17 lutego 2013 Redakcja Bieganie.pl Sport

Biegacz wszech czasów nie istnieje


„Inspiracja” to pojęcie, które dotyczy niemal wszystkich dziedzin życia. Ludzie, których ogarnęła jakaś pasja zawsze mają na horyzoncie jakiś niedościgniony wzór, swój własny synonim doskonałości, kogoś kto z pasji czynić potrafi sztukę. Często jest to kilka czy nawet kilkanaście takich postaci i wówczas zawsze pojawiają się dylematy kogo umieścić na szczycie takiego panteonu. Kogo uznać za absolutnego mistrza danej dziedziny, najbardziej wartego naśladowania? To trudne pytanie zdaje się być jeszcze trudniejsze, gdy zadamy je w kontekście naszej pasji, jaką jest bieganie. Jest to bowiem dziedzina, w której naprawdę wielu zawodników zapisało się na kartach światowej historii sportu. Gimnastyka sportowa ma swoją Nadię Comaneci, Formuła 1 – Ayrtona Sennę, szachy – Kasparowa. I są to nazwiska, co do których większość pasjonatów tych dziedzin nie ma żadnych wątpliwości. Ich mistrzostwo i doskonałość jest rozumiana niejako jednotorowo – ilość wygranych w zawodach daje już podstawy do uznania ich jako najlepszych w swej dziedzinie. 
W bieganiu sprawy się znacznie komplikują. Mnogość dystansów, nieustanna pogoń za rekordami, łamanie kolejnych barier czasowych i duża ilość wspaniałych zawodników światowej klasy powodują, że wyłonienie tutaj absolutnego mistrza i kogoś na kim mogliby się wzorować wszyscy inni zawodnicy, zarówno amatorzy jak i zawodowcy, staje się prawie niemożliwe. Kryteria takiej klasyfikacji mogą być bowiem bardzo różne. Dla jednych będzie to biegacz, który najwięcej razy bił rekord świata, dla innych ktoś, kto przełamał długo niepokonaną barierę jak choćby słynny Roger Bannister, który jako pierwszy na świecie w 1954 r. pokonał dystans 1 mili poniżej 4 minut. Ktoś inny zachwyci się bosymi osiągnięciami Bikili Abebe, jeszcze inny będzie próbował wzorować się na niezapomnianej agresywnej i dynamicznej taktyce Steva Prefontaina. Różne dystanse, różne osiągnięcia, ta sama dyscyplina. Jak wyłonić tutaj lidera? Jakie przyjąć kryterium? 

mbi20120809_2412_201208100029.jpg
Radość Rudishy po zwycięstwie w Londynie (fot. Marek Biczyk)

Gdy przyjrzymy się zdobywcom pierwszego i drugiego miejsca na 10000 m podczas ubiegłorocznych Igrzysk Olimpijskich w Londynie to zauważymy jak dwóch zawodników o bardzo zbliżonym poziomie potrafi się od siebie różnić. Pierwszy na mecie Mo Farah i będący tuż za nim Galen Rupp to biegacze, których rekordy życiowe na dystansach od 1500 do 10000 m są bardzo zbliżone. Nawet trenują razem. Gdy jednak przyjrzymy się ich osiągnięciom to zauważymy jak bardzo ci zawodnicy się od siebie różnią. Rupp ze swymi znakomitymi życiówkami największy sukces osiągnął właśnie w Londynie zdobywając srebrny medal. Mo Farah to dwukrotny mistrz olimpijski z Londynu (5000 m i 10000 m), mistrz świata na z Daegu (5000 m) i wicemistrz na 10000 m, trzykrotny mistrz Europy i dwukrotny halowy mistrz świata. To osiągnięcia, które potrafią powalić na kolana i dają obraz tego jak biegi długodystansowe potrafią nierówno obdzielać trofeami swych mistrzów. I chociaż w tym zestawieniu Mo Farah zdecydowanie wygrywa to dla wielu biegaczy, zwłaszcza amerykańskich, to Galen Rupp jest tym niedoścignionym wzorem, głównie za sprawą koloru skóry. Mimo, że nie jest czarnoskórym biegaczem to należy do światowej elity i to go właśnie wyróżnia i za to jest tak wysoko ceniony. Podobnie jak Craig Mottram, o którym ostatnio jednak zrobiło się znacznie ciszej.           
Ważnym czynnikiem determinującym sposób postrzegania czyichś sukcesów jest również droga jaką trzeba było pokonać aby je osiągnąć. Amatorowi marzącemu o wielkiej sławie i biegowych sukcesach znacznie bliższy sercu będzie zawodnik, który zaczynał karierę podobnie jak on, a mimo to stał się gwiazdą wielkiego formatu.

Patrick Makau, który debiutuje w maratonie (Rotterdam 2009) z czasem 2:06:14 by zaledwie po dwóch latach pobić rekord świata w Berlinie (2:03:38) to zupełnie inny rodzaj drogi do sukcesu niż progresja z wyniku 2:15:57 na 2:07:39 (tu konkretnie mam na myśli Henia Szosta). O ile w przypadku tego pierwszego już sam debiut plasował go w gronie światowej czołówki, o tyle wynik Szosta w światowych tabelach wtedy jeszcze nic nie znaczył. Makau po 2 latach osiągnął sukces, o którym marzą wszyscy maratończycy. Henryk na swoje osiągnięcie z japońskiego Otsu musiał pracować znacznie dłużej, okupując to serią wzlotów i upadków, jak choćby nieukończony bieg podczas Mistrzostw Europy w Barcelonie w 2010 r. czy też odległe 34 miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie. I chociaż osiągnął znakomity wynik, bijąc przy okazji rekord Polski Gajdusa oraz stając się obecnie najszybszym białym maratończykiem Europy, to jednak trzeba pamiętać, że rekordzistą jest Makau i to jednak on prezentuje zdecydowanie wyższy poziom sportowy.

Czy jednak jego rekord może stać się powodem, dla którego warto uznać jego postać jako wzór dla biegaczy, legendę czy źródło inspiracji? To wielkie słowa i łatwo nimi obdarzyć niewłaściwego zawodnika. Oczywiście nie mnie to oceniać, jednak uważam, że aby kogoś gloryfikować w takim stopniu potrzeba czasu, pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że najlepiej to robić po zakończeniu kariery danego zawodnika mając wtedy dokładne kompendium osiągnięć. Jak bowiem porównać dorobek Patricka Makau z Paulem Tergatem czy Haile Gebrselassie skoro jest to zawodnik kilkanaście lat młodszy? Oni są multimedalistami Mistrzostw Świata i Igrzysk Olimpijskich, on takich medali nie posiada, ale przecież jeszcze dobre parę lat startów przed nim. Dlatego też ocena w tym momencie byłaby chyba na wyrost i w przyszłości mogłaby się okazać bardzo niesprawiedliwa.

Są oczywiście wyjątki, gdy zawodnik już w pierwszych latach swojej kariery staje się legendą, a jego wyniki i trofea budzą zazdrość biegowego świata. Musi to być jednak ktoś kto w niedługim czasie wykaże się pewną powtarzalnością wyników na światowym poziomie i zadziwi publiczność osiągnięciem, które do tej pory wydawało się niemożliwe. Takimi zawodnikami są na pewno Usain Bolt i David Rudisha. Wyjaśnienia są w tym momencie zbędne, ponieważ wystarczy zdać sobie sprawę jakimi są zawodnikami skoro kilkakrotnie bili własne rekordy świata. To standardy najwyższych lotów świadczące o niebywałym talencie i determinacji. Takie postawy i wyniki już teraz budzą wielkie uznanie.

A jakie będą kolejne sezony ich karier – czas pokaże. Być może w najbliższych latach taką powtarzalność wyników osiągnie również Makau, choć jak wiadomo maraton rządzi się zupełnie innymi prawami, gdzie bicie rekordu świata w odstępie kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu dni jest raczej niemożliwe, co w oczach kibiców umniejsza szanse na stanie się legendą.          

Wobec tej wielkiej różnorodności biegowych gwiazd i wieloaspektowości światowego biegania każda próba stworzenia rankingu gwiazd wszech czasów byłaby nacechowana wielką subiektywnością. Dlatego też chciałbym podać nazwiska czterech zawodników, który w mojej ocenie zasługują na miano biegaczy wszech czasów. Obiektywne to na pewno nie będzie, ale to jest właśnie piękne w tym naszym sporcie, że każdy może mieć swoje wzorce do naśladowania. 

Fotothek df roe neg 0006305 010 Emil Z topek bei einem Wettkampf
Emil Zatopek (fot. Roger i Renate Rössing, Deutsche Fotothek)

Moim absolutnym numerem jeden jest Emil Zatopek – czterokrotny złoty medalista olimpijski i trzykrotny mistrz Europy. Zawodnik o niebywałym charakterze, uporze i konsekwencji. Urodzony w Czechosłowacji, w 1922 roku. Trenujący w ubóstwie, w bardzo niesprzyjających czasach socjalizmu, często na bieżni, bezpośrednio sąsiadującej z fabryką. Z biegiem czasu stał się największą gwiazdą światowego biegania, bił rekordy, pokonywał kolejne bariery (m.in. jako pierwszy złamał 29 minut na 10000 m), a wszystko okupione nieziemsko ciężkim treningiem i tytaniczną pracą.

W dodatku pomimo przeogromnej sławy, do końca manipulowany przez władze komunistyczne, nie mogący startować w krajach kapitalistycznych, pozbawiony prawdziwej wolności, za którą tak tęsknił. Bez względu na te trudności, w biegach długodystansowych osiągnął wszystko – i to bez butów z najnowszymi systemami, bez bieżni antygrawitacyjnych, bez mierzenia zakwaszenia, pulsometru i treningów wysokogórskich. Dla mnie to niedościgniony sportowy wzór, czeska lokomotywa, która  podczas treningu często przejeżdża przez moje myśli, dając motywację.  

Kolejny zawodnik, który również budzi mój podziw urodził się ponad pół wieku później i w zupełnie innych realiach. Wiedza o treningu była już znacznie większa, choć on sam urodził się w Maroku, kraju który nie oferował zbyt wiele w kwestii możliwości rozwoju sportowego. Pomimo tego ,,Król Mili’’ czyli opisywany przeze mnie Hicham El Guerrouj wyrósł na zawodnika światowej klasy, którego biegi, zwłaszcza na dystansach 1500 m zapamiętam do końca życia. Być może dlatego, iż sam uznaję ten dystans za jeden z najtrudniejszych, wymagających wyjątkowego połączenia siły i wytrzymałości. Na mój podziw składa się również fakt, że od kilkunastu lat pozostają nie pobite jego osobiste rekordy świata na dystansach:

1500 m – 3:26,00
1 mila – 3:43,13 
2000 m – 4:44,79     
1500 m w hali – 3:31,18 
1 mila w hali – 3:48,45

Do tego dochodzą najcenniejsze sportowe krążki: 2 złote medale olimpijskie z Aten na (1500 m i 5000 m) i 1 srebrny z Sydney na 1500 m, czterokrotne mistrzostwo świata na 1500 m, srebro mistrzostw świata na 1500 i 5000 m. Ponadto dwukrotne halowe mistrzostwo świata. Dla kogoś kto interesuje się wynikami i osiągnięciami światowej elity nie trzeba pisać nic więcej, toteż tłumaczenie dlaczego jest to zawodnik wyjątkowy nie ma sensu. Gdyby ktoś miał jednak wątpliwości to polecam obejrzenie relacji filmowej na YouTubie z Rzymu 1998 r. kiedy El Guerrouj bił rekord świata na 1500 m. Styl w jakim to uczynił nie pozostawia żadnych wątpliwości. 
 
Tuż za marokańskim Królem Mili uplasowałbym postać wyjątkową, choć w świecie sportu zdecydowanie mniej znaną. Pochodzi ona z Grecji, co stanowi swoisty ewenement, zważywszy na fakt naprawdę niskiego poziomu sportowego biegów długich w tym kraju. Nie o biegach długich będę pisał w kontekście tego zawodnika, lecz o biegach bardzo długich. A nawet niewyobrażalnie długich, bo z nich właśnie słynie ultramaratończyk – Yiannis Kouros. Jest posiadaczem najlepszych wyników na świecie, na dystansach: 100 mil, 1000 km, 1000 mil oraz rekordzistą świata w biegach czasowych: 12h, 24h, 48h i w biegu 6 dniowym. Czterokrotnie triumfował w legendarnym Spartathlonie (1983, 1984, 1986, 1990), który dla wielu ultramaratończyków stanowi najważniejsze zawody strefy ultra i największe marzenie do spełnienia. Yiannis jest źródłem inspiracji i motywacji dla wielu profesjonalnych i amatorskich ultramaratończyków (o ile określenie amatorski ultramaratończyk nie uznamy za swoisty oksymoron). Pomimo tego świat sportu nieszczególnie interesuje się jego postacią z uwagi na niewielką medialność zawodów, w których bierze udział. Nic w tym dziwnego, gdyż przedstawienie w telewizji relacji np. z biegu 6 dniowego byłoby po prostu niemożliwe. Brak tam również emocjonującego biegania, zażartych finiszów i owacji kibiców. Tam liczy się przede wszystkim nie to co widoczne dla publiczności, ale to co przez te wszystkie kilometry przeżywa zawodnik i jak z tym wszystkim sobie radzi. A Yiannis Kouros jest w tej dziedzinie niekwestionowanym mistrzem, sprowadzając maraton do roli krótkiej przebieżki, którą udało mu się kiedyś pokonać w 2:25. Dla mnie jest to zawodnik tak samo wspaniały jak i niedoceniany przez współczesny świat. Wystarczy zapytać pierwszą lepszą napotkaną osobę kim był, by przekonać się jak mało ludzi o nim słyszało. Być może mnie jako biegaczowi łatwiej jest zrozumieć te dokonania i fenomen jego postaci, bo skoro on pokonuje dystans 160 km w tempie, w którym ja pokonuję zaledwie maraton, to dla mnie jest to już wystarczający powód by uznać go za ultra motywatora, jakby z innej galaktyki.

Moją złotą czwórkę biegaczy wszech czasów zamknie kobieta. Nie dlatego aby się przypodobać płci pięknej. Nie jest to także wyraz mojego poszanowania dla równouprawnienia, choć jestem jego zwolennikiem w 99%. W tym przypadku po prostu uważam, iż jej dokonania zasługują na to by się tu znalazła. Powodem tego mógłby być srebrny medal olimpijski z Los Angeles w maratonie, złoto na tym samym dystansie mistrzostw świata z Helsinek. Mógłby to być brąz z mistrzostw Europy w Rzymie na 1500 m i ten sam kolor z Pragi na 3000 m. Dołóżmy jeszcze 5 złotych medali mistrzostw świata w biegach przełajowych. To oczywiście godny uznania dorobek medalowy, jednak o dziwo nie on zaważył w tym przypadku. Na kartach historii sportu zapisała się przede wszystkim jako dziewięciokrotna zwyciężczyni Maratonu Nowojorskiego (1978-1980, 1982-1986 i 1988r.). To Grete Waitz – norweska biegaczka, która pokazała światu, że jej wygrane nie są dziełem przypadku. Dobrze wiemy jak NYC Marathon działa na wyobraźnię biegaczy z całego świata. Amatorzy marzą o jego ukończeniu, zawodowcy o zwycięstwie w nim, bo to on jest synonimem ogólnoświatowego, masowego biegania w najlepszym wydaniu. Maraton legenda chciałoby się rzec. Waitz pokazała światu, że jedno marzenie milionów ludzi, można spełnić nawet 9 razy. 

To zestawienie pokazuje, że źródłem inspiracji dla przeciętnego biegacza mogą być zawodnicy bardzo różniący się od siebie. To dowód na to, że wszelkie porównania nie mają tu uzasadnienia, bo jak odnieść dziewięciokrotne zwycięstwo w Maratonie Nowojorskim do posiadania rekordów świata na dystansach od 100 i 1000 mil? Nijak, bo to zupełnie inne bieganie, inne przygotowania, inna medialność, o której też wspominałem. Dlatego też kogokolwiek nazwalibyśmy biegaczem czy biegaczką wszech czasów – zawsze będziemy w błędzie, bo jedna taka postać po prostu nie istnieje. Na koniec przyznam się do czegoś. Gdy zaczynałem pisać ten artykuł miałem wspomnieć tylko o Emilu Zatopku, jako swoim jedynym i największym wzorze do naśladowania. Zdecydowałem jednak, że skrzywdziłbym w ten sposób pozostałą niezwykle szanowaną przeze mnie trójkę – Waitz, El Guerrouja i Kourousa. Trójkę biegaczy, którzy wspólnie z Zatopkiem otwierają i zamykają moje (nierealne, ale za to najpiękniejsze) marzenia o wielkim bieganiu.

Możliwość komentowania została wyłączona.