Redakcja Bieganie.pl
Suniemy camperem przez pustkowia południowej Kalifornii, która właśnie przeżywa atak awanturniczej wiosny. Na drzewach pąki, na łąkach bydlaki, na szczytach jeszcze śnieg; woda w potokach lodowata i bystra. M skupiony prowadzi nasz tymczasowy dom na kołach, wielki jak wszystko w Ameryce, jak kubki z kawą, jak cheeseburgery, jak ego. Ja zaś oddaję się wspomnieniom. Pięć lat temu w Kalifornii biegałam natchniona energią Scotta Jurka i Barefoot Teda, unosił się nade mną duch Caballo Blanco. Wszystko było wówczas nowe, świeże i tak energetyzujące, że zamiast po powierzchni ziemi biegałam po warstwie eteru. Była miłość, była legenda, były blizny po Miedzianym Kanionie, było wszystko. Dziś mam o pięć lat dłuższe włosy i więcej piegów od słońca. Energii też chyba nie ubyło.
Wtedy przecinaliśmy Kalifornię w iście filmowym stylu. Zdychający pordzewiały chevrolet o wdzięcznym imieniu Ruby nie był co prawda błękitnym starym cadillakiem, ale nie przeszkadzało mi to w odczuwaniu czystej przyjemności z bycia w drodze, jak Jack Kerouac, jak James Dean, pośród pól roponośnych i podejrzanych moteli, wielkich sekwoi i ognisk nocą. Droga prowadziła wprost do Doliny Śmierci, miejsca które bardzo chciałam zobaczyć i po którym bardzo chciałam pobiegać. Doświadczyć bosymi stopami ciepłego asfaltu pustej amerykańskiej drogi krajowej. Oczywiście w samotności i oczywiście o zachodzie słońca.
Miejsce wybrało się samo. Zwyczajnie przegrzał się nam silnik i nasz dzielny wehikuł zażyczył sobie przerwy po wielokilometrowej wspinaczce pod górę w upalnym słońcu. Rozbiliśmy więc obóz na szerokim poboczu tuż przed tym, gdy zaczęło się ściemniać, a nad rozpościerającą się przed nami Death Valley rozpętała się imponująca burza. Nie było czasu do stracenia; zrobiwszy kilka szybkich zdjęć towarzysz mój jął otwierać wino, a ja pobiegłam. To nie było bieganie wycelowane w trening, budowanie formy; to był po prostu bieg drogą przed siebie, dla samej przyjemności bycia bliżej, głębiej i dalej. Lekki wiatr znad Doliny chłodził mi twarz, wyłaziły pierwsze gwiazdy, burza rozpływała się już powoli gdzieś za horyzontem, a asfalt był dokładnie tak ciepły, szorstki, twardy i bezkompromisowy, jak sobie wyobrażałam. Każdy krok był euforyczną przygodą.
Po nocy spędzonej pod gwiazdami, bez namiotu, bladym świtem ruszyliśmy powoli – oszczędzając ledwo dyszącą Ruby – do kolejnego biegowego punktu podróży, którego nie mogłam sobie darować. Badwater, od którego nazwę wzięło upiorne ultra, to nic innego jak wielkie, słone jezioro. Wody nie dostrzegłam, sól – owszem. To miejsce spoza kategorii miejsc. Nieludzkie, przytłaczające i bezlitosne, o dziwnej kolorystyce, duszące. W najniżej położonym miejscu całej Ameryki temperatury, oczywiście, są straszne – ja nawet nie próbuję wyobrazić sobie, jak ludzka istota może biec po górach dwie doby i nie sczeznąć w 55 stopniach Celsjusza, który funduje Death Valley. Odczuwałam pewien rodzaj mistycznego uniesienia, stąpając po tym samym asfalcie, co ci regularni wariaci. Dolina Śmierci to miejsce obłędnie puste nawet w środku turystycznego sezonu, nie minął mnie ani jeden samochód. Mogłam biec beztrosko po żółtej przerywanej linii wiodącej środkiem jezdni, wyobrażając sobie ultramaratończyków stąpających ostrożnie po tych jasnych paskach, by na czarnym asfalcie nie stopiły im się podeszwy butów.
Nigdy nie przyszło i nie przyjdzie mi zmierzyć się z aż tak głębokim bieganiem. Poświęcić tak wiele w imię sprawy, poddać morderczemu treningowi. Stanąć nie tyle na granicy samej siebie, co na granicy wszystkiego. Z ulgą myślę dziś, sącząc zinfandela na dachu campera nad oceanem, że nie muszę tego robić. Tam, gdzie dobiegłam, jest póki co dobrze. Nie muszę szukać kolejnej rozpalonej autostrady, by coś zrozumieć, by więcej poczuć.
Na dziś. Bo że jeszcze usłyszę wołanie pustyni, wiem, choć wcale sobie tego nie życzę. Ot, żywot cygański, gwiezdny i rozrzutny. Nie ma dlań lepszego miejsca, niż Kalifornia.
________________________________
Krysia Roszak. Profesjonalna powsinoga. Jeśli gdzieś jej jeszcze nie było, to niedługo będzie. W chwili, w której czytasz te słowa, zapewne zbiera lecznicze zioła na stokach wulkanu, lepi japońskie pierożki, gania owce na końskim grzbiecie, stoi na głowie lub gapi na zachód słońca. Gdzie tylko może, tam biegnie, bo szkoda jej czasu na zwykłą wędrówkę. Tym sposobem przebiegła już pół świata, łącznie z piekłem Miedzianego Kanionu, w co do dziś sama nie wierzy. Gardzi wszelkimi butami, nigdy nie założy garsonki, mieszka na jachcie. Bardzo chce jej się żyć.