Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Szycha był najpiękniejszym chłopcem, jakiego widziały polskie podstawówki lat 90 – tych. Dłuższa blond grzywka opadała mu tuż nad oczami, rysując serce godne fryzury Marka z „M jak Miłość”. Błękitne, bystre oczy zdradzały ten specyficzny rodzaj podwórkowej inteligencji, która okazywała się zupełnie nieprzydatna podczas odpytywanki przy szkolnej tablicy. Pod zgrabnym, delikatnie zadartym nosem malowały się mięsiste usta, z których co rusz wyszczerzał w zawadiackim uśmiechu lśniące, równe zęby. Szycha miał w sobie ten rzadki urok słodkiego niewiniątka i skorego do bitki łobuza. Gdyby tak tylko przywdział kraciastą oprychówkę i welwetową kurtkę, mógłby z powodzeniem grać bohatera tyrmandowskich opowieści o warszawskich Antkach, obstawiających bramy zrujnowanych przez wojnę kamienic przy Czerniakowskiej.
Ale mój serdeczny szkolny kolega Szycha nie pochodził z Warszawy, tylko z ulicy Zielonej w stolicy polskiej chemii i siatkówki. Urodził się niespełna pół wieku po wybuchu II wojny i nie miał zapewne bladego pojęcia, kim był Tyrmand. Wiedział za to doskonale, jak zaserwować z wyskoku, jak strzelić gola z przewrotki, zrobić fiflaka, salto, gwiazdę, szpagat i opędzlować wszystkich na dowolnym biegowym dystansie. Szycha był naszym księciem outdooru, sportowym bóstwem, cesarzem przekładanki, prezydentem stania na rękach, dyktatorem strzałów z dystansu.
Przede wszystkim imponowało mi w nim jednak te nonszalanckie łączenie przeciwieństw, które znajdowało wyraz nie tylko w anielsko-diabelskiej urodzie. Potrafił palić papierosy żarłocznie i z zimnym wyrachowaniem, jak Clint Eastwood w westernach z lat 60–tych, żeby dwie lekcje później spuszczać wszystkim łomot w wyścigu na tysiąc metrów. Był moim idolem, wzorem, celem i motywacją. Być jak Szycha – gdybym tylko wpadł wtedy na pomysł, żeby zapisać swoje życiowe powołanie na kartce nad łóżkiem, brzmiałoby właśnie w taki sposób.
Któregoś dnia mój niedościgniony kolega pojawił się w szkole w nowych butach. Od razu zwróciły moją uwagę. Były białe, to po pierwsze. Po drugie, na cholewce miały charakterystyczne paski Asicsa. Białe Asicsy w drugiej połowie lat 90–tych! Szycha po raz kolejny udowodnił, że nie przez przypadek zasługuje na miano mojej wyroczni delfickiej.
– Szycha! Skąd masz te białe Asicsy?! – zaczepiłem kolegę, nawet nie próbując ukryć ekscytacji.
– Ze sklepu – odrzekł z powagą szkolny Apollo.
– Ile dałeś? – szybko przeszedłem do konkretów.
– Chwilę strachu – Szycha uśmiechnął się tajemniczo.
– Co? No serio, ile dałeś? – dopytywałem.
– Serio ci mówię. Chwilę strachu – tajemniczy uśmiech kolegi z wolna począł przechodzić w malujące się na twarzy zniecierpliwienie.
– Jak chwilę strachu? O czym ty Szycha gadasz?! – cisnąłem.
– Naprawdę nie wiesz, co to chwila strachu? – najpiękniejszy chłopiec polskich podstawówek zapytał z niesmakiem.
– No, nie wiem – odparłem z rezygnacją.
– Dobra – rzucił krótko i zamilkł na dłuższą chwilę. – Pójdziemy po lekcjach do spożywczaka, to ci pokażę, jak się się kupuje za chwilę strachu – zapowiedział Szycha, odzyskując swój szelmowski uśmiech, który wyparł z twarzy zawód, spowodowany moją ignorancją.
Po lekcjach poszliśmy z Szychą do Gwaranta. Musicie wiedzieć, że Gwarant to sklep czynny całą dobę w pełnym tego słowa znaczeniu. Wigilia, Wielkanoc, powódź, żałoba narodowa, zamach terrorystyczny, najazd Hunów – Gwarant będzie czynny zawsze. Nie ma na świecie siły, która zamknęłaby ten osiedlowy sklepik na dłużej niż 15 minut przerwy technicznej.
Tego dnia w Gwarancie kolejka była dłuższa niż zazwyczaj. Szycha po wejściu od razu skręcił w lewo do stojącej w rogu wielkiej zamrażarki. Począł w niej grzebać i przerzucać zimne smakołyki jeden za drugim, aż wreszcie dokopał się do dwóch lodów Panda. Wrócił ze zdobyczą do kolejki i postał tak może dwie, może trzy sekundy, po czym delikatnie odwrócił się w moją stronę i wyszeptał niemal z czułością: „Dobra, a teraz spier…my”.
Kolega wystrzelił przez otwarte na oścież sklepowe drzwi, jak strzała wypuszczona z łuku Robin Hooda. Przez moment stałem oniemiały, ale szybko dotarło do mnie, że gdy Szycha mówi, żeby spier…ać, to trzeba spier…ać i ruszyłem śladem naszego klasowego cesarza, księcia, sportowego bóstwa. Gdzieś za plecami posłyszałem piskliwe „Kradną!!!”, które z każdym krokiem i skrętem w osiedlowe uliczki, cichło. Dogoniłem Szychę za naszą podstawówką, która skrywała głęboki uskok, idealny do schronienia się w podobnych przypadkach.
– Masz tu Pandę, trochę już miękka – kolega poczęstował mnie zmiętym papierkiem, który zamiast loda, miał w środku śmietankowo-kakaową miazgę na patyku.
– Co to było?! – nie ukrywałem zdenerwowania całą sytuacją.
– No jak co? Kupiłem lody za chwilę strachu – mój nauczyciel życia spokojnie odpakował Pandę i począł zlizywać ze smakiem to, co z niej zostało.
Wtedy zrozumiałem. Wreszcie zrozumiałem. Szycha miał najpiękniejsze białe Asicsy w mieście, kupione za chwilę strachu. Mnie nie było nerwowo stać na takie zakupy. Po przygodzie z lodami długo jeszcze omijałem Gwaranta.
____________________
Krzysztof Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak. Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich pozdrowić i życzyć miłego dnia.