Redakcja Bieganie.pl
Z Arturem, którego głos i postura (53 kg przy wzroście 168 cm) przypominają Adama Małysza, rozmawia się bardzo miło. To jeden z najbardziej utytułowanych polskich długodystansowców, który niemal z każdych Mistrzostw Polski przywoził jakiś krążek. Droga zawodnika trenera Tomasza Kozłowskiego (zbieżność nazwisk przypadkowa) do wyniku 2:10:58 nie była jednak łatwa, bo przerywana kontuzjami. Z Arturem o maratonie w Wiedniu rozmawia Aleksandra Szmigiel.
Z jakimi celami jechałeś na maraton w Wiedniu? Chciałeś pobić rekord życiowy, czy raczej walczyć o ten najtrudniejszy cel – minimum na Igrzyska Olimpijskie?
Zdecydowanie celem było minimum. Od początku nastawiałem się na złamanie 2:10.30, bo liczył się wyjazd na Igrzyska Olimpijskie. Wiadomo, że szansa wystąpienia na tej najbardziej prestiżowej imprezie nie zdarza się często, bo tylko co cztery lata. Warto ryzykować, jeśli pojawia się szansa. Myślę, że było mnie na to stać.
Co się czuje, gdy do wskaźnika PZLA 2:10.30 brakuje jedynie 28 sekund? Rozczarowanie, niedosyt, czy raczej radość z świetnego rezultatu – 2:10.58.
Myślę, że po takim wyniku trzeba skupiać się na pozytywach. Nie ma co gdybać jak być mogło. Trzeba przeć dalej. Jest jak jest. Pobiegłem naprawdę bardzo dobry rezultat. Szkoda, że zabrakło troszkę do minimum, ale naprawdę bardzo cieszę się, że mieszczę się w statystykach all-time polskiego maratonu w najlepszej dziesiątce. To duże osiągniecie, mam nadzieję, że będzie rokowało w przyszłości. Nie jestem zbyt wyeksplatowanym zawodnikiem, więc sądzę, że mogę jeszcze coś „urwać” ze swojej obecnej „życiówki”.
Sądzisz, że gdybyś biegł wolniej pierwszą część dystansu i z komfortem psychicznym, że wskaźnik wynosi 2:12, to szansa na złamanie 2:10.30 byłaby większa?
Możliwe. Na pewno, gdyby minimum wynosiło 2:12, to nie zaczynałbym „połówki” w 1:05. Jednak chyba dobrze się stało, bo być może mój rezultat nie byłby tak dobry, jeśli początkowe tempo byłoby wolniejsze. Wynik jest bardzo ambitny i trzeba się z tego cieszyć.
To był dopiero trzeci maraton w twojej karierze. Gdy porównujesz go ze startami w Eindhoven (2:16:58) i w Warszawie (2:14:01), to jak określiłbyś swoje samopoczucie w stolicy Austrii?
Paradoksalnie, od początku do końca w tym maratonie czułem się najlepiej ze swoich dotychczasowych maratonów. Miałem jedynie mały kryzys zaraz po połowie dystansu, gdy urwali się pacemakerzy. Szczerze mówiąc, nie wiem czemu się tak stało – wtedy kilka kilometrów było poniżej trzech minut. Trzech Kenijczyków zaczęło odchodzić, zaczął ich kleić Arek Gardzielewski, z którym biegłem od początku. Ja miałem początkowo wątpliwości, czy za nimi pójść. W końcu ruszyłem, to nam obojgu pomogło. Po sklejeniu grupy poczułem się zdecydowanie lepiej. Może przez to, że zwolniliśmy. Generalnie maraton udało się przebiec bez większego kryzysu. Oczywiście ostatnie dwa kilometry, były ścianą, z którą trzeba było walczyć.
Mimo to ostatni kilometr pokonałeś w 3 min 4 sekundy!
Nie czułem tej prędkości na końcu, myślałem, że utrzymuję tempo 3:10. Finiszowe kilometry były na szerokiej, trzy-pasmowej trasie. Dodatkowo, głośnym dopingiem pomagała rzesza kibiców. To uskrzydlało na końcowych kilometrach. Jak zobaczyłem na ostatnich 200 m czerwony dywan, to wpadłem w euforię.
A jak radziłeś sobie pod względem mentalnym? Czy w trakcie tak szybkiego maratonu równie prędko biegną myśli?
Szczerze mówiąc, od samego początku byłem nadzwyczajnie spokojny. To nie zdarza mi sie często. Zero nerwów, noc przespana rewelacyjnie, bo od 22 do 5:30 rano do śniadania. Wcześniejsze dni także obyły się bez stresów. Podejście było więc bardzo fajne. Jeśli chodzi o myślenie w trakcie biegu, to także było spokojnie. Skupiałem się, aby pooglądać Wiedeń i żeby kleić zająców. Wiedziałem, że czuwa nad nami trener Grzegorz Gajdus, któremu jestem wdzięczny za to, że pilnował tempa pacemakerów. Przed startem mówił nam, żebyśmy się z Arkiem nie denerwowali zającami, tylko po prostu biegli. Zwolnił nas dzięki temu z niepotrzebnej szarpaniny i zbędnego myślenia w trakcie biegu. Wyłączyłem więc myślenie i zacząłem myśleć dopiero po 30 km, gdy Kenijczycy zwolnili i nie miał kto wyjść na prowadzenie. Wtedy nastąpiło zawahanie.
Kto wspierał cię podczas maratonu?
Do Wiednia przyjechała bardzo duża grupa kibiców z Wrocławia z firm Asclepios oraz Poltraf, które mnie sponsorują. Był ich cały autokar, wraz z szefami firm. Moi kibice byli rozstawieni wraz z transparentami aż w pięciu miejscach na trasie. To podnosiło oczekiwania wobec mojego występu, ale mimo to nie czułem presji. Motywowali mnie niezmiernie. Zdecydowanie lepiej mi się biegło, gdy widziałem transparenty ze swoim nazwiskiem. Kibicował mi również mój tata i klubowy trener. To był dodatkowy bodziec.
Do startu przygotowywałeś się m.in. w Nowym Meksyku. Czy wysokie góry były głównym z bodźców treningowych, dzięki któremu forma błysnęła właśnie 15 kwietnia?
Obóz na pewno był bodźcem, ale myślę, że było więcej czynników, które zadecydowały o moim lepszym przygotowaniu do maratonu w Wiedniu. Po debiucie w Eindhoven zmagałem się z kontuzją. Tam odczuwałem bóle w stawie skokowym już na trasie maratonu. Potem była operacja, rehabilitacja, kolejne przygotowania do maratonu w Warszawie. Nie były one tak dobre jak do Wiednia. Teraz miałem praktycznie od listopada przepracowane świetnie sześć miesięcy. Ostatnie dwa były wykonane na bardzo wysokim poziomie treningowym. Bardzo ambitnie podeszliśmy do tego z trenerem Tomkiem Kozłowskim.
CZTERY PYTANIA DO TRENERA TOMASZA KOZŁOWSKIEGO
Jak zareagował trener na wynik Artura? Zadowolenie miesza się z niedosytem, bo do miniumum zabrakło jedynie 28 sekund. „Mały” poprawił znacznie rekord życiowy i to cieszy. Praca daje efekty. Artur udowodnił , że jest z niego materiał na prawdziwego maratończyka. Nie trenujemy mocno, Artur nie jest typem siłowego zawodnika, ale mimo to osiągamy dobre wyniki. Ma trener żal, że minimum jest dość wyśrubowane? W tamtym roku na Mistrzostwach Polski w Bydgoszczy zebrał się zarząd i ustalił minima, nie pytając ani trenerów, ani zawodników, co o nich myślą, choć niektórzy trenerzy byli przecież na miejscu. Nie zainteresowano się jak to naprawdę wygląda, że maraton biegają młodzi ludzie, jak Artur czy Iwona Lewandowska, których potem szkoda. Wiadomo, że gdyby udało im się pojechać na Igrzyska mieliby kolejną motywację do trenowania. No cóż, nie mamy na to wpływu niestety. Czy ten sukces traktuje trener jako swój największy w karierze trenera? Trenowałem wcześniej Leszka Bebło, który osiągnął 2:09.42. Ale myślę, że wynik Artura to też duży sukces. To jest coś nowego. Zawsze tłumaczyłem Arturowi, że ma duży dar od Bozi do maratonu. Będzie z niego jeszcze duża pociecha dla polskiego maratonu. Jakie macie plany? Może spróbujecie powalczyć o minimum na 10000 m na Mistrzostwa Europy w Helsinkach? Musimy się zastanowić co dalej. Trzeba się przyłożyć do treningu i przede wszystkim mieć szansę zrobienia minimum, a w Polsce się nie da tego zrobić. Mistrzostwa Polski są już przecież za chwilę, a na Puchar Europy nie wysyła się chętnie zawodników. Na pewno Artur będzie biegać w tym sezonie bieżnię, bo to daje szybkość. W najbliższym czasie być może wystartuje też w biegach komercyjnych. |
Szkoda, że mimo tak dobrego wyniku nie pojedziesz do Londynu. Czy PZLA podcina zawodnikom skrzydła, gdy śrubuje minimum z 2:12 (wskaźnik na IO w Pekinie w 2008) na 2:10:30 (wskaźnik na IO w Londynie 2012 )w tej najtrudniejszej w lekkiej atletyce konkurencji?
Szczerze mówiąc, ciężko mi się wypowiadać na temat działań związku. Minimum jest takie jakie jest. Nie ma co filozofować. Mam świadomość, że do Pekinu w tym momencie bym się już pakował. Takie związek postawił warunki i musimy z tym żyć. Jeśli wskaźnik do Rio de Janeiro będzie podobny, to sądzę, że uda mi się go ustanowić. Tym bardziej, że z każdym maratonem poprawiam się o trzy minuty…
Kto pomagał ci w finansowaniu przygotowań do maratonu?
Na Firmach Asclepios i Poltraf opieram moje przygotowania. Team Asclepios-Poltraf bardzo mnie wspiera. Opłacił mi obóz w Nowym Meksyku. Gdyby nie ich życzliwość i pomoc, to nie byłoby tego wyniku. Niemal ogłosiłem już przecież zakończenie kariery, nie chciałem już biegać, a oni uwierzyli we mnie i bardzo mi pomogli.
Dużą zasługę ma zapewne także twój trener, z którym współpracujesz już od pięciu lat…
Współpraca z trenerem Tomaszem Kozłowskim jest ciągła i układa się dobrze. Można powiedzieć, że nasz trening nie jest rewolucyjny, ale ewolucyjny. Wszystko jest bardzo dobrze poukładane. Każde przygotowania były tak przemyślane, że dodawaliśmy coś nowego, były inne od poprzednich. Teraz nie biegaliśmy szybkich treningów, ale np. 3x8km po 3:15 min. 24 km tempa nie zdarza się często. Widzę ciągłość w treningu. Mojemu trenerowi należą się brawa. Niestety często się nie widujemy, ale jesteśmy w bezpośrednim kontakcie. Na bieżąco wszystko omawiamy. Staramy się analizować wszystkie ważniejsze treningi.
Jakie masz plany w najbliższym czasie?
Teraz muszę odpocząć, bo mam problemy z chodzeniem, a co dopiero z bieganiem. Na pewno ten tydzień spędzę na regeneracji, odnowie biologicznej i będę wychodzić na rozbiegania. Z pewnością potem będę chciał podreperować swój budżet i wystartuję w kilku komercyjnych biegach.
Po twoim wyczynie w Wiedniu, co będzie dla ciebie najbardziej motywujące w dalszym treningu?
Wśród 27-latków jest to po Gajdusie i Beble trzeci wynik. To cieszy i motywuje. Opieram się na tych statystykach, bo wynika z nich, że w maratonie można osiągnąć jeszcze więcej.
Więcej to dla ciebie…?
(Śmiech) Na pewno Igrzyska. Gdyby w wyniku w maratonie byłyby cyfry 2:09, to też bym się nie obraził. To jednak daleka przyszłość, więc na razie nie ma co planować.