Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Pomimo braku centralnego szkolenia sięgnął po trzy złota mistrzostw Polski tylko w jednym sezonie. O jego atomowej końcówce krążą legendy. Jako „długas” potrafił założyć ostatnią dwusetkę w 26 sekund i odjechać na maksa. Z Radosławem Kłeczkiem porozmawialiśmy o demolce na finiszu, kadrowym dresie, który dostał na spółkę z Henrykiem Szostem, medalu wywalczonym na złamanej stopie, tajemniczej teczce taty, oraz czasach, w których, żeby zdobyć medal mistrzostw Polski na piątkę, należało łamać 13:50.
Krzysztof Brągiel (Bieganie.pl): Naprawdę tata ukrywał przed Tobą swoją biegową karierę?
Radosław Kłeczek: Na teczkę z medalami i dyplomami taty natknąłem się przypadkowo, mając 14 lat. Przeglądałem, myśląc: „O co tutaj chodzi?”. Początkowo byłem zły, pytałem – dlaczego nic mi nie powiedział? Ale po latach, myślę, że to było słuszne. Bieganie to ciężki sport i trzeba samemu się na niego zdecydować, zamiast spełniać ambicje innych. W dzisiejszych czasach jest to częsty problem, że dzieci nie mają wyboru, tylko idą wytyczoną przez rodziców ścieżką.
Na jakim poziomie biegał Kłeczek senior?
Półtoraka robił w około 3:50. Był też medalistą Mistrzostw Polski juniorów w biegu przeszkodowym. Karierę zakończył jednak dość szybko. Któregoś razu tak niefortunnie przeskoczył rów z wodą, że Achilles tego nie wytrzymał.
Widać, że tajemnicza teczka taty zainspirowała Cię do biegania, bo poznaliśmy się na wakacyjnym obozie w Szklarskiej Porębie w roku 2000, mniej więcej rok po tym, jak dowiedziałeś się o genach do biegania. Jak wyglądały Twoje początki?
Na pewno kojarzysz majowy Bieg Krapkowicki. Właśnie w roku 2000 przy okazji biegi głównego, zorganizowano też wyścig dla nastolatków na 1500 metrów po ulicy. Zająłem drugie miejsce, przedzielając chłopaków z klubu Centrum Zdzieszowice. Po zawodach podszedł do mnie ich trener Paweł Serafinowicz i zapytał się, czy coś biegam. Nic wtedy nie trenowałem, wystartowałem na żywca. Po krótkich przemyśleniach zdecydowałem się, że pójdę trenować do Zdzieszowic. Kilka miesięcy później faktycznie spotkaliśmy się na obozie w Szklarskiej Porębie. Pamiętam, że to Aleks wiódł wtedy prym, ale na końcowym sprawdzianie na 1000 metrów, wypadłem naprawdę dobrze i przegrałem niewiele. To mi pokazało, że idę w dobrym kierunku.
Paweł Serafinowicz to znana postać w naszym regionie. Jednak bardziej niż, jako trener kojarzony był wtedy, jako komentator radiowy meczów siatkarskich Mostostalu. Miał w ogóle uprawnienia trenerskie?
Szczerze? Nie mam pojęcia. Wtedy, jako młody chłopak, w ogóle na to nie zwracałem uwagi. Dla mnie liczyła się możliwość trenowania w grupie. Dwa razy w tygodniu jeździłem z Gogolina do Zdzieszowic na trening. Tam był Tomek Antosiak, Piotrek Garbacz, zawodnicy ukształtowani, z sukcesami. Słuchaj, ja byłem mega wkręcony w bieganie… Pamiętam taki dzień, że miałem iść na trening wieczorem, ale położyłem się i zasnąłem. Obudziłem się rano z myślą: „O Jezu, co się stało, nie byłem biegać!”. Tamtego dnia zrobiłem więc dwa treningi, żeby nadrobić ten opuszczony z poprzedniego wieczora.
Z obozu w Szklarskiej zapamiętałem Cię, jako harpagana. Tempo biegałeś sam, szybciej od reszty. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, przebąkując pod nosem: „Zajedzie się chłop”.
Mówisz, że w Waszych oczach robiłem mocny trening. Ja z kolei dopiero jak zacząłem jeździć na kadrę narodową, przekonałem się co to znaczy końska robota. Gardzielewski, Chabowski, Parszczyński – oni biegali dużo mocniej ode mnie. Wielu ich jednostek nie byłem w stanie wykonać.
Jak to się stało, że trafiłeś do Błękitnych Osowa Sień? Klub wyglądał egzotycznie – mała miejscowość, a mocni biegacze na pokładzie.
W Zdzieszowicach dobrnąłem do momentu, gdy progres się skończył i zacząłem szukać możliwości rozwoju. Słabo wypadłem na Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży i potrzebowałem zmiany. Przez znajomego dostałem kontakt do Andrzeja Orłowskiego, który pracował w Błękitnych. Pojechaliśmy z tatą do Leszna, żeby się z nim spotkać. Porozmawialiśmy i Andrzej wyraził chęć, żeby mnie trenować. On był wtedy młodym trenerem, bez dużego doświadczenia, ale okazało się, że moja kariera nabrała pod jego okiem tempa. Sama Osowa Sień to wioska w województwie lubuskim ale faktycznie skład mieliśmy mocny. Pamiętam czas, że na obozie klubowym pojawiał się Marcin Lewandowski. Załapałem się też do kadry województwa lubuskiego, gdzie na zgrupowaniach trenowałem pod okiem Ryszarda Biesiady, trenera świetnych przeszkodowców: Radka Popławskiego i Tomka Szymkowiaka.
Dziś Andrzej Orłowski może być kojarzony przede wszystkim, jako trener Bartka Przedwojewskiego. Wtedy też prowadził z sukcesami biegaczy górskich. To nie był problem dla Ciebie, jako bieżniowca?
Andrzej na starcie zaznaczył, że potrzebuje roku, żeby „podrzucić” mnie na wyższy poziom i tak się stało. Już po roku współpracy zdobyłem srebro halowych mistrzostw Polski juniorów w Spale na 3000 metrów. Ale epizod z biegami górskimi też u Andrzeja zaliczyłem. Jako junior pojechałem na mistrzostwa świata na Alaskę. Bez specjalnego przygotowania zająłem 7 miejsce. Jeszcze na górce byłem piętnasty, ale na zbiegu wyprzedzałem rywali grupami. Za jednym zamachem wziąłem trzech Włochów, którzy zbiegali delikatnie jak panienki. Piękna wyprawa, mam mnóstwo wspomnień z tego wyjazdu.
Kto był wtedy w kadrze poza Tobą?
Henryk Szost! Pamiętam, że dostaliśmy z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki jeden dres. Była na nim nalepka z napisem: „Mistrz Polski juniorów lub mistrz Polski seniorów” (śmiech).
Jak się podzieliliście?
Henio miał na szczęście jakiś dres kadrowy z wcześniejszych zgrupowań i nowy mi odstąpił. W ogóle bardzo mi wtedy zaimponował, bo specjalnie wjechał wyciągiem na górę, żeby dopingować mnie podczas startu. Bardzo mi to pomogło. Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy go zobaczyłem. Seniorzy mieli start następnego dnia, więc równie dobrze mógł wypoczywać w naszym wypasionym hotelu i kumulować siły.
Na bieżni z trenerem Orłowskim osiągnęliście dużo. Kulminacją był rok 2006 i trzy złota młodzieżowych mistrzostw Polski: na 5000, 10000 i 3000 z przeszkodami. Jak wspominasz tamten czas?
Ten sezon był fenomenalny, ale droga do niego ciężka. Wciąż mam ogromny żal do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, bo zdobyłem te trzy złota będąc poza systemem. Wystarczył słabszy sezon 2005 i zostałem wykreślony ze szkolenia centralnego. Nie patrzyło się perspektywicznie. Miałeś słabszy rok, więc cię usuwamy. Gdzie tu ciągłość szkolenia? Nie ma. Był wyjazd z kadry i już. Na szczęście mogłem liczyć na swój klub. Postanowiliśmy, że przygotujemy się sami, najlepiej jak to będzie możliwe. Rozmawiałem kiedyś z Łukaszem Panfilem i okazuje się, że w historii mało było takich przypadków, jak moje trzy złota. Szczególnie, że rywalizowałem z mocnymi zawodnikami. Na belkach miałem Huberta Pokropa, Mateusza Demczyszaka… A następnego dnia biegałem piątkę ze „świeżym” Łukaszem Parszczyńskim i Arturem Kozłowskim. No i co? Świetny sezon, więc polski związek: „No, to teraz zapraszamy”.
W późniejszych latach trenowałeś z Tomaszem Kozłowskim. Przejście do innego trenera, to była dla Ciebie duża zmiana?
Myślę, że Andrzej i Tomek w wielu względach byli podobni. Stawiali na spokojny, długofalowy rozwój zawodnika. U Tomka Kozłowskiego, który sam był maratończykiem, chciałem się przygotować właśnie pod kątem królewskiego dystansu. Na pewno nie trenowaliśmy katorżniczo, co często widziałem u innych zawodników.
Ostatecznie maraton nie wyszedł tak, jakbyś chciał. Dlaczego się nie udało?
Życiówka 2:16:57 to faktycznie wynik przeciętny i niesatysfakcjonujący. Nabiegałem to w Dębnie, gdzie od 33 kilometra miałem olbrzymie problemy ze skurczami w łydkach. Wynikały z techniki biegowej. Mocno biegałem na śródstopiu i łydka tego nie wytrzymywała. Na 30 kilometrze czułem się świetnie, jak na biegu ciągłym, a nagle jakby ktoś pstryknął palcami, wcisnął guzik i kilometr później walczyłem ze skurczami. Ostatecznie dobiegłem jednak ze srebrem mistrzostw Polski.
Ale już na 5000 metrów byłeś nie do ogrania. Życiówka 13:43.37 robi wrażenie. W ostatnich latach szybciej biegał chyba tylko Łukasz Parszczyński.
Faktycznie piątkę bardzo lubiłem i tę życiówkę uważam za najbardziej wartościową. Chociaż mam też delikatny niedosyt, bo w tamtej dyspozycji byłem w stanie urwać jeszcze dziesięć sekund. To oczywiście gdybanie. W Polsce biegi na 5000 metrów najczęściej były traktowane po macoszemu. Rozgrywało się je w upale, na zająca robiliśmy zrzutkę, albo po prostu walczyło się o medal mistrzostw Polski, a nie o czas. Brakowało mi dobrego, zagranicznego biegu, w którym mógłbym wskoczyć w tak zwany pociąg i zabrać się mocnym tempem do mety. Co nie zmienia faktu, że nawet 13:30 niewiele by dawało w skali Europy. My nie potrafimy biegać mocno tego dystansu. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn jest trening siłowy. Polacy ze sztangą się bawią, nie do końca wiemy, jak z nią pracować. Tymczasem Brytyjczycy ciężko zasuwają z ciężarami i potem mają z czego biegać.
Pamiętam mistrzostwa Polski w 2009 roku w Bydgoszczy. Wtedy potrafili nam zrobić warunki na piątkę. Bieg puszczono o 20:40, w przyjemnym chłodzie, zapalili światła, można było biegać. To były ostatnie mistrzostwa Polski, gdzie trzech zawodników złamało 13:50. Wygrał Artur Kozłowski 13:46, ja byłem drugi 13:47, trzeci Łukasz Parszczyński 13:49.
A co sobie myślałeś, gdy Cheptegei bijąc w zeszłym sezonie rekord świata na 5000 metrów, odhaczał kolejne tysiączki po 2:31 i na mecie nawet mu brewka ze zmęczenia nie drgnęła?
To jest jakiś kosmos. Bardzo lubię rekordy, ale to już zaczyna być poziom niewyobrażalny. Mam nadzieję, że wszystko odbywa się zgodnie z literą prawa, że tak to ujmę. Nie chciałbym, żebyśmy za kilka lat czuli niesmak. Rozumiem, że bijąc rekord świata, można być na mecie w euforii i dobrze wyglądać… Ale oni wyglądają, jakby skończyli trening. Mi się bardzo podoba styl biegania zawodników z Afryki, ta lekkość, mógłbym na to patrzeć godzinami. Europejczykom brakuje takiego luzu. Przy wyższych prędkościach jesteśmy pospinani.
U nas nadzieję na pobicie 13:17.69 Bronisława Malinowskiego daje Twój były kolega klubowy, czyli Marcin Lewandowski. Uda mu się?
Przyjdzie taki moment, że zmierzy się z tym dystansem i na pewno z bardzo dobrym skutkiem. Znając Marcina, to będzie celował wyżej, niż tylko rekord Polski. Jego interesuje bieganie, na fajnym, europejskim poziomie. Ale to będzie wciąż tylko rodzynek na naszym podwórku.
Ponoć Twoim znakiem rozpoznawczym było demolowanie rywali na finiszu. Kuba Wiśniewski powiedział mi „Radek odjeżdżał innym na maksa”. Prawda to?
Rzeczywiście byłem w stanie bardzo mocno dokręcać końcówkę. Nawet przy dość szybkim biegu, potrafiłem ostatnią dwusetkę założyć w 26 sekund. Pamiętam piątkę podczas Mistrzostw Polski w Bielsku-Białej, gdzie wydłużał się Bartek Nowicki, nasz super miler (Bartosz to brązowy medalista Halowych Mistrzostw Europy na 1500 m z Paryża 2011 – red.). Bieg był w miarę wolny. Zaatakowałem z 250 metra i nawet Bartek tego nie wytrzymał. Paczka w ogóle była wtedy mocna, bo startowali jeszcze: Artur Kozłowski, Marcin Chabowski, Michał Smalec.
Skąd ta moc? Trenowałeś finisze? Pamiętam jak w roku 2013 wygrałeś spektakularną końcówką dychę przy Orlen Warsaw Marathon, odprawiając z kwitkiem Kenijczyka i Białorusina…
Często na treningach wizualizowałem sobie finisz. Jeżeli miałem zabawę biegową na przykład 14 razy 1 minuta, to większość realizowałem wedle założeń, ale na ostatniej zmieniałem rytm i starałem się na zmęczeniu dokręcić. Dużo zależy od głowy. Trzeba przełamać zmęczenie i zmusić się do maksymalnej pracy. Często wygrywałem końcówki z rywalami fizycznie mocniejszymi. Ludzie generalnie wiedzieli, że jeśli nie zgubią mnie na dystansie, to mają marne szanse.
Z tego co mówisz na końcówkach większą rolę odgrywa głowa, niż czysta szybkość. Pamiętasz zawody, kiedy rzeczywiście bardziej biegło się głową, niż nogami?
Były w roku 2011 mistrzostwa Polski na 10000 m w Lidzbarku Warmińskim. Zimny maj, chyba jeszcze miejscami leżał śnieg. Od startu czułem ból w stopie. Myślałem, że może ktoś mnie nadepnął, albo krzywo stanąłem. Były zawody, więc skupiałem się na tym, żeby dać z siebie wszystko. Dobiegłem na drugim miejscu i po wszystkim, nie byłem w stanie potruchtać. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w drogę na obóz do Sankt Moritz. Stopa była opuchnięta, ale myślałem, że to tylko skręcenie, poczekam dwa, trzy dni i przejdzie. Ale nie przechodziło. Na prześwietleniu okazało się, że mam złamanie zmęczeniowe kości śródstopia. Ostatecznie na obozie nie pobiegałem, ale za to trochę pogotowałem chłopakom na apartamencie.
Cyborg. Ale jednak w pewnym momencie organizm odmówił posłuszeństwa. Zakończyłeś karierę przedwcześnie, co się dokładnie stało?
Doszło do komplikacji podczas artroskopii kolana. Do dziś nie mogę w pełni zgiąć nogi, żeby dotknąć piętą pośladka.
Trudno było się przyzwyczaić do życia po życiu? Wcześniej rytm wyznaczały zawody, zgrupowania, wyjazdy. A jak wreszcie osiadłeś w jednym miejscu, to zacząłeś przysłowiowo „chodzić po ścianach”?
Na początku byłem tak po ludzku zły, że kolano nie pozwala mi na normalny trening. Teraz jednak myślę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Założyłem rodzinę, mam żonę, dwójkę wspaniałych dzieciaków. Nie wyobrażam sobie, żeby funkcjonować aktualnie w takim reżimie, jak dawniej, że wyjeżdżam na zgrupowania i nie widzę się z bliskimi. Nawet jakbym był zdrowy, to mając rodzinę, nie mógłbym biegać wyczynowo. W nowym życiu odnalazłem się, jako trener. Emocjonuję się startami moich zawodników. Jak jestem z nimi na zawodach, to lubię śledzić międzyczasy, przeliczać tempa… Nadal się też ruszam, są momenty, że jestem w stanie pobiec dychę w 32-33 minuty…
Dla zdrowia? (śmiech)
Dokładnie. Amatorsko.
Masz synów, córki?
Dwóch synów.
W dzisiejszych czasach pewnie ciężko będzie ukryć przed nimi, że byłeś biegaczem, jak zrobił kiedyś Twój tata?
Chciałbym, żeby moje dzieci uprawiały jakiś sport. Uważam, że to dobry klosz ochronny przed robieniem głupot. Ale niech sami decydują, tak jak ja decydowałem o sobie.
Zdjęcie tytułowe: Jacek Matuszek, Zdjęcie 1: Rafał Bała-Bergen, Zdjęcie 2: We Run Prague