo że w nizinnym trailu
są doskonałe.
Dość forsownym biegiem wspinamy się wśród skał do
polany, gdzie następuje podział na dwie grupy. Mocniejsza ma w planach
dwugodzinny bieg na 2600 m n.p.m., słabsza w ciągu godziny dotrze na
2450. Należę do tej drugiej, ale i tak było hardcorowe podejście po dość
sypkim i bardzo stromym piargu. Za to pogoda super – słonecznie, ale
nie upalnie. A na górze dość wietrznie.
Godzinka popasu na
słonecznej, najeżonej ostrymi skałami grani, w oczekiwaniu na mocniejszą
grupę. Ta w końcu dociera do nas, na bardzo stromej końcówce jak dwie
kozice ścigają się Kilian z Gregiem (Gregory Vollet z Salomona jest
jednym z głównych organizatorów zjazdu). Kilian wygrywa w ostatnich
sekundach, Greg wydaje z siebie okrzyk zawodu. Potem truchtamy po
stosunkowo łatwym terenie przez pół godzinki do kolejnego malowniczego
jeziorka, gdzie czeka na nas posiłek. Wielgachny plecak z prowiantem
przytaszczyła tu świetna nowozelandzka biegaczka Anna Frost, której
kontuzja nie pozwoliła na wzięcie udziału w dzisiejszym biegu. Tym razem
sjesta trwa ze dwie godziny. Nad nami fruwa minihelikopter-kamera,
filmuje. Kolejny podział na trzy grupy. Pierwsza spacerem schodzi w dół,
druga (moja) zbiega pięciokilometrową trasą wśród licznych niewielkich
jezior. Trasa trudna technicznie, skalista, ale malownicza. Harpagany z
teamu Salomona to trzecia grupa, ci jeszcze dadzą czadu po górach i
wrócą sami, nie korzystając z autokaru.
Pireneje, a właściwie ich
wschodnia cześć, w której jesteśmy, przypomina trochę najwyższe partie
polskich Tatr Zachodnich. Wierzchołki trawiasto-skaliste, nie ma tutaj
kosodrzewiny, zamiast niej są liczne krzaki obsypane różowymi kwiatami.
Ale zapach skał jest ten sam, lubię go.
Piątek (1 lipca 2011 r.) zaczęliśmy znów treningiem powyżej 2000 m
n.p.m. Ale był on wyjątkowy, bo spotkaliśmy na nim (zupełnie
nieprzypadkowo zresztą) królową światowego maratonu, Paulę Radcliffe.
Ustanowiony przez nią w londyńskim maratonie w 2003 r. wynik 2:15:25 do
tej pory jest kobiecym rekordem świata. Paula mieszka z rodziną kilka
kilometrów stąd. Na plateau, czyli stosunkowo równym płaskowyżu powyżej
Font-Romeu, robi sobie jak zwykle poranny trening. Ale zgodziła się
zacząć go w towarzystwie naszej grupy. Przed spotkaniem Greg napomina
nas, żebyśmy nie byli dla Pauli zbyt uciążliwi, nie zagadywali
indywidualnie i nie napraszali się na wspólne zdjęcia.
Paula jest
miła i uśmiechnięta, ma na sobie fioletową koszulkę i luźne spodenki w
tym samym kolorze. Rzuca kilka zdań, mówi że jest dziś trochę zmęczona,
bo miała sporo zajęć. Ruszamy dość ostro pod górę, wzdłuż wyciągu
narciarskiego. Aparaty fotograficzne i kamery rozgrzane do czerwoności.
Strome zbocze robi szybko selekcję, nie wszyscy nadążają, także do nich
należę. Łapiemy jakieś 100 m w pionie, po czym robi się równiej. Trochę
podmokłej trawy, a potem porośnięte karłowatymi sosnami rozległe
plateau. Nadganiamy i zatrzymujemy się pod samotną skałą.
Paula chętnie udziela wywiadów kilku dziennikarzom, pozuje do zdjęć.
Zapytana, czy woli bieganie po twardej nawierzchni czy terenowe,
odpowiada zdecydowanie, że woli trail. Razem z Kilianem truchtają w
malowniczym otoczeniu przed obiektywami. Napominania Grega nie zdają się
na wiele, prawie każdy chce zamienić choć kilka zdań i załapać się na
fotkę. Wreszcie królowa maratonu żegna się z nami i znika powoli między
rozrzuconymi na hali sosenkami. Oczywiście swoim charakterystycznym,
skocznym, szarpanym krokiem.
Za to na ścieżce tuż obok nas śmiga
czarnoskóry biegacz w zielonożółtej odblaskowej koszulce. Stojący obok
mnie Szkot z teamu Salomona, Tom Owens, mówi, że to Mo Farah, pochodzący
z Somalii obywatel brytyjski. Na Mistrzostwach Europy w Barcelonie w
2010 r. wygrał na dystansach 5 i 10 km, a w tym roku w Paryżu został
halowym mistrzem Europy na dystansie 3000 m. Jest też tegorocznym
halowym rekordzistą Europy na dystansie 5 km (13:10) i rekordzistą
Europy na 10 km (26:46). I nie jest to jedyny czarnoskóry szybkobiegacz,
jakiego dziś tu spotykamy. Wielki biegowy świat miga nam wśród sosenek
na tym pirenejskim pustkowiu.
Na parkingu na dole jeszcze raz
spotykamy Paulę, kończącą trening. Widać, że już się trochę śpieszy, ale
jeszcze ktoś się załapał na wywiad. A ja cykam zdjęcie królowej
maratonu i grupce Hiszpanów podanym mi aparatem. Chwilę później Paula
wsiada do samochodu i odjeżdża.
W sobotę (2 lipca 2011 r.) odbyły się dwa wyścigi, jako uwertura do
niedzielnych biegów długodystansowych Killian’s Classik. Oba rozegrane
na tej samej trasie ok. 6500 m w poziomie i ok. 425 m w pionie. Pierwszy
był z dołu do góry (montée), z centrum Font-Romeu (1750 m n.p.m.) na
szczyt ponad plateau treningowym Pauli Radcliffe (2125 m n.p.m.).
Wypuszczali nas na trasę co minutę, po pięciu zawodników, ja znalazłem
się w pierwszej grupie. Nie biegłem na maksa, miałem czas 52:10, co dało
mi 77 miejsce na 92 kończących bieg. Mocni tu są górale… Najgorsza
była bardzo stroma końcówka, na której na dystansie mniej więcej pół
kilometra trzeba było zyskać w pionie jakieś 170 m. Tu nie było biegu,
tylko wspinaczka, za to wśród wspaniałego dopingu i licznych fotografów.
Miałem na sobie czerwony kapelusz z napisem „Polska”, żółtą galeryjną
koszulkę z orłem i pomarańczowy ergobuff. Wyglądałem trochę jak kowboj,
co wzbudzało ogólny aplauz. Bieg wygrał Tom Owens (31:21), a wśród
kobiet najlepsza była Anna Frost (37:58).
Potem było kilka godzin
sjesty na parkingu pod szczytem, z posiłkiem i dziecięcą imprezą
biegową. Kilian oczywiście biegał razem z dzieciakami, robił to z
wyraźną przyjemnością, a pół teamu Salomona zasuwało razem z nim.
Angażowała się zwłaszcza bardzo żywiołowa Rosjanka z Petersburga, Żanna
Wokujewa.
Jeden z wyścigów wygrała mniej więcej dwunastoletnia
ruda zawodniczka z biało-czerwoną czapką na głowie z napisem „Polska”.
Jak już pogadała z Kilianem, to zagadałem do niej po polsku, potem po
angielsku, wskazując na czapkę. Odpowiedziała coś po francusku, ale nie
zrozumiałem. Nie dogadaliśmy się. Kilka minut później był wyścig
zwycięzców wcześniejszych biegów, ruda dwunastolatka bardzo zasapana i
zapłakana dotarła do mety jako ostatnia, nie zdążyła odpocząć po
wcześniejszej rywalizacji. Ale ktoś z naszej ekipy od razu zaczął ją
pocieszać.
O 16.00 ruszyliśmy do wyścigu również w
pięcioosobowych grupach, wypuszczanych co minutę w dół (déscente).
Pierwszy zbieg był szaleńczy, w 4 minuty strata 170 m w pionie. Potem
już równiej przez lasy, łąki i pola golfowe, ale cały czas w dół, z
wyjątkiem jednego, mniej więcej minutowego stromego podejścia. Taki
zbieg daje niesamowite wrażenia, nigdy nie uczestniczyłem w czymś takim.
Fajnie, chociaż moje czworogłowe ledwo nadążają z amortyzowaniem
zeskoków, czuję je. Na jednym z zakrętów stoi dwunastolatka z Polską na
czapce, teraz się uśmiecha i pokazuje palcem czapkę, a potem wskazuje
kierunek biegu. Docieram do mety w Font-Romeu w czasie 29:03, co daje mi
53 lokatę na 78 kończących. Bieg wygrał Dimitris Theodorakakos (18:30),
a najlepsza wśród kobiet była Żanna Wokujewa (23:31).
Na
kolacji Greg informuje, że autobus do Barcelony odjeżdża jutro o 15.00. A
start do biegu na 45 km, do którego się zgłosiłem, jest o 8.00. Czyli
na pokonanie trasy mam 7 godzin, tyle mniej więcej sobie zaplanowałem.
Jak się spóźnię, to będę musiał sobie sam transport organizować.
Najrozsądniej byłoby przepisać się na 25 km, tak jak chce to zrobić
Szwedka Camilla. Ale ona musi odlecieć z Barcelony w niedzielę po 19.00,
a ja i Marek mamy samolot do Monachium dopiero w poniedziałek po 6.00
rano. Chcę zaryzykować i pobiec jednak 45 km, nie lubię rezygnować z
planów startowych. Trochę czuję po dzisiejszych i wcześniejszych
górskich trailach prawe kolano. Rano ostatecznie zdecyduję, na jakim
dystansie pobiegnę. Ech…
W nocy z soboty na niedzielę biję się z
myślami. Na wczesne niedzielne popołudnie zapowiadają burzę. Przy tak
trudnym, skalistym terenie trudno będzie się wyrobić w siedmiu
godzinach. W dodatku za tydzień biegnę w Maratonie Gór Stołowych.
Autobus nie poczeka, bo kilku uczestników spotkania musi odlecieć z
Barcelony w niedzielę po 19.00. W końcu jestem tu gościem, nie mogę
komplikować logistyki obejmującej setkę ludzi i kontynent. W grupie
składającej się w większości z wyczynowców, jestem jednym z nielicznych
maruderów. Wszystko mówi – odpuść. Marek i Piotrek też tak radzą.
W
sobotni wieczór jak zwykle zbiera się kilkanaście osób w kempingowej
kawiarence ze strefą vi-fi i siedzi nad laptopami. Na pożyczonym od
Marka sprzęcie wrzucam kolejną relację do bloga. Kończąc, napotykam
wzrok Grega. Milczy, nie musi nic mówić. Wiem. Wreszcie mówi, że gdybym
biegł 45 km i wiedział, że nie dotrę do mety przed 15.00, to mam szukać
na trasie ludzi z Salomona, a oni już mnie na czas dowiozą samochodem do
autobusu. A gdybym chciał się przepisać na 25 km, to mam to zrobić w
biurze zawodów rano do 7.30.
Budzimy się przed szóstą i idziemy
na śniadanie. Jest we francuskim stylu, na słodko, nie do końca mi to
pasuje. Słońce jeszcze nie wzeszło, jeden z kamerzystów ekipy szykuje
się do filmowania tego zjawiska. Jesteśmy na zachodnich peryferiach
strefy czasu środkowoeuropejskiego – późne wschody, późne zachody. Niebo
zasnute częściowo chmurami przypomina o zapowiadanej burzy.
Już
się zdecydowałem, po śniadaniu zgłaszam Gregowi zmianę dystansu na
krótszy. Idę do centrum Font-Romeu, gdzie jest biuro zawodów, z numerem
startowym i chipem. Organizatorzy robią wrażenie, jakby na mnie czekali.
Zostawiają mi chip i czerwony numer startowy (ci na 25 km mieli
czarne), dopisują mnie tylko do listy na 25 km.
Wracam na
kemping, pakujemy się i zwalniamy fajne drewniane domki kempingowe, w
których mieszkaliśmy od środy. W każdym zakwaterowana była ekipa z
innego kraju, a przed wejściem na wysokim maszcie powiewała stosowna
flaga. Zupełnie jak na olimpiadzie. Zrzucamy toboły przy recepcji i
idziemy na start. Uczestnicy biegu na 45 km ruszyli o 8.00, my zrobimy
to godzinę później.
Na dystansie 25 km startuje ponad 300 osób, w
większości lokalnych biegaczy. Sporo kobiet, na oko jedna trzecia. U
większości zawodników łydki są zakryte kompresyjnymi podkolanówkami lub
sleevami (uciskającymi rękawami, a może raczej nogawami, pomiędzy kostką
a kolanem). Ponad połowa z nich srebrzy się heksagonalną siateczką exo
Salomona, ze spodenkami jest podobnie. U większości biegaczy są czarne,
tylko nasze białe. Buty też różne, ale tu także dominują trailówki
Salomona.
Wchodzimy po kolei do wygrodzonej płotkami strefy
startowej, a organizatorka przytyka do naszych chipów elektroniczne
urządzenie. Piiiik… – coś mi to przypomina. Ostania fotka trzyosobowej
polskiej ekipy i w pulsacji „Rydwanów ognia” Vangelisa (kocham ten
kawałek) ruszamy asfaltem po lekkiej pochyłości w górę. Mijamy bramę
naszego kempingu Huttopia i skręcamy w lewo. Asfalt się kończy, zaczyna
się trail.
Wśród lasów i pól golfowych powoli nabieramy
wysokości. Drzewa maleją, rzedną. Podmokła łąka, trzeba uważać
przeskakując z kępy traw na kolejną kępę, bo między nimi są ukryte
zdradliwe, podmokłe dziury. Wreszcie docieramy do znanego już nam ze
spotkania z Paulą parkingu. Słychać muzykę, jest tu namiot z jedzonkiem i
piciem. Obsługuje go m.in. szatynka, która przedwczoraj mnie i Marka
oprowadzała po doświadczalnej stacji słonecznej w pobliskim Odeillo. A
wczoraj brała udział w popołudniowym zbiegu, w grupie przebranych w
pasiaste spódniczki pań (Kiliana też ubrały w taką spódniczkę) i na
mecie z grupą mieszkańców Font-Romeu grała na wielkich metalowych
beczkach jak na perkusji. W ogóle widać spore zaangażowanie miejscowej
ludności w organizację Kilian’s Classik, co i rusz natykamy się na tych
samych ludzi.
Znowu trafiamy na strome podejście wzdłuż wyciągu
narciarskiego. Tylko pogoda jest inna niż wczoraj, wtedy było
słonecznie, dziś pochmurno. Docieramy do szczytu i zbiegamy stromą
nartostradą po drugiej stronie zbocza. Marek, którego niedawno
dogoniłem, teraz ucieka mi wielkimi susami w dół. Ja drobię kroki, ledwo
utrzymuję równowagę na bardziej stromych kawałkach.
Później
jest stosunkowo płaski odcinek, lekko tylko nachylony w górę. Na jego
końcu usytuowano punkt kontrolny, przytykam chip do czytnika i słyszę
całkiem znajome piiiiik. Roland Romanik, dziennikarz z austriackiej
ekipy, który dziś nie biegnie, robi mi kilka zdjęć. Później zaczyna się
kolejna wspinaczka. Znowu mijam Marka.
Teraz jest bardzo fajny,
choć kamienisty, dość wysoko położony odcinek. Równie liczne jak
kamienie są wysuszone krowie placki. Wolno wałęsające się krowy i konie
można tu spotkać na każdym kroku. Co i rusz na trasie pokonujemy
druciane ogrodzenia z charakterystycznymi łamanymi bramkami, żeby duże
zwierzęta nie mogły przez nie przejść. Dość powszechne są też luzem
biegające psy, pasterskie i należące do turystów. Ani jeden z nich nie
zachowywał się agresywnie – ależ kontrast z naszymi Tatrami. Tam psów
turystom w góry brać nie wolno, nawet upiętych, a te należące do
miejscowych gospodarzy do aniołków nie należą. Wypogadza się, burzy
jednak nie będzie.
Na kolejnym stromym zbiegu otwiera się przed
nami wspaniały widok na dolinę z jeziorem. Ma ono charakterystyczny
kształt z dużym półwyspem na środku. Po kilkunastu minutach biegnę
wzdłuż jego brzegu w roju meszek. Potem jest bardzo strome podejście,
ciągnące się przynajmniej przez dwa kilometry. Nie ma mowy o biegu,
tylko mozolny marsz.
Wreszcie zaczyna się zbieg. Słychać znajome
bębny-beczki, dźwięk się przybliża, znowu jestem na parkingu, na którym
byłem już kilkakrotnie. Mijamy widzianych już na mecie wczorajszego
zbiegu muzykantów w biało-czarnych strojach z beczkami, przy których
mamy punkt odżywczy. Mam ochotę na coca-colę, ale gazowany napój będzie
mi się dawał potem we znaki. Podmokłą łąką wzdłuż potoku zbiegam do
Font-Romeu. Wyprzedza mnie Kilian z typowym tu okrzykiem dopingowym
„Allez, allez…”. Kończy bieg na 45 km i za kilka minut przekroczy
linię mety jako jego zwycięzca. Błyskawicznie znika w przodzie.
Na
ostatnich kilkuset metrach wyprzedzam mniej więcej pięciu biegaczy.
Docieramy do pola golfowego, finisz to pokonanie trawiastego,
pofałdowanego, lecz gładkiego terenu. Gonię jeszcze jednego biegacza,
ale w bramie Salomona on jest pierwszy. Piiik! – na mecie przytykam chip
do czytnika podanego mi przez organizatora i przez dłuższą chwilę
uspokajam oddech. Znów robi mi zdjęcia Roland. Widzę kolejny raz rudą
dwunastolatkę, odbiera ode mnie chip, dziś nie ma polskiej czapki.
Mam
czas 3:43:05 – 153 lokata na 297 kończących bieg, czyli połowa stawki.
Niedługo po mnie dociera do mety Marek, miał czas 3:52:57 i lokatę 183.
Na długo przed nami do mety dotarł Piotrek – czas 3:12:16, lokata 52.
Zaspokoiwszy pierwsze pragnienie i głód, ustawiam się w kolejce do
masażu. Podchodzi do mnie Marek, rozmawiamy. Odzywa się do nas
atrakcyjna blondynka: „Jesteście z Polski?”. Oczywiście robi to po
naszemu. Jest zdziwiona, że są tu jacyś jej rodacy. To Olimpia Kula z
Bydgoszczy, od kilku miesięcy pracująca w pobliskim Perpignan. Jest
gimnastyczką, rehabilitantką, a ostatnio biegaczką trailową. Miała dziś
na 25 km świetny czas 3:11:43, była 6 wśród kobiet.
Bieg na 25
km wygrał Grek Dimitris Theodorakakos, z teamu Salomona oczywiście, z
czasem 2:11:43. Wśród kobiet najlepsza była Hiszpanka Mireia Miro,
również z teamu Salomona – 2:31:28. Z kolei na dystansie 45 km najlepszy
był Kilian Jornet z czasem 4:39:04, a wśród kobiet Caithlin Smith –
5:28:56.
Idziemy jeszcze na dobry, choć niezbyt obfity posiłek w
dużej hali. To nasze ostatnie godziny w Font-Romeu. Docieramy do
Huttopii, korzystamy z prysznica, bierzemy toboły i pakujemy się do
autobusu, żegnając wcześniej z pracownikami Salomona. Po nieco ponad
dwóch godzinach jesteśmy w Barcelonie. Tam mniej więcej połowa
znajomych, m.in. Piotrek Kosmala, żegna się wylewnie i zostaje na
lotnisku. Niebawem każdy odleci w swoją stronę. Zostało kilkanaście
osób, które odlatują dopiero jutro, i na razie instalują się w
przylotniskowym hotelu. Wśród nich jesteśmy też my – ja i Marek.
Marek
był już kilkakrotnie w Barcelonie i chce odpocząć przed lotem w hotelu.
Ja dołączam do reszty międzynarodowej gromadki, która wieczorem trzema
taksówkami jedzie na Placa Catalunya. Jesteśmy głodni, więc dwie godziny
spędzamy w bardzo fajnej restauracji, w której zajadam się paelią z
owocami morza. Wzięliśmy jej wielką patelnię na spółkę z Philem,
wiecznie głodnym dziewiętnastolatkiem z Niemiec o dziecięcym wyglądzie i
niesamowitych wynikach na długich dystansach. Rozmawiam też sporo z
szefem grupy kanadyjskiej, również Philem.
Niestety nie za bardzo
zwiedziłem miasto. Około jedenastej wieczorem, niedługo po wyjściu z
restauracji, trzech uczestników wycieczki chce wracać do hotelu, należy
do nich Tom Owens. Nie wiadomo kiedy reszta zrobi to samo, może rano. A
ja przed piątą muszę być na lotnisku. Żeby nie wydać fortuny na samotny
powrót taksówką do lotniskowego hotelu, dołączam do trzech znużonych,
choć mam ochotę jeszcze trochę się zanurzyć w to piękne i tętniące
życiem w środku nocy miasto.
Następnego dnia, mimo lekkiej
nerwówki na lotnisku (była ogromna kolejka do boardingu i ledwo
zdążyliśmy) dotarłem bez komplikacji do Warszawy. Wyjazd dostarczył mi
niesamowitych emocji, był fajnie zorganizowany przez ludzi z Salomona,
poznałem też wielu znakomitych sportowców z całego świata. Mam nadzieję
się jeszcze kiedyś z nimi zobaczyć. A bieganie po górach to jest to, nie
mam jeszcze dość, za tydzień Maraton Gór Stołowych.
Chciałbym
teraz przedstawić kilka sportowych znakomitości, z którymi spędziłem
tych kilka dni. Oczywiście postacią najbardziej poważaną, otaczaną w
Font-Romeu i w Salomonie powszechnym szacunkiem, mimo młodego wieku i
skromnej postury, jest Kilian Jornet Burgada. Ten urodzony w 1987 r.
Katalończyk przez większą część roku (od października do maja) uprawia
ski mountaineering, czyli dyscyplinę łączącą wspinaczkę wysokogórską i
narciarstwo biegowe oraz zjazdowe. Może się tutaj pochwalić wieloma
tytułami mistrza świata.
Pozostała część roku to dla niego głównie
długodystansowe biegi górskie. Największą sławę przyniosło mu dwukrotne
zwycięstwo, w 2008 i 2009 r., w najsłynniejszym i najtrudniejszym w
Europie górskim ultramaratonie, czyli Ultra-Trail du Mont-Blanc (UTMB).
Rozgrywany jest on od 2003 r. na terenie francuskich, włoskich i
szwajcarskich Alp, na dystansie 166 km, wysokości 1000-2500 m n.p.m., z
sumą podejść 9400 m. Bierze w nim udział około 2,5 tys. zawodników, do
mety dociera połowa z nich. W 2008 r. Kilian pokonał tę morderczą trasę w
czasie 20 godzin i 58 minut.
Później wygrał kilka innych
górskich stumilowych ultramaratonów: w 2010 r. Grand Raid de la Réunion
(wyspa Reunion), a w 2011 The North Face 100 (Blue Mountains w
Australii) oraz Western States Endurance Run (Sierra Nevada w
Kalifornii). Zwłaszcza to ostanie zwycięstwo było znaczące – po raz
pierwszy Europejczyk stanął tu na najwyższym podium, a działo się to
kilka dni przed naszym spotkaniem w Font-Romeu. Mimo sukcesów woda
sodowa nie uderzyła mu do głowy, jest ciągle sympatycznym i trochę
nieśmiałym chłopcem.
Przedstawicielem nieco starszego pokolenia
górskich biegaczy jest Jonathan Wyatt. Ten urodzony w 1972 r.
nowozelandzki architekt jest sześciokrotnym mistrzem świata w biegach
górskich. Trzykrotnie (w 2003, 2007 i 2009 r.) wygrał Jungfrau Marathon w
Interlaken w Szwajcarii, a jego najlepszy czas na tej trasie to
2:49:01. Na olimpiadzie w Atenach w 2004 r. z czasem 2:17:47 zajął 21
miejsce w maratonie. Ustanowiony przez niego w 2002 r. w Christchurch
rekord Nowej Zelandii w półmaratonie (1:02:37) do tej pory nie został
pobity. Jono jest sympatycznym i towarzyskim gawędziarzem, chętnie
opowiada o sobie, przerywając od czasu do czasu rozmowę krótkim,
urywanym śmiechem. Mieszka teraz we włoskich Dolomitach, szefuje jako
community manager austriackiej części Salomona i wychodzi z przewlekłej
kontuzji.
Innym przykładem tego, że Kiwi (czyli Nowozelandczycy)
są nie do zdarcia, jest Anna Frost, czyli Frosty. Do Font-Romeu
przyjechała jako community manager ekipy australijskiej. Jej najbardziej
znany wyczyn to zwycięstwo w Everest Marathon w 2009 r. To najwyżej
położony maraton na świecie (co poświadcza wpis do Księgi Rekordów
Guinessa), rozgrywany oczywiście w nepalskich Himalajach. Start na
wysokości 5184 m n.p.m., meta na 3446 w Namche Bazaar. Frosty była wtedy
najlepszą kobietą i zajęła 6 lokatę w ogólnej klasyfikacji,
ustanawiając niewiarygodny w tak ciężkich warunkach kobiecy rekord trasy
– 4:35:04. Męski rekord należy do Nepalczyka Hari Roka (3:56:10, 1999).
W 2011 r. w Everest Marathon wzięła udział ośmioosobowa ekipa z Polski,
a Sylwia Jaśkowiec z AWF Katowice z czasem 5:34:06 okazała się wtedy
najlepsza w kategorii biegaczy zagranicznych.
Kiedy w niedzielę
organizatorzy imprezy z Salomona zniknęli nam z oczu, Frosty stała się
naturalnym szefem kilkunastoosobowej gromadki niedobitków w Barcelonie.
Też towarzyska, trochę zadziorna i prowokująca. Do bitki i do wypitki,
jak na góralkę przystało.
Znakomitym reprezentantem teamu
Salomona jest wspomniany już szkocki biegacz górski Tom Owens. W 2009 i
2010 r. był zwycięzcą Gore-tex Transalpine Run, ośmioetapowego biegu w
Alpach o łącznym dystansie 262 km i sumie podejść 15 220 m. Cztery
miesiące temu wygrał TNF Transgrancanaria Marathon z czasem 2:54:39,
wyprzedzając o ponad pół godziny kolejnego zawodnika. Suma podejść w tym
wytyczonym na największej z Wysp Kanaryjskich maratonie wynosi 3400 m.
Tom ma bardzo charakterystyczny i bardzo szeroki uśmiech. Wygrał sobotni
bieg pod górę w ramach Kilian’s Classik, a kilka dni później dokonał
tego samego w Alpach w ramach Salomon – 4 Trails. Ale tam musiał trochę
bardziej się wysilić, bowiem był to czteroetapowy bieg na łącznym
dystansie 163 km o sumie podejść 10 800 m. Tom miał łączny czas
16:43:53. Wśród kobiet Salomon – 4 Trails wygrała Anna Frost z czasem
22:08:35. Jak zapytałem Toma, dlaczego nie biegł w żadnym z niedzielnych
biegów Kilian’s Classik, to odparł, że oszczędza siły na ważniejszą
imprezę.
Rok temu Gran Canaria była miejscem triumfu innego
przedstawiciela teamu Salomona. Był nim urodzony w 1975 r. Hiszpan
Miguel Heras. Jednak jego najbardziej znanym wyczynem w ostatnim czasie
było zwycięstwo w 2010 r. w prestiżowym TNF Endurance Challenge w San
Francisco. To górski bieg rozgrywany na dystansie 50 mil, o sumie
podejść 3100 m, w którym Miguel osiągnął wynik 6:47:03. Wśród kobiet
triumfowała wtedy… Anna Frost z czasem 7:45:03, a ósme miejsce z
czasem 9:04:55 zajęła Kasia Zając. Po raz pierwszy na własnym terenie
zostały wtedy pokonane ikony amerykańskiego ultramaratoningu, było to
także spektakularne zwycięstwo teamu Salomona. Miguel nie bardzo mówi po
angielsku, czym wyróżniał się spośród pozostałych uczestników zjazdu w
Font-Romeu. Opuścił nas już w sobotę, aby wziąć udział w mistrzostwach
Hiszpanii w biegu górskim.
Specjalistą od biegów pustynnych jest
pochodzący z Republiki Południowej Afryki trzydziestolatek Ryan Sandes.
W latach 2008-2010 wygrał cztery tego rodzaju ultramaratony (Gobi,
Sahara, Namibia, Atacama). Została mu ostatnia pustynia – Antarktyda.
Jak na człowieka z gorących krajów przystało, paradował po Pirenejach w
ciepłej zimowej czapce, choć było tam na przełomie czerwca i lipca
całkiem ciepło. Może dlatego, że czapkę zdobiło logo producenta napoju
energetycznego.
Miałem możliwość spędzić kilka dni w towarzystwie
takich ludzi. Ludzi? Sergio Garasa Mayayo, mój hiszpański odpowiednik
(też wygrał konkurs), także górski ultramaratończyk, ma wątpliwości. O
członkach teamu Salomona mówi, że wprawdzie wyglądają jak ludzie, mówią
jak ludzie, ale to nie są ludzie. Ja myślę, że jednak są. Tylko że są to
najlepsi z najlepszych w swojej dziedzinie. Salomon wyłuskał ich z
tysięcy trailrunnerów i zgromadził na kilka dni w jednym miejscu, w
rodzinnych górach najlepszego z nich. Dzięki temu mogłem z nimi biegać,
rozmawiać, testować sprzęt, śmiać się, uczyć od nich, biesiadować,
podziwiać przyrodę. To były niesamowite cztery dni.