„Jestem zdecydowanie spokojny” – rozmowa z Adamem Kszczotem
W grudniu, będąc w Portugalii, nie mogłam odpuścić sobie rozmowy z „Profesorem” Adamem Kszczotem. Przed Dohą wszyscy mieli wobec niego ogromne oczekiwania, ze względu na to, że w poprzednich latach przyzwyczaił nas do wysokich lokat na ME i MŚ. Ostatecznie jego start na docelowej imprezie okazał się nie do końca udany. Na wzgórzu, z widokiem na Monte Gordo i okolice, Adam mówił mi o sezonie olimpijskim, współpracy z Tomaszem Lewandowskim, programowaniu na zwycięstwo oraz o tym, co go w tak zwanej sławie – cieszy oraz lekko irytuje.
Portugalskie Monte Gordo w grudniu to miejsce, gdzie co roku można spotkać polskich lekkoatletów. Najczęściej odbywają się tam pierwsze obozy przygotowujące do kolejnego sezonu. Rok 2020 to rok olimpijski. Ciekawiło mnie więc przede wszystkim, jak przygotowują się do niego polscy faworyci do wysokich miejsc w Tokio. Niewątpliwie jednym z nich jest Adam Kszczot, podwójny wicemistrz świata na 800 m.
Umówiliśmy się na spotkanie. Przed rozmową, na treningu siły biegowej, lekko irytował się na wszędobylskich złodziei specjalnego sprzętu, który co do centymetra miał wyznaczać odcinki na wybranym podbiegu w lesie… Z uśmiechem witał mnie słowami: „Gdzie są, kurde, moje szyszki?”
Sezon olimpijski na horyzoncie – wszystko idzie zgodnie z Twoimi założeniami?
No fajnie idzie! Choć ostatnio zmieniło się kadrowo – teraz trenuję z trenerem Tomaszem Lewandowskim. Ale każda zmiana na pewnym etapie jest pożądana. Decyzja została podjęta z pełną premedytacją już w połowie zeszłego sezonu, więc nic nieoczekiwanego mnie nie spotkało. Trenera Lewandowskiego znam od paru lat. Tak samo Marcina, mojego śmiertelnego wroga–przyjaciela! (śmiech) Ale bardziej przyjaciela, bo my, faceci, walczymy ze sobą tylko na bieżni. Fajnie, że będziemy mogli pojeździć razem na zgrupowania. Trening jest nieco mocniejszy, na nietypowych prędkościach jak na ten okres roku. Zrobiłem więcej jednostek około tlenowych do 1500 m, 3000 m. Realizuję restrykcyjny program treningowy i robię ze swojej strony wszystko, co do mnie należy.
Wspomniałeś mi wcześniej, że choć trener pojechał na zgrupowanie do Kenii, Ty wybrałeś Monte Gordo. Skąd taka decyzja? (EDIT: Aktualnie Kszczot przebywa na zgrupowaniu w RPA pod okiem Lewandowskiego, jednak wg doniesień Polskiej Agencji Prasowej PZLA nie dogadał się z trenerem na temat zasad współpracy – przyp. red.)
Dołączyłem do grupy, która miała już zaplanowany cały cykl startowy. Oni idą za sercem i realizują wszystko tak, jak do tej pory. Ja z kolei wiedziałem, że mogą się pojawić rozbieżności. Kenia jest bardzo wysoko, aż 2600 m n.p.m i na takich wysokościach, pod wpływem rychło podjętych decyzji treningowych, sporo osób poległo. A ponieważ nie chcę do ich grona dołączyć, to wybrałem bezpieczną wersję przygotowań.
Więc nie obawiasz się o swoją drogę do Tokio?
Jestem zdecydowanie spokojny. Nie muszę nic udowadniać. Już 11 lat biegam na wysokim poziomie i to, co jest mi najbardziej potrzebne, to spokój przygotowań. Jeśli do tego będę konsekwentnie realizował trening, to musi nastąpić efekt bardzo pozytywny. A co mi ten efekt da – zobaczymy już niedługo.
Skoro dziś już każdy wie o jakim „profesorze” na bieżni jest mowa, to czy dotyka Cię w związku z tym sława? W jakim stopniu ci najbardziej rozpoznawalni lekkoatleci się z tym zmagają?
To bardzo miłe, przyjemne, gdy poznają nas ludzie. Fajnie, gdy podchodzą, przywitają się, powiedzą kilka słów o sobie. Choć zdarzają się też sytuacje przykre, kiedy przykładowo biegnę bieg ciągły, nie mogę się zatrzymać, a ktoś prosi, bym przerwał i zrobił zdjęcie. Widzę wtedy często niezrozumienie na twarzach. Jeśli się nie uprawia sportu zawodowo, to wydaje się oczywiste, że można się na chwilę zatrzymać, pogadać, potem dokończyć trening. Ale w moim przypadku 90% jednostek treningowych nie mogę przerwać. Z punktu widzenia psychologii, kiedy się wchodzi w trening, lepiej go nie zaburzać. Nieprzyjemnie jest też wtedy, gdy wychodzę z rodziną do restauracji, a ktoś ostentacyjnie ogłasza naszą obecność, podczas gdy my chcieliśmy spędzić ze sobą spokojny czas. Mimo, że te zachowania mogą wydawać się czasem dziwne, to ogólnie mam wrażenie, że lekkoatleci w Polsce są odbierani w pozytywny sposób. Mało negatywnych opinii i hejtu płynie w naszym kierunku, więc te nieporozumienia można uznać za na tyle marginalne, że wręcz nieważne.
Kibice to jedna grupa. A spośród zachowań dziennikarzy, które jest najbardziej irytujące?
„Pośpiech postartowy”. Jest wąskie okno, gdzie spotykają się dwie profesje. Jako zawodnik, po starcie, muszę w jak najkrótszym czasie udzielić wywiadu. A najlepiej by było po prostu iść i szybko zająć się tym, co jest najważniejsze – roztruchtać, wypić odżywki, przejść cykl regeneracyjny. Oczywiście, cieszymy się, że zyskujemy na popularności. Musimy wychodzić naprzeciw ludziom, którzy chcą nas zobaczyć, posłuchać, przeczytać o nas. Ale jest to trudne, bo trzeba pogodzić te dwa światy. W tym miejscu pojawiają się dziennikarze, którzy też muszą spełnić swoją rolę. Gdzieś trzeba znaleźć kompromis, a to bywa niełatwe. Czasami pojawiają się trudne pytania, do tego w momencie, gdy jesteśmy zmęczeni. Nie zawsze to wychodzi dobrze. No bo, jeśli ktoś właśnie myśli o tym, czy zwymiotować teraz, czy za minutę, a dziennikarz zadaje męczące pytania, no to nijak nie idzie na nie odpowiedzieć rozsądnie. Ale z punktu widza, najlepszy moment jest zaraz po starcie. Widać prawdziwe emocje. Nie oszukasz tego, nie wystudiujesz. A na to dzisiejsze media są łakome. Więc jest to jakaś drobna cena do zapłacenia.
Gdy dostajesz pytania o cele na kolejny sezon, wywiera to na Tobie presję?
Kiedyś tak to odbierałem. Mimo, że jednocześnie byłem świadomy, że trzeba sobie wyznaczać wysokie cele. Nie zawsze chciałem otwarcie o nich mówić. Nauczyłem się jednak, że niezależnie od tego, czy ja powiem o nich głośno, czy nie, świat się nie zawali. Akceptacja wszystkiego, co ma się stać – startów, treningów, tak z pełną świadomością, to fundament. A on często umyka przez błahostki dnia codziennego, przez to, że cel jest czasami daleko, gdzieś za horyzontem zdarzeń. Jeżeli jesteśmy w stanie zabezpieczyć aspekty rozwoju osobistego, jest łatwiej. Wtedy robimy to, na co pracowaliśmy przez miesiące, lata, a nie to, co się udaje.
Co jeszcze daje rozwój osobisty sportowcowi?
Spokój. Przykładowo bardzo popularne jest odkładanie stresu w czasie, mówienie sobie „Impreza za miesiąc, impreza za tydzień, impreza za dwa dni”. Kiedy się to tak odsuwa od świadomości, to przychodzi moment, że wszystko staje się dużym ciężarem. I albo przez to przebrniesz albo nie przebrniesz. Natomiast dobrze jest radzić sobie każdego dnia z różnego rodzaju stresem, który dotyka cię nie tylko w sensie sportowym. Jestem ojcem dwójki dzieci, mężem i pełniąc te role również muszę umieć użyć tych narzędzi psychologicznych, przemyśleć daną sytuację. Kontrolowanie stresu, to ogromna umiejętność. Im szybciej się człowiek tego nauczy, tym lepiej.
Jakiego narzędzia psychologicznego zawodowiec używa najczęściej?
Wizualizacja jest jednym z podstawowych. Jeżeli potrafimy sobie wizualizować, przykładowo trening, i jesteśmy w stanie korespondować położenie naszego ciała, poprzez głębokie czucie, świadomość, to możemy szybciej adaptować się do różnych bodźców. Jeśli możemy wyobrazić sobie to, co nas czeka, wiemy, jak wszystko ma przebiegać, to idziemy i to robimy. A jeśli nie możemy, to nie jesteśmy przygotowani mentalnie. Nie wiemy, jak wszystko zrobić, wykonać i istnieje większe prawdopodobieństwo pogubienia się. Lepiej być przygotowanym.
W ubiegłym roku współprowadziłeś szkolenia „Winners Mentality Program”. Co było Twoją obserwacją, czego najbardziej brakowało ludziom głodnych sukcesu?
Najbardziej brakowało im chwili na refleksję. Często nie potrafili się zatrzymać. Ja to nazywam „samoodtwarzającym się filmem”. Jeżeli dochodzimy do jakiegoś wyzwania i jego problematyka bardzo nas dotyka, to potrafimy się na jego punkcie bardzo zafiksować i nie potrafić z niego wybrnąć. Wraca w naszej głowie w niezmienionej postaci i to niezwykle trudne, by zdać sobie sprawę, jakie to jest proste zjawisko i że ono dotyczy nas wszystkich. Jeśli jesteśmy w stanie docenić samych siebie i dać sobie taki mandat „Wiem, umiem, mam kompetencje, robiłem to, zrobię to” i wierzyć w to, zaakceptować, że dane wyzwanie nie jest niemożliwe do przezwyciężenia, to wtedy przechodzimy do działania. Gdy usuniemy wszystkie blokady, które nas wstrzymują przed działaniem, to wtedy jesteśmy w domu. Hasłem szkoleń było „Wzrastasz w działaniu”, bo tylko ono prowadzi nas dalej. Prowadziłem je z Marcinem Płuciennkiem, który prowadzi bloga „Pasja wzrastania” i to on wpadł na pomysł zorganizowania wszystkiego. Propozycja brzmiała: „Koncepcyjnie jesteśmy bardzo podobni, więc pomyślałem, że jak się nie zapytam, to się nie dowiem”, na co ja odpowiedziałem „No dobra, zróbmy to”. I tak się stało. Było to bardzo pozytywne doświadczenie. Na razie ze względu na igrzyska jest to wszystko zawieszone, ale dowiedzieliśmy się, że bardzo się nam to podoba. Pasujemy do siebie jako prowadzący. Odebraliśmy naprawdę bardzo dobry feedback.
Więc możliwe, że to właśnie w kierunku szkoleń motywacyjnych będziesz się kiedyś rozwijał?
To jedna z możliwości. Mieliśmy mnóstwo wiedzy do przekazania, spokojnie na dwa dni, a jednak kurs trwał osiem, bardzo intensywnych, godzin. Choć nie ukrywam, mowy motywacyjne prowadzę głównie dlatego, że zostałem do tego zmotywowany dość poważnie, przez brak sponsora w postaci spółki Skarbu Państwa (Chodzi o PKN Orlen – przyp. red.). Od końca 2017 roku nie jestem sponsorowany przez żadną spółkę, więc trzeba było iść „do roboty”. I pracuję. Firma Nike i Lexus Łódź to jedyni moi sponsorzy. Z pewnością taka sytuacja do najłatwiejszych nie należy.
Był w Twoim życiu kiedyś na tyle trudny moment, że całkowicie zmienił Twoje podejście do życia?
No pewnie. Porażki uczą najlepiej, najbardziej, najuczciwiej, najintensywniej. To był 2012 rok. Ja, młody chłopak, Igrzyska Olimpijskie w Londynie i wielkie oczekiwania, rozdmuchane szczególnie po dobrym rozpoczęciu sezonu. Niestety, gdzieś po drodze moje wszystkie nadzieje spłonęły. Ostatecznie byłem dwunasty, poza ścisłym finałem. Przebukowałem bilety, żeby szybciej wrócić do domu. Wsiadłem do taksówki w Warszawie, a taksówkarz, patrząc na moje ciuchy zapytał: „To co właściwie robiłeś na Igrzyskach?”. Ja na to: „No, biegałem, 800m”. „No i jak poszło?” „Byłem dwunasty” – odpowiedziałem. I nie zapomnę jego reakcji: „Tak?! A zawsze mieliśmy dobrych średniodystansowców!”. Polemizowałem, że dwunaste miejsce to wcale nie tak źle, ale go nie przekonałem. Elegancko trzasnąłem drzwiami wysiadając z taksówki, wszedłem do domu, opowiedziałem o tym mojej jeszcze przyszłej żonie – która już od 2007 roku wiedziała, jak moje życie wygląda, jak będzie wyglądać, po prostu wiedziała na co się pisze – i jakoś zasnąłem cały zdruzgotany i załamany. Obudziłem się i stwierdziłem: „Kur.., miał rację”. Bardzo wyostrzyłem wtedy swoje postrzeganie treningu, podejście do treningu. O 150% podkręciłem normę, przede wszystkim w głowie. Trenować mocniej już się specjalnie nie dało, ale mentalnie, żeby podnieść jakość, było sporo do zrobienia.
Co byś teraz powiedział młodemu Adamowi Kszczotowi?
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.