Michał Kosior, autor bloga sakwawbutach.blogspot.com jest autorem kolejnej relacji, którą otrzymaliśmy w odpowiedzi na akcję, której szczegóły znajdziecie tutaj: Napisz relację z zawodów! Przypomnijmy, że od jakiegoś czasu przyjmujemy od was wiadomości z relacjami z imprez i najlepsze z nich nagradzamy koszulkami biegowymi z serii. Poland.
Afryka jednak swoje z człowiekiem robi – rano przed biegiem byłem wyluzowany jak nigdy. Pełen chill, zero stresu. Nie wiadomo było czy start jest o 9:30 czy o 10:00, więc na wszelki wypadek wyszliśmy z domu trochę wcześniej… czyli o 8:35.
Transport publiczny na wyspie Santiago lub São Tiago w zależności od źródła (największa wyspa Republiki Zielonego Przylądka, na której leży stolica – Praia) to temat na oddzielną opowieść, w każdym razie czeka się na niego na pewno krócej niż w Łodzi. Nawet w święto narodowe – doszliśmy 50 metrów do głównej drogi i natychmiast mogliśmy wsiadać.
A fotka?! Bez niej się nie obędzie! Uznaliśmy więc, że pojedziemy następnym mikrobusem, a w tym czasie Emi zrobiła mi sesję zdjęciową.
Po całych 3 minutach już jechaliśmy do centrum Prai, a o 8:50 byliśmy na miejscu – pod ratuszem, na placu Alexandre’a Albuquerque.
Dzień wcześniej odbierając numer startowy pytałem ile ludzi weźmie udział w biegu głównym, a słysząc odpowiedź, że ok. 250, stwierdziłem, że nie będzie to duża impreza. Błąd! Na placu już był tłum, a ludzi ciągle przybywało. Rozstawiano właśnie balon startowy (dość nieporadnie), a ze sceny leciały afrykańskie hity. Atmosfera była niesamowita – wszyscy radośni, uśmiechnięci, podrygiwali w rytm muzyki, tłumy rozwrzeszczanych dzieci czekały na biegi towarzyszące, chowając się w cieniu drzew przed upałem, a gdzieniegdzie rozgrzewali się już bardziej profesjonalnie wyglądający zawodnicy… Cudo!
W ratuszu dostałem informację, że start jest o 9:30, więc szybko odprowadziłem Emi na metę, która znajdowała się ok. kilometr dalej naprzeciw stadionu piłkarskiego, a potem truchcikiem wróciłem na plac, na rozgrzewkę.
Ewidentnie wzbudzałem zainteresowanie tłumu truchtając wokół placu i robiąc kilka przebieżek – Praia nie jest jeszcze zbyt turystycznym miejscem, więc nieczęsto widzi się tu białego. Dzieciaki machały i krzyczały coś do mnie wesoło.
O 9:25 byłem gotowy, jednak nic nie zapowiadało zbliżającego się startu. Śmieszna historia, pokazująca afrykańskie poczucie czasu wydarzyła się chwilę wcześniej, gdy podszedłem do jednego z zawodników z czerwonym numerem (taki jak mój, więc liczyłem, że jest z biegu głównego), aby zapytać czy wie o której zaczynamy. Była 9:15, a on spojrzał na swój zegarek, który pokazywał 9:30 i odpowiedział: „No już startujemy”.
Afrykańskie „już” trwało i trwało. Kilka minut przed 10:00 zawołano nas w okolice startu, a następnie mundurowi wyłaniali z tłumu osoby biegnące 15 km i zapraszali nas przed szereg. Całą resztę (impreza objęła łącznie ok. 5000 ludzi) oddzielono od nas taśmami.
Wciąż nie zanosiło się jednak na start, więc w oczekiwaniu zgodnie rozpoczęliśmy „dogrzewkę”.
Nagle zaczęło się. Kobiety i weteranów zawołano na start, seniorów nieco wycofano i… a jakże – odgrodzono taśmą. Na oko było nas 100-150 ludzi, ale pewnie prawdy nie poznam nigdy 🙂 Wszystko to trwało dość długo, jednak ostatecznie pierwszej grupie udało się rozpocząć bieg i przyszła kolej na nas.
Jak to stwierdził mój brat: „Wyglądasz jak Eminem”
Po około 2 minutach (zabawne jest to, że dopiero na naszym starcie włączono zegar, a mierzono nim również kobiety, które przecież były już na trasie, ale… who cares?) BOOM! Zaczęło się…
„O ku***, w co ja się wpakowałem?!” – to była moja pierwsza myśl po sygnale startera. Do tej pory nie wiem co się stało i jak, ale na przestrzeni stu metrów „spłynąłem” z drugiego rzędu na szary koniec (który zrobił się biały 😉 ). „Jeśli oni zamierzają utrzymać to tempo do końca, to zanim dotrę na metę wszyscy już dawno rozejdą się do domów…”
Cóż… Starałem się nie powtórzyć błędu sprzed tygodnia i nie zwracać uwagi na wydarzenia dookoła, a zająć się utrzymywaniem odpowiedniego dla mnie rytmu. Temperatura odczuwalna dochodziła do 33°C i każde „przegięcie” mogło zakończyć się tragicznie.
Po 600 metrach dotarliśmy do Liceum dzielnicy Plateau, droga skręciła w lewo i zaczęła prowadzić dość stromo w dół. Przede mną był już jeden wielki bajzel – zaczęliśmy doganiać najwolniejszych weteranów i kobiety, więc nie miałem pojęcia w jakim miejscu stawki się znajduję, ale pierwszy raz tego dnia odkryłem pewną zależność, która na przestrzeni biegu potwierdziła się wielokrotnie – zbiegi, delikatnie mówiąc, nie są najmocniejszą stroną miejscowych biegaczy.
Odbiłem więc do prawej i błyskawicznie minąłem wielki tłum zawodników. Zastanawiałem się co się stanie, gdy droga się wypłaszczy, ale okazało się, że było nawet lepiej.
Wybiegliśmy na główną, szeroką drogę wzdłuż oceanicznego wybrzeża, trochę powiało w twarz i… tempo większości biegaczy znacznie spadło. Biegi krótkie i średnie na stadionie są tu znacznie bardziej popularne niż szosa i chyba niektórzy trochę się zapomnieli.
Moje morale rosły z każdym kolejnym wyprzedzonym biegaczem, a z minuty na minutę było ich coraz więcej. Po około dwóch kilometrach przemknął koło mnie co prawda jeszcze jeden zawodnik, ale od tego momentu do samego końca już tylko zyskiwałem pozycje.
Pierwszy raz linię mety przebiegaliśmy na 3-cim kilometrze. Zegarek pokazał niemal idealnie 12 minut, więc tempo szału nie robiło. Był tam też pierwszy punkt z wodą, który przyjąłem z niemałą ulgą. Było bardzo gorąco, a ja jeszcze kilka dni wcześniej chodziłem po Polsce w zimowej kurtce trzesąc się z zimna, więc łapczywie pochłonąłem tyle wody ile zdołałem, a resztę wylałem sobie na głowę, twarz i kark.
Przez kolejne około 1,5 km biegłem sam, wciąż mijając pojedyncze osoby, aż nie widziałem już prawie nikogo przed sobą, poza dwójką czy trójką w oddali, majaczącą niewyraźnie na horyzoncie. Dla odmiany coraz szybciej zbliżał się do mnie jeden z zawodników ubrany w koszulkę reprezentacji Republiki Zielonego Przylądka. Pierwszy z kilku na trasie dość poważnych podbiegów pokonałem jeszcze przed nim, ale na wypłaszczeniu zaraz za nim zrównał się ze mną, a zaraz potem wyszedł na przód. Jego tempo było całkiem sympatyczne, więc postanowiłem, że przykleję mu się do pleców.
Przed kolejnym podbiegiem zmieniła się nawierzchnia – z lekko nadgryzionego zębem czasu asfaltu wbiegliśmy na kostkę. Mój towarzysz miał wątpliwości co do trasy, więc zamieniliśmy parę słów, ale szybko zamilkliśmy, w skupieniu pokonując kolejne metry.
Do około 9-ego kilometra tempo było równe i dość żwawe, jednak nie zbliżaliśmy się do kolejnych osób.
Wtem Alexsansro (później dowiedziałem się jak ma na imię) zwrócił się do mnie z pytaniem: „Sądzisz, że możemy zaryzykować i podkręcić trochę tempo?”
Zdziwiłem się trochę – wszak jakby nie patrzeć byliśmy rywalami. Chyba jednak i jemu dobrze biegło się w moim towarzystwie.
Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, więc zdecydował za mnie i raz dwa zaczęliśmy zbliżać się do kolejnych rywali. Po płaskim tempo nadawał on, a pod górę biegliśmy ramię w ramię. Wkrótce jednak skręciliśmy w kierunku mety i zaczęła się bardziej zbiegowa część zawodów. Starałem się mobilizować mojego nowego znajomego jak tylko mogłem, jednak obserwacja z początku biegu była trafna – na zbiegach nie było mowy, aby Alexsandro dotrzymał mi kroku.
Szybko jednak nadrabiał stracony dystans, gdy tylko teren się wypłaszczał, więc nadal mknęliśmy do mety wspólnie.
Odległość na trasie nie była w żaden sposób oznakowana, a jedynym wyznacznikiem były punkty z wodą, które miały znajdować się co około 3 kilometry. 3-ci z nich minęliśmy już jakiś czas temu więc spodziewałem się, że niedługo dotrzemy do 12-ego kilometra.
Tymczasem zbliżaliśmy się do centrum. Na drodze pojawiało się coraz więcej kibiców i byli wyraźnie zdziwieni moją obecnością: „Patrzcie tam biegnie biały!”
Szybko stałem się ulubieńcem widowni i z każdej strony dobiegały mnie okrzyki „Força branco!” (Dawaj biały! :D). Gdy podnosiłem rękę w geście pozdrowienia wybuchali śmiechem i wiwatowali. Było to bardzo miłe. Niesiony dopingiem przyspieszyłem.
Na ostatnim punkcie z wodą było mi już tak gorąco, że natychmiast po otrzymaniu butelki, całą jej zawartość wylałem na głowę, co bardzo rozbawiło tłum. Droga prowadziła delikatnie w dół, a ja wiedziałem, że jest już blisko do mety, więc jeszcze bardziej podkręciłem tempo. Mój ziom zaczął trochę odstawać, ale dzielnie trzymał się kilka metrów za mną. Z przodu pierwszy raz od dłuższego czasu wyłoniły się biegnące postacie, a ja za punkt honoru postawiłem sobie dogonienie ich przed finiszem.
Dawałem z siebie już naprawdę wszystko. Kilometr między 1,5 km, a 0,5 km do mety przebiegłem w 3 minuty 13 sekund! Dało to oczekiwany rezultat – na ok. 1000 metrów przed finiszem dogoniłem jednego zawodnika (okazało się, że był to najlepszy z weteranów, więc nic mi to nie dało – oni mieli oddzielną klasyfikację), a na 500 metrów do mety, na ostatnim zbiegu, dopadłem kolejną dwójkę (jeden z nich nie miał jednej ręki i jak się później okazało również miał oddzielną klasyfikację). Pokonaliśmy ostatni łuk, wybiegliśmy na ostatnią prostą i…
Sprinterem nigdy nie byłem, ale oni przegięli w drugą stronę – dosłownie odfrunęli… Obaj. A obok mnie przemknął jeszcze Alexsandro, który odzyskał siły widząc metę. Cóż… Do 12 miejsca – ostatniego nagradzanego, brakły mi 4 sekundy. Linię finiszu minąłem jako 14-ty.
Foto na mecie z Alexsandro 🙂
Około 15-kilometrową trasę (raczej nie miała atestu ;)) pokonałem w 54 minuty i 8 sekund. Biorąc pod uwagę upał, góry i utrudnione warunki do treningu w ostatnim czasie, to jest to wynik, który zdecydowanie napawa mnie optymizmem przed dalszymi przygotowaniami do łódzkiego maratonu!
Chwilka rozciągania po biegu, ale zaraz potem…
Na mecie był już tłum, który przeszedł 3-kilometrową trasę „Marszu Wolności” i właśnie trwała lekcja zumby, do której ochoczo się przyłączyłem. Tyle było radości na twarzach uczestników (a byli to naprawdę prawie wszyscy, którzy znajdowali się na placu), że nie sposób było również się nie wyszczerzyć. W Polsce chyba nic by mnie nie przekonało do wzięcia udziału w czymś takim, ale tutaj było to naturalne i ani trochę nie wymuszone.
Po kilkudziesięciu minutach świetnej zabawy rozpoczęto ceremonię dekoracji zwycięzców. Wraz z Alexsandro nadal nie byliśmy pewni czy znaleźliśmy się w czołowej 12-tce, więc czekaliśmy na jakieś wieści rozmawiając. Wtedy na przykład dowiedziałem się, że podczas mojego biegu do Emi podeszły jakieś dzieciaki i robiły sobie z nią selfie. Fejm się zgadzał! 😀
Okazało się, że mój nowy znajomy biega głównie 1500 m (już wiadomo skąd u niego taki finisz) i jest na tym dystansie brązowym medalistą mistrzostw kraju, ale nie obce są mu również biegi ultra (w 6-godzinnym biegu we Włoszech uzyskał ponad 70-kilometrowy wynik). Z kolei jego brat jest już zawodowcem (Alexsandro też o tym marzy) i jednym z najlepszych biegaczy w kraju. 2 tygodnie wcześniej wygrał znacznie lepiej obsadzony, 12-kilometrowy Bieg Sylwestrowy w Prai z czasem… 35 minut 😀 i ma w zwyczaju trenować w Kenii.
Tym razem nie startował, ponieważ przygotowuje się do półmaratonu na wyspie Gran Canaria, ale przyszedł wesprzeć brata i również miałem okazję go poznać.
Wspólnie oczekiwaliśmy około 1,5h na ogłoszenie wyników (nie było elektronicznego pomiaru czasu, więc organizatorzy po kolei sprawdzali papierowe raporty wypełniane przez wolontariuszy, sprawdzające obecność zawodników na punktach kontrolnych) i w tym czasie poznałem też wielu innych biegaczy. Jak się później okazało, większość myślała, że jestem Portugalczykiem (językiem urzędowym Republiki Zielonego Przylądka jest portugalski i w tym języku się z nimi porozumiewałem, więc to chyba dlatego, bo na pewno nie ze względu na kolor skóry).
Po jakimś czasie ogłoszono wyniki i obaj z Alexsandro musieliśmy obejść się smakiem nagrody (on dobiegł na 13-tym miejscu z czasem 54:06). Najlepsi weszli na stadion po odbiór premii, a cała reszta rozeszła się z uśmiechem na ustach, każdy w swoją stronę. My z Emi – poszliśmy podsmażyć się nieco na najpopularniejszej plaży w Prai, ale to już inna historia. 🙂
Nagrodzona pierwsza dwunastka
PS. Brat Alexsandro zajął w półmaratonie na Gran Canarii 2-gie miejsce z czasem 1:07!