Redakcja Bieganie.pl
Alarm nastawiliśmy na godzinę 4:30. Po szybkim śniadaniu ubraliśmy się w ciuchy, które zamierzaliśmy pozostawić zaraz przed rozpoczęciem biegu. Jak wyglądał nasz dojazd na miejsce i ile trwał?
Najpierw 40 min jazdy metrem. Na każdym przystanku dosiadała się coraz większa liczba biegaczy. Na ostatnim z nich zebrał się całkiem spory tłum.
Drugi środek transportu – prom, który zajął nam 30 min. To właśnie przy wejściu do niego poznaliśmy Kondrada i Grzegorza. Od tego momentu tworzyliśmy zgraną czwórkę.
Pamiętam, że przeglądając zdjęcia natrafiłem na takie z panoramą Manhattanu, które zostało zrobione właśnie na promie. Niewiele się namyślając udałem się na jego tył. To co tam zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Setki drapaczy chmur skąpanych w półmroku. To wszystko wyglądało tak surrealistycznie.
Po wyjściu z promu stanęliśmy w długiej kolejce. Jakkolwiek romantycznie to nie zabrzmi – była szansa na jeszcze lepsze poznanie się nawzajem. Przed nami była jeszcze ponad 30 min podróż autobusem.
Od razu zajęliśmy tył. To tam na wycieczkach szkolnych odbywały się przecież największe melanże.
Podróż wszystkimi środkami transportu trwała blisko 1,5 h. Dodając do tego czas na przesiadki i oczekiwanie w kolejkach i łącznie wyszło około 2 h. Jeszcze nigdy dojazd na linię startu nie trwał tak długo. Zrobiła się z tego naprawdę niezła wycieczka. Brakowało tylko kanapek z pomidorem, jajka i kawałka wusztu/kiełbasy.
Po wyjściu z autokaru zostaliśmy poddani kontroli i wreszcie mogliśmy się udać do miasteczka maratońskiego. Biorąc pod uwagę liczbę startujących (ponad 50 tys) były to trzy niewielkich rozmiarów miasta.
Start przebiegał w 4 falach, które startowały w 20-25 min odstępach. Każda fala dzieliła się na 3 kolory: zielony, pomarańczowy i niebieski. Te były dodatkowo podzielone na strefy od A do F. Wszystkie fale łączyły się po 5 km trasy.
Wraz z Adamem mieliśmy wystartować z zielonej – najmniej reprezentacyjnej fali, gdyż jako jedyna biegnie na niższym poziomie mostu Verrazano-Narrows. Trudniej tam o dobre widoki. No i ponoć lepiej się nie wychylać z uwagi na biegaczy, którzy… sikają z poziomu wyżej. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Okazało się, że sikania z mostu już teraz raczej się nie praktykuje. O dobry widok na Manhattan z górnego pokładu było tak samo ciężko, jak z tego naszego. Budynki były skryte we mgle. Od rana wiało chłodem i ciężkie chmury wisiały w powietrzu. Zbliżający się deszcz był tylko formalnością.
Na rozstaju dróg odłączył się od nas Konrad, któremu przypadł kolor niebieski.
Udaliśmy się do zielonej strefy, w której można było nadrobić kalorie stracone w trakcie długiej podróży. Na pierwszy ogień poszedł bajgel. Później zrobiliśmy sobie po herbacie. Dostałem izotonik, żel, wodę, a na głowę okolicznościową czapkę. Do startu zostało nam kilkadziesiąt minut. Pewne było to, że do tego czasu na pewno nie umrzemy z głodu.
Wkrótce przeszliśmy z miasteczka do naszej strefy startowej. Ustawiliśmy się przed naszą literą i po kilkunastu minutach mogliśmy wejść do środka. Kolejny raz skorzystaliśmy z toalety, których na szczęście było tam zatrzęsienie. W tle usłyszeliśmy start pierwszej fali. Wystrzał z armaty rozniósł się sporym echem. Po jakimś, czasie powolnym krokiem zaczęliśmy zmierzać w stronę naszej linii startowej.
Hymn Stanów Zjednoczonych Ameryki, szybkie porzucenie ciuchów i ubranie niebieskiej peleryny, która miała nam zapewnić jeszcze nieco ciepła.
10:15 – ruszyliśmy. Plan był prosty – nie walczyć o życiówkę. Pobiec w okolicy 4 h i cieszyć się biegiem.
Więcej na blogu Marka: drogadptokio.pl