6 lipca 2013 Redakcja Bieganie.pl Sport

Bajkal Maraton 2013 – reportaż


Od 9 lat, w marcu, na Syberii odbywa się jeden z najtrudniejszych maratonów na świecie – Baikał Ice Marathon. W 2013 roku Polskę reprezentował w nim Radek Serwiński z EDC Runners. Trzydziestojednolatek ukończył Baikal Ice Marathon na 4. pozycji i osiągnął czas 3 godzin 19 minut 49 sekund – jak dotąd najlepszy czas Polaka w tym maratonie. 

Radek z radością podzielił się z nami jego wrażeniami z przygotowań i z samego startu. Zapraszamy do lektury i obejrzenia relacji wideo!

Czytajmy artykuły, inspiracja czeka!

Podczas Świąt Bożego Narodzenia 2010 roku czytałem artykuł na temat maratonu na Bajkale. Pomyślałem, z uznaniem dla opisywanych startujących: „Przebiec maraton po Bajkale, to jest coś!”. Z moim, wówczas jedynym maratonem na koncie – Maratonem Warszawskim ukończonym w czasie lekko poniżej czterech godzin – start w Baikal Ice Marathon był poza logicznym zasięgiem.

Czas jednak płynął, biegałem coraz więcej, coraz szybciej i w 2011 roku uświadomiłem sobie, że start w maratonie na Bajkale już jest w moim zasięgu.
W czerwcu 2012 roku wstąpiłem do klubu biegowego, w którym trenerem jest Jacek Gardener. Szybko okazało się, że to właśnie Jacek oraz dwaj koledzy z klubu – Tomek Kłósek i Andrzej Suwald – byli uczestnikami maratonu, o którym czytałem w święta 2010 roku. Cóż za zbieg okoliczności! Miesiące leciały, ja biegałem coraz szybciej. W Maratonie Warszawskim w 2011 roku zrealizowałem swój cel i „złamałem” trzy godziny. Czułem, że start w Baikal Ice Marathon będzie moim kolejnym celem startowym. Oczywiście, wtedy myślałem tylko, aby go przebiec i nie zrobić sobie krzywdy. Z pomocą finansową w realizacji mojego celu przyszła firma, w której pracuje – EDC Polska. I tak, od września 2013 roku, pod patronatem EDC Runners oraz pod bacznym okiem Jacka Gardenera, rozpocząłem przygotowania do startu w maratonie na Syberii.

Siła, siła i jeszcze raz siła!

Trener postawił głównie na budowanie siły. Z własnego doświadczenia wiedział, że przemierzanie pokrywy śnieżnej jej wymaga. Ciężki trening dawał mi się we znaki przez kolejne miesiące. Około 75 km tygodniowo bardzo odczuwałem, ale i czułem, że jestem silniejszy. Dla wzmocnienia efektów treningowych w styczniu 2013 roku wziąłem udział w obozie biegowym w Zakopanem organizowanym przez Obozybiegowe.pl. Treningi w śniegu oraz solidne rozciąganie dodatkowo wpłynęły na wzrost mojej formy. Świetny wpływ na moją kondycję psychiczną miała świetna atmosfera na obozie i sami jego uczestnicy (Szczególne podziękowania dla mojego„sparingpartnera” Artura Praska).

Wróciłem z obozu. Był luty. Wszystko opłacone. Sprzęt skompletowany, łącznie ze specjalnie kupionymi na tę okazję butami z kolcami Inov8. Powoli szykowałem się do drogi. Plan był taki: wylot w piątek z Warszawy, w sobotę na miejscu w Irkucku, niedziela bieg, poniedziałek powrót do Warszawy, a we wtorek powrót do pracy.
Przejdźmy od słów do czynów

Przyszedł 1 marca, dzień wylotu. Lot do Moskwy, przesiadka w Moskwie oraz lot do Irkucka przebiegły bezproblemowo. Temperatura w Irkucku wynosiła -20°C i zapowiadała warunki panujące nad samym jeziorem Bajkał. Zgodnie z obietnicą, organizator odebrał biegaczy z terminala. (Tym samym samolotem leciało jeszcze kilkanaście osób z Europy, w tym samym celu co ja). Następnie autobusem dojechaliśmy do Listwianki, miejscowości naszego zakwaterowania i przy wschodzącym słońcu po raz pierwszy ujrzeliśmy zmrożony Bajkał. Niesamowity widok!

1.jpg

Po zakwaterowaniu przyszedł czas na regenerację sił po kilkunastu godzinach lotu. Wziąłem odżywki i zapadłem w kilkugodzinny sen. Po południu zwiedziłem okolicę, piłem dużo odżywek i jadłem, aby odpowiednio „naładować się” węglowodanami na bieg i odpoczywałem.
Black ice i słońce

W niedzielę wstałem około 6 rano. Ubrałem się stosownie do panującej temperatury -18°C. Na nogi założyłem: długą lycrę, 2 pary skarpetek (biegowe plus drugie, długie narciarskie), buty trekingowe z kolcami; na tułów: 2 bielizny termoaktywne i kurtkę wiatroszczelną; na głowę: kominiarkę z windstopperem oraz czapeczkę (też z windstopperem) oraz okulary przeciwsłoneczne. Na ręce przygotowałem dwie opcje: rękawice puchowe lub cienkie rękawice polarowe. Do kieszeni włożyłem 4 żele energetyczne, a do pasa przymocowałem 2 bidoniki  z odżywką wysokowęglowodanową. Tak uzbrojony byłem gotowy do startu zaplanowanego na 9 rano.

Około 8:30 zostaliśmy przewiezieni autobusami na start. Słońce jeszcze nie wzeszło a termometry wskazywały -18°C. Zapowiedziano, że w pierwszej połowie trasy jest dużo lodu i trzeba uważać, bo jest bardzo ślisko. Kolejne 21 kilometrów trasy pokrywa śnieg. Humory dopisywały. Nawet opóźniający się start nie popsuł dobrej atmosfery a jedynie wzbudził lekkie zniecierpliwienie u biegaczy. Aż w końcu, znienacka usłyszeliśmy głos dyrektora biegu Alexieja Nikiforowa: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden staaart! I poszły konie po betonie, tzn. 

po lodzie. Wydaliśmy z siebie gromkie hurra i rozpoczęliśmy bieg na południowo-wschodni kraniec jeziora. Zacząłem spokojniej, tak, żeby nie przekroczyć 174 bpm. Zaraz po starcie byłem szósty i spokojnie dreptałem. Jeden zawodnik wystrzelił strasznie do przodu i po czwartym kilometrze został wyprzedzony przez dwóch zawodników. Po biegu pokazał mi swojego Garmina. Pierwszy kilometr zrobił w tempie 3:50 min/km. 

Ja realizowałem swoje założenie: spokojnie zacząć, aby mieć siłę i ewentualnie przyspieszyć w drugiej połowie biegu. Biegłem tempem 4:24 min/km, przy tętnie około 174-176 bpm. Między 3 a 7 kilometrem objąłem piąte miejsce, utrzymując to samo tempo. Na kolejnym punkcie żywieniowym biegacz, który dotychczas był czwarty, zatrzymał się i od tego momentu objąłem czwartą pozycję. 

3.jpg

Nawierzchnia była taka, jaką zapowiedziano w komunikacie, czyli „black ice”, niekiedy tylko poprzecinana pasami ubitego śniegu. Pogoda była sprzyjająca. Słońce świeciło, nie wiało. Zrobiło mi się na tyle ciepło, że po 7 km zdjąłem rękawiczki. Buty z kolcami na lodzie sprawowały się bez zarzutów. Biegłem niczym po asfalcie. Jedynie dźwięki wbijających się w twardy lód kolców przypominały mi, że biegnę po lodowej pokrywie. Pierwsze 10 kilometrów przebiegłem w 43 minuty i 30 sekund a półmaraton w godzinę i 32 minuty. Tętno wzrosło do 180 bpm. Po przekroczeniu 21 kilometra wszystko się zmieniło. Trasę w 100% zaczął pokrywać śnieg. Dodatkowo powierzchnia była pokryta wypiętrzającą się krą na wysokość około 50 centymetrów. Na szczęście noc wcześniej trasę wyznaczył buldożer wyrównując ją i ustalając szlak. Dodatkowo trasę wyznaczały chorągiewki ustawione co 100 metrów. 
Syberyjskie warunki przyśpieszają kryzys

Już na 25 kilometrze zacząłem odczuwać kryzys energetyczny, mimo że zjadłem 2 żele i wypiłem pól litra odżywki Energy+, śnieg i ujemna temperatura zrobiły swoje. Zjadłem więc kolejny żel. Niestety wystarczył mi tylko do 30 kilometra. Wówczas zaczął się właściwy maraton. Tempo stopniowo spadało do 4.40 min/km i w krytycznym momencie osiągnęło 5.30-5.40 min/km. Z pewnością ogromny wpływ na tempo miał coraz głębszy śnieg. Moja motywacja spadła prawie do zera, lecz o zejściu z trasy nie było absolutnie mowy, nigdy nie ma! 

Widziałem, że drugi i trzeci biegacz byli w podobnym stanie, ponieważ separacja między nami utrzymywała się cały czas taka sama. 

Na dodatek od 25 kilometra zaczęło mnie boleć prawe kolano i z każdym kilometrem dokuczało coraz bardziej. Od 31 kilometra bolało tak mocno, że zacząłem kuśtykać. Twardy lód odbił swoje piętno. 

Zjadłem ostatni żel, wypiłem odżywkę, kończąc tym samym wszelkie zapasy. Odzyskałem nieco siły, ale nie na tyle żeby przyspieszyć. Na 32 kilometrze zatrzymałem się po raz pierwszy na punkcie żywieniowy, aby napić się wody. Po zaspokojeniu pragnienia ruszyłem na trasę, ale rozruszanie kolana wymagało ogromnego samozaparcia. Masakryczny ból odpuścił dopiero, gdy przestałem się na nim koncentrować i swoje zainteresowanie przerzuciłem na odległość do mety. Co chwila, niecierpliwie  spoglądałem na Garmina. Na ostatnim punkcie żywieniowym dogoniłem Rosjanina, który dotychczas zajmował trzecią pozycję. Dogoniłem go tylko dlatego, że zaczął się rozbierać, bo było mu za gorąco. Od tego miejsca biegł z gołym torsem. Wyprzedziłem go, ale nie utrzymałem przewagi. Po kilometrze minął mnie i pognał do mety. Od 37 kilometra widziałem już metę, ale zmęczenie dawało znać o sobie. Musiałem użyć wszelkich sposobów, żeby uciszyć destrukcyjne wewnętrzne głosy: Jeszcze tak daleko? Śniegu coraz więcej. Noga wpada w śnieg, boli i nie ma się z czego odbić. W końcu, dobiegłem do 40 kilometra, minąłem 41 kilometr, potem 90 stopniowy zakręt w lewo i ostatnie 500 metrów. Obejrzałem się za siebie. Pusto. Wydobyłem z siebie ostatnie pokłady sił i niesamowite… wpadłem na metę CZWARTY! Zdyszany, wyczerpany, kuśtykający, ale mega szczęśliwy. 

Na mecie spotkałem samych miłych ludzi, którzy gratulowali mi i uśmiechali się do mnie, lokalną telewizję oraz fotografa z Hiszpanii, z którym dzień wcześniej siedzieliśmy przy jednym stole podczas śniadania. Jedyna twarz, którą kojarzyłem, więc podszedłem – przybiliśmy piątkę i udałem się do ogrzewanego namiotu wojskowego, gdzie duszkiem wypiłem 1,5 litra wody i zjadłem kromkę chleba z solą. Hiszpan był na tyle miły, że przyniósł mój przepak. Przebrałem się w suche rzeczy i wróciłem na metę, aby zobaczyć dobiegających kolejnych maratończyków. Piąty zawodnik przybiegł kilkanaście minut za mną. 

2.jpg

Niedługo później organizatorzy zaprosili nas do poduszkowca, którym udaliśmy się wzdłuż trasy na 21 kilometr. Podczas sunięcia po pokrywie śnieżno-lodowej widzieliśmy kolejnych zawodników pokonujących nie tylko kolejne kilometry, ale i własne słabości. Moją uwagę przykuła różnorodność sposobu ubierania się zawodników. Niektórzy nawet mieli na sobie kurtki puchowe. Współczułem im, bo na pewno się gotowali. A w poduszkowcu indywidualną walkę zamieniliśmy na pracę zespołową i gdy jednego z zawodników chwycił skurcz łydek pomagaliśmy mu się rozciągać, co było nie lada wyzwaniem w małej kabinie poduszkowca. Gdy dojechaliśmy do połowy maratonu przesiedliśmy się w busa, a ten zawiózł nas do hotelu. A tam, wreszcie, po 2,5 godzinach od zakończenia biegu wziąłem upragnioną gorącą kąpiel. Niestety po mecie nie roztruchtałem się ani nie rozciągnąłem – nie miałem na to siły. 

Zmęczenie graniczące z wyczerpaniem, zaskoczenie i nieopisane szczęście towarzyszyły mi jeszcze przez wiele kolejnych godzin. Pobiegłem na 110% swoich możliwości! Coś, co jeszcze dwa lata temu wydawało mi się nierealne do osiągnięcia, dzięki dobrze ułożonemu treningowi i konsekwencji w działaniu, udało mi się osiągnąć z zaskakująco dobrym rezultatem. Mam nadzieję, że podobnie jak mnie Andrzej Suwald, tak teraz ja, zainspiruję kogoś do startu w tym wyjątkowym maratonie, bo naprawdę warto!

Bardzo dziękuje wszystkim osobom, które pomogły mi w osiągnięciu tego sukcesu: Zuzie, która wspierała mnie i motywowała w niezastąpiony sposób, Engineering Design Center, zespołowi JacekBiega, organizatorom Obozybiegowe.pl oraz fundacji Bieganie.pl.

Tekst: Radek Serwiński – EDC Runners

Możliwość komentowania została wyłączona.