Redakcja Bieganie.pl
Od samego początku temat tej książki był bardzo interesujący. Pewien chłopak
z andyjskiej wioski, położonej gdzieś wysoko w górach, posiada specjalny talent.
Talentem tym jest dar biegania. Chłopcem zaczyna się interesować miejscowy
nauczyciel – postać trochę tajemnicza i nietuzinkowa. Tak się złożyło, że ów
nauczyciel wszedł w posiadanie zapisków pewnego mnicha, który jako misjonarz był
świadkiem podbicia imperium inków przez Pizarro. W
zapiskach owych jest zanotowany sposób w jaki byli trenowani czasqi – kurierzy
pocztowi, biegnący od stacji do stacji z węzełkami kipu.
Trening ten był bardzo specjalistyczny i skuteczny, bo za czasów imperium
kipu wysłane z jednego zakątka do drugiego, choćby najodleglejszego,
przemieszczało się nie dłużej jak 24 godziny i to przez masyw Andów!
Co nastąpiło dalej? O tym dowiecie się gdy sami sięgniecie po tę pozycję,
która dla mnie i innych biegaczy stała się książką kultową.
Kilkanaście lat po poznaniu "Zwycięzcy" miałem okazję pracować dla
angielskiego filmowca i scenarzysty, Michael’a Austin’a. Jeśli oglądaliście film
"Greystoke –
legenda Tarzana", to mieliście okazję podziwiania jego kunsztu
scenarzysty.
Przy zwyczajowym "gadu-gadu", opowiedziałem o pięknej książce, która z
pewnością byłaby fantastycznym materiałem do scenariusza kasowego filmu. Michael
poprosił mnie o jej egzemplarz. Spełnienie prośby nie było takie proste, gdyż
nie miałem jej przy sobie. Cała bieda pogorszyła się jeszcze, gdy moja mama nie
mogła jej znaleźć w moim bogatym księgozbiorze, pozostawionym w kraju. Na
szczęście moja szwagierka (cwana bestia), odnalazła adres autora w "Who is Who"
i tą drogą skomunikowała się z autorem, który szybciutko wysłał mi swój
egzemplarz.
Od tego momentu sprawy nabrały obrotu. Co wieczór, po pracy, spotykaliśmy się
na uroczej kolacyjce (Michael bosko gotuje!). Ja starałem się tłumaczyć na żywo
kolejne rozdziały książki, a on notował. Pewnego wieczoru zadzwonił telefon i
podsłuchałem następującą rozmowę:
– Cześć John, mam tu właśnie na kolacji
gościa – to Wojtek, polski biegacz. Tłumaczy mi właśnie rozdział z książki,
która moim zdaniem będzie świetnym materiałem do scenariusza filmowego. Disney
powinien to wziąć. To jest w stylu "Mighty Ducks" i jeśli uda się to wypuścić
przed olimpiadą w Atlancie, to powinien być kasowy film.
Po zapoznaniu się z treścią pierwszych pięciu rozdziałów, Michael polecił mi
znaleźć kogoś, kto za stosunkowo niewielką opłatą zrobiłby tzw. "rough
translation" na potrzeby scenariusza.
Skomunikowałem się z polską nauczycielką, pracującą w miejscowym liceum i za
800$ jej 13 letni syn do spółki z zawodowym tłumaczem dokonali przekładu.
Sprawa wydawała się być przesądzona, gdyby… nie fakt, iż Michael
przygotowywał się właśnie do wypuszczenia swojego filmu pod tytułem "Księżniczka
Caraboo" z małżeńską parą aktorską Phoebe Kates i Kevin’em Kline’em.
Dzień premiery zbliżał się wielkimi krokami, a on stawał się coraz bardziej
nerwowy. Pokazał mi zwiastuna do filmu i spytał się co o nim sadzę. Pokazały się
pozytywne recenzje w New York Times, ale one nie zawsze zwiastują sukces.
W końcu film trafił do masowej dystrybucji i okazał się… wielką klapą. Na
seansie oprócz mnie i żony były jeszcze tylko 3 osoby. Czyż muszę wyjaśniać co
to znaczyło dla autora? Czy rozumiecie co czuje ojciec, trzymający w ramionach
konające dziecko? Michael z dnia na dzień zmienił się nie do poznania. Wybladł,
wychudł i zgarbił się. Pod oczami miał jakby dwa wielkie sińce. Strach było się
do niego odezwać.
Kiedy brudnopis tłumaczenia był już gotowy i ciągle mając nadzieję wręczyłem
go scenarzyście, Michael powiedział mi tak:
– Wiesz Wojtek, na 400
scenariuszy, które docierają do Hollywood tylko 1 jest kupowany. Z tych
kupionych tylko 1 na 400, no może na 300, wykorzystany jest do potrzeb filmu.
Tak więc sam widzisz, że trzeba mieć cholerne szczęście, żeby się tam
przebić…
Ciągle nie tracąc nadziei czekałem aż Michael zacznie pracować nad nowym
tekstem.
Kiedyś spotkałem go i nadmieniłem coś o brudnopisie tłumaczenia. Michael
nadal nie mógł się podźwignąć po klęsce swojego filmu i powiedział mi tak:
–
Właściwie to ja tam nie widzę żadnego dramatyzmu. Nic z tym się nie da zrobić.
Zaraz po tym oddał mi brudnopis tłumaczenia.
A było tak blisko…