Redakcja Bieganie.pl
W świecie mastersów nie ma sobie równych. Studiowała z Mormonami w Provo, w amerykańskim stanie Utah, ale dopiero przeprowadzka do Montany przyniosła jej życiową formę. Przez 12 lat nikt nie pobił jej rekordu Polski juniorek. Łamała 2 minuty na 800 metrów. Trenuje innych (wkrótce poprzez własny klub sportowy „Lemiesz Team”), rozprowadza biegi jako zawodowa pacemakerka. Zapraszamy do rozmowy z Anetą Lemiesz, aktualną mistrzynią świata weteranów na 400 m i 800 m w hali, a w przeszłości, jedną z wiodących postaci damskiej czterysetki w Polsce.
Na Facebooku „Lemiesz Team” zwróciło moją uwagę zdjęcie z jednej z Pani prelekcji na temat biegania. Na którymś ze slajdów zostały spisane „najczęstsze błędy biegaczy”, a wśród nich drugie miejsce zajął „brak pokory”. Czy rzeczywiście jest to aż tak częsty i duży problem wśród amatorów biegania?
Brak pokory o którym myślę, przejawia się tym, że amatorzy rozpoczynający przygodę z bieganiem nierzadko chcieliby uzyskiwać, w zasadzie od razu, nie wiadomo jakie wyniki. Często idą na żywioł, startując w tak ekstremalnym biegu, jakim jest chociażby maraton bez specjalnego przygotowania. Z mojego doświadczenia wynika, że biegacze amatorzy chcą zbyt szybko przeskoczyć pewien etap, a w sporcie trzeba przejść tę swoją „drogę krzyżową”, nie da się pójść na skróty. W przypadku zawodowców sytuacja wygląda trochę inaczej. Wyczynowcy przede wszystkim dużo lepiej znają i czują swój organizm. Dzięki temu, że mają wiele lat treningu za sobą, wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić podczas konkretnej jednostki. Mają dokładnie przygotowane kalendarze startów, tych docelowych i kontrolnych, wszystko jest rozsądnie poukładane. Kolejną kwestią jest trener, który czuwa nad realizacją treningu.
Czy gdy ma się 19 lat i sięga po tytuł wicemistrzyni świata juniorek, jednocześnie bijąc rekord Polski na 400 m, trudno jest zachować pokorę?
Myślę, że miałam w sobie pokorę. Tytuł wicemistrzyni świata juniorek był tak naprawdę kolejnym etapem, ponieważ już na poziomie młodzika moje wyniki „wystrzeliły”. Mając 14-15 lat biegałam już 56 sekund na 400 m. Od samego początku mojej przygody ze sportem byłam też bardzo dobrze prowadzona. Kluczową rolę odegrał zwłaszcza pierwszy trener z MKS-u Aleksandrów Łódzki, Leszek Lipiński. Spokojny trening, bez wielkiej ilości bodźców sprawił, że właśnie podczas juniorskich mistrzostw świata w Chile mogłam pokazać pełnię swoich możliwości. Problemy zaczęły pojawiać się podczas przejścia z wieku juniora do młodzieżowca. Większa ilość bodźców, większa ilość zgrupowań a w związku z tym wyższe ryzyko kontuzji i mi się ostatecznie taka poważna kontuzja przytrafiła kilka lat później. Być może tutaj nie zachowałam do końca pokory, robiąc treningi pomimo bólu, pomimo dyskomfortu, co ostatecznie zakończyło się operacją ścięgna Achillesa w roku 2007.
Finał 400 m podczas MŚ Juniorów, Santiago de Chile, 2000 r.Zanim jednak doszło do kontuzji i w konsekwencji końca zawodowej kariery, zdecydowała się Pani opuścić Polskę i podjąć studia w Stanach Zjednoczonych. Jak do tego doszło?
Wyjechałam do USA na tak zwane stypendium sportowe. Po mistrzostwach świata juniorów w Santiago de Chile zostałam wypatrzona przez trenera z Uniwersytetu Brighama Younga w Provo, w stanie Utah. Tych propozycji wyjazdu na studia zagraniczne było więcej, ale to właśnie trener z Provo był najbardziej zdeterminowany, żebym reprezentowała barwy ich uczelni. Trener Lipiński wolał mieć mnie przy sobie, nie był entuzjastą mojego wyjazdu, ale ostatecznie wybrałam Amerykę.
Czy wyjeżdżając do Provo, wiedziała Pani o tym, że Uniwersytet Brighama Younga jest dość specyficznym miejscem, w którym większość studentów stanowią Mormoni?
Wiedziałam o tym, ale zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Jechałam tam w konkretnym celu: żeby trenować, żeby poznać język, zdobyć nowe doświadczenie.
Coś Panią zaskoczyło już na miejscu? Zwyczaje, podejście do kobiet, dość surowe u Mormonów reguły?
Jest dużo mitów na temat Mormonów. Chociażby wielożeństwo. Studiowałam tam trzy lata i nie spotkałam mężczyzn, którzy mieliby po kilka żon. Jeśli chodzi o specyficzne zwyczaje i zasady, dla mnie były tak naprawdę w porządku, ponieważ przyjechałam tam trenować a nie imprezować. Nie przeszkadzało mi to, że nie można pić kawy czy herbaty, bo jest to dla Mormonów pewien rodzaj używki. Takie kwestie jak ubiór, czyli dłuższa spódniczka za kolano i bluzka zakrywająca ramiona, zakaz picia alkoholu – nie były to dla mnie rzeczy w jakikolwiek sposób uciążliwe.
Krótko mówiąc, panowały dość konserwatywne zasady.
Dokładnie. Pamiętam jak rozmawiałam w tamtym czasie z koleżankami, które również wyjechały na studia do Stanów, ale wybrały na przykład Kalifornię, czy inne rejony i nieraz żartowały: Aneta, gdzie ty trafiłaś? Ale mi Provo i Uniwersytet Brighama Younga w ogóle nie przeszkadzały. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
A jak wyglądało samo trenowanie?
Przede wszystkim okazało się, że w amerykańskim systemie trenowania i przygotowań do sezonu, bardzo trudno jest pogodzić starty letnie i zimowe. W USA startowało się praktycznie na okrągło, bez jakiejś przerwy na odpoczynek i regenerację. Kończyła się hala i niemal od razu, ruszał sezon letni. Dla mnie czas spędzony w Utah pod względem treningu był bardzo eksploatujący. A i tak miałam szczęście, ponieważ jako że zostałam „zaszufladkowana” jako specjalistka od krótkich biegów, omijały mnie chociażby starty w przełajach, które byłyby kolejnym obciążeniem. Przy napiętym programie startów uczelnianych w Stanach, nie mogłam pokazać się w optymalnej formie, wracając na konkretny sezon i konkretne zawody do Polski. Godzenie reprezentowania uczelni, z reprezentowaniem Polski na imprezach mistrzowskich było dla mnie bardzo trudne.
W USA Pani trening poszedł w kierunku 800 m i przyniósł wynik na poziomie 1:59.93 (w 2006 roku, 7 miejsce na polskiej liście all time, aktualnie 11). W jaki sposób udało się przekuć szybkie 400 w doskonałe dwa okrążenia?
W 2005 roku ukończyłam trzyletnie studia w Provo, z tytułem BA ekonomii, to odpowiednik polskiego licencjatu. Opuściłam Utah i przeprowadziłam się na północ, do Montany, żeby tam odbyć Intership, czyli roczny staż. Odpadły mi więc de facto obowiązki typowo uczelniane i mogłam w stu procentach skupić się na treningu. Zaczęłam trenować w grupie z Kanadyjkami. To był prawdziwy miks zawodniczek, od czterystumetrówek, przez dziewczyny, które biegały 800-1500, a kończąc na długaskach, na co dzień startujących na 5000 m. Wtedy tak naprawdę moje wyniki „ruszyły”.
Co się zmieniło w treningu, że z biegania 800 m podczas studiów w Provo na poziomie 2:05, zanotowała pani, aż tak duży progres w zasadzie w ciągu roku?
Przede wszystkim, mogłam skupić się wyłącznie na treningu, bez rozpraszania się studiami. Po drugie, mniej startów. Trener, który prowadził mnie w Montanie był generalnie przeciwnikiem startowania w hali, więc w 2007 roku musiałam go dość mocno przekonywać, żeby pozwolił mi na wylot do Birmingham na halowe mistrzostwa Europy (Lemiesz dotarła tam do półfinału i zanotowała wynik 2:01.39 – przyp. red.). Ale jeśli miałabym wskazać na największą wartość jaką dał mi pobyt w Montanie to właśnie mocna, wyrównana grupa i wspólny trening. To jest moim zdaniem klucz do sukcesu – grupa, a nie trening jeden na jeden z trenerem. Po najlepszym sezonie w życiu, który obrodził w 1:59.93 na 800 m i 52.68 na 400 m, kolejny sezon był w zasadzie ostatnim na najwyższym, wyczynowym poziomie. Wtedy właśnie przyplątały się poważne problemy ze ścięgnem Achillesa?
Tak jak mówiłam wcześniej, w roku 2007 wynegocjowałam z moim trenerem z USA możliwość wyjazdu do Birmingham na halowe mistrzostwa Europy. Po powrocie do Stanów, praktycznie od razu ruszyły przygotowania do sezonu letniego, włącznie z wyjazdem na pierwsze zgrupowanie. Nie miałam więc okresu roztrenowania między ciężkim sezonem zimowym, a treningiem pod sezon letni. I zaczęły się problemy ze zdrowiem. Najpierw zapalenie kaletki przy Achillesie, później uszkodzeniu uległo już całe ścięgno. Zaczęło się bieganie z bólem, ostrzykiwanie i ostatecznie w roku 2008 operacja.
Po operacji i rehabilitacji zamiast na bieżni, pojawiła się Pani podczas biegów długodystansowych.
Po rehabilitacji, która trwała rok, noga nie zachowywała się tak samo jak przed kontuzją. Nie miałam tej pewności w ruchu, podświadomie odciążałam kontuzjowaną nogę podczas biegu. Ten trening w ogóle nie przypominał biegania wyczynowego. Ale że sport mam we krwi, zaczęłam bawić się w dłuższe biegi. Systematycznie podnosiłam dystans. Początkowo były to głównie starty na 5-10 kilometrów, żeby ostatecznie przebiec półmaraton. Nie mogę jednak powiedzieć, że jakoś szczególnie przygotowywałam się do tych startów. Bieganie miało dla mnie bardziej formę zabawy. Po prostu podtrzymywałam kondycję. Miałam też już swoich pierwszych podopiecznych, biegaczy amatorów i biegaliśmy wspólnie.
A kiedy pojawił się pomysł, żeby wrócić na bieżnię, ale już jako zawodniczka Masters?
Od wielu lat pracuję w Polskim Związku Lekkiej Atletyki i doskonale pamiętam, jak kilka lat temu w związku pojawił się Wacek Krankowski i to on zachęcił mnie do startu właśnie w kategorii Masters. Akurat w tamtym czasie odbywały się Halowe Mistrzostwa Europy Masters w Toruniu (2015). Byłam za młoda, żeby wziąć udział w tamtej imprezie, ale mogę powiedzieć, że zapaliłam się wtedy do pomysłu, żeby w przyszłości wystartować w tego typu zawodach. Jako że urodziłam się w styczniu, już zimą w roku 2016 skończyłam regulaminowe 35 lat i mogłam wziąć udział w swoich pierwszych Halowych Mistrzostwach Europy Masters w Anconie. Tam zdobyłam srebro na 800 m, ale już rok później podczas Halowych Mistrzostw Świata w Daegu wybiegałam złoto na 800 m i na 400 m. Mam jednak wrażenie, że dopiero w tym roku o moich sukcesach zrobiło się głośniej, w związku z tym że halowe mistrzostwa świata rozegrano w Polsce, w Toruniu. Same zawody zostały bardzo fajnie wypromowane, Toruń żyje lekkoatletyką, kibice przyszli, dopingowali, a nie jest to norma w zawodach dla mastersów.
8 czerwca, podczas Memoriału Żylewicza w Gdańsku, pobiła pani rekord Polski w kategorii Masters na 400 m, który od teraz wynosi 54.10. Jak to się robi, żeby – pomimo upływu lat – biegać tak szybko?
Zaobserwowałam jedną rzecz. Kiedyś biegając na poziomie juniorki, młodzieżowca, czy seniorki cały czas musiałam walczyć o wskaźniki, kwalifikacje, generalnie wyniki, które kwalifikowały do dużych imprez – mistrzostw świata, igrzysk itd. Natomiast na poziomie masterskim, zawody traktuje się jako swoje hobby i pasję. Nie muszę nikomu nic udowadniać. Pracuję jak każdy inny człowiek i po całym dniu w pracy wychodzę pobiegać. Bieganie nie jest moim zawodem, tylko dodatkowym zajęciem i to bardzo dobrze wpływa na „głowę”. Nie mam presji, bawię się sportem. Poza tym, jestem aktualnie w takim momencie swojego życia, kiedy czuję się naprawdę zadowolona, spełniona i szczęśliwa. I to też bardzo pozytywnie przekłada się na bieganie. W tym roku mistrzostwa Europy Masters rozegrane zostaną w Wenecji i planuję w nich startować. Nie muszę martwić się o jakieś minima i inne wskaźniki, mogę startować z wolną głową. 54.10, które pobiegłam kilka dni temu w Gdańsku, dało mi naprawdę dużo radości. Czyli rację mają ci, którzy mówią, że „głowa biega”. Ale jednak poza sferą mentalną istnieje też, wcale nie mniej ważna, sfera fizyczna. Jak wspólnie z trenerem Jaszczakiem przygotowaliście się pod tak szybkie bieganie?
Muszę jedną rzecz sprostować. Moja współpraca z trenerem Stasiem Jaszczakiem niedawno się zakończyła. Przeszliśmy razem zimę, ale od trzech tygodni jestem już sama swoim trenerem.
Jak długo trwała Wasza współpraca?
Około roku. Zaczęliśmy trenować w zeszłe lato, to mógł być lipiec, może sierpień. Na początku trening miał charakter zabaw biegowych, na odcinkach minutowych, dwuminutowych, trzyminutowych, żeby mnie trochę rozkręcić. Jeszcze w marcu rok temu urodziłam córeczkę, a że był to poród przez cesarskie cięcie, to powrót do aktywności zajął mi więcej czasu niż po porodzie fizjologicznym. Będąc w ciąży dość dużo się ruszałam, w początkowej fazie biegałam, później moja aktywność polegała na ćwiczeniach jogi, także cały czas dbałam o kondycję. Pewnie dzięki temu wejście w trening po porodzie, przyszło mi wyjątkowo łatwo.
Jaki był powód rozstania z trenerem Jaszczakiem?
Odpowiem dyplomatycznie: nasze drogi się po prostu rozminęły.
Ale rekordowe 54.10 na 400 m można mu przypisać?
Tak, oczywiście. Nasze rozstanie to naprawdę świeża sprawa.
Wspomniała Pani, że początki treningu po porodzie, to głównie zabawy biegowe (np. minutówki). Co było potem? W jaki sposób przygotowaliście formę na tak mocną czterysetkę?
Trening na przestrzeni ostatniego roku, na pewno był bardzo spokojny i opierający się na dużej objętości. Przygotowania były bardzo dobrze rozplanowane, pod docelowe starty w hali i na stadionie. Omijały mnie kontuzje, a to jest bardzo ważne, że trening nie miał jakichś przerw i przestojów. Poza tym, ja bardzo dobrze czuję 400 metrów, pomimo tych trzydziestu paru lat. Duża objętość, którą robiłam z trenerem Jaszczakiem objawiała się chociażby pojedynczymi treningami, podczas których pokonywałam 12-14 km. Dla osoby, która docelowo przygotowuje się pod 400 m, to spory kilometraż. Wcześniej realizowałam trening bazujący na wyższej intensywności, kosztem objętości.
A jak wypadała objętość w skali tygodniowej, w okresie przygotowawczym?
Myślę, że w okolicach 80 km. Dodam, że jeśli chodzi o 400 m to ja nigdy nie byłam zawodniczką w stylu Anny Kiełbasińskiej, która rewelacyjnie przestawiła się z krótkiego sprintu na przedłużony. Moją siłą jest przede wszystkim wytrzymałość. Jakby ktoś zmierzył mi poszczególne setki na dystansie jednego okrążenia, to wszystkie cztery wyszłyby porównywalnie. Natomiast zawodniczki młodsze, z którymi miałam już okazję biegać kilka razy w tym sezonie, zaczynają niesamowicie mocno pierwsze 200 metrów. Jeszcze do trzysetki lecą fajnie, ale problem zaczyna się na samej końcówce. A ja biegnę jak spokojny dieselek i rozgrzewam się z każdym metrem.
Jak wyglądają Pani treningi tempowe? Może Pani zdradzić jedną z ostatnich jednostek w tym gorącym okresie startowym?
Kilka dni przed czterysetką w Gdańsku zrobiłam małe tempo na stadionie. Najpierw kilka wyjść z bloków, żeby poćwiczyć ten techniczny element. Następnie wykonałam 4-5 razy 100 metrów z prędkością startową. To jest istotne i mi się sprawdza, żeby biegać taki trening nie po 12 sekund na setkę, ale właśnie w okolicach 13.5 sekundy. Później jeszcze kilka sześćdziesiątek, oczywiście wszystko w kolcach. Nie był to więc trening o dużej objętości, raczej krótszy i intensywniejszy. I tak jak biegałam te setki po 13.5, tak później na Memoriale Żylewicza, identycznym tempem pokonałam całe 400 metrów. Młodsze zawodniczki na pewno są w stanie regenerować się szybciej, ja muszę zwracać większą uwagę na indywidualne dostosowanie obciążeń i raczej oszczędzanie się, niż mocne dociskanie na poszczególnych jednostkach. Nie chcę przedobrzyć. Zwłaszcza przy takich szybszych treningach w kolcach, trzeba bardzo uważać, żeby nic sobie nie uszkodzić.
Od jakiegoś czasu zajmuje się Pani prowadzeniem biegów, jako pacemakerka. Podczas zawodów Diamentowej Ligi w Sztokholmie, można odnaleźć nazwisko „Lemiesz” na liście wyników rozegranej przy okazji DL lokalnej, szwedzkiej osiemsetki. Może Pani powiedzieć coś więcej o tej nowej profesji?
Od marca tego roku zaczęłam współpracę z menadżerem Januszem Szydłowskim i to właśnie z nim ustalamy terminy moich startów jako pacemakerki. W Sztokholmie prowadziłam bieg rangi National A, kilka dni później pejsowałam w Gliwicach, również na 800 m a jutro będę prowadziła dziewczyny na 800 m w Bydgoszczy, podczas Memoriału Ireny Szewińskiej (Bieg odbył się 12.06 – przyp. red).
Jak się Pani czuje w roli „zająca”?
Super! Pejsowanie wbrew pozorom nie jest łatwe, bo rzeczywiście trzeba być wybieganym, mieć duże doświadczenie i „zegarek w głowie”. Przykładowo jadąc do Sztokholmu, założenia miałam takie, żeby pobiec pierwsze 400 m w równe 60 sekund. Na miejscu – praktycznie w ostatniej chwili – plan uległ zmianie, ponieważ w związku z gorszą pogodą, organizator zażyczył sobie, że mam poprowadzić pierwsze okrążenie w 63 s. Zdębiałam. Byłam już mocno nastawiona na czterysetkę w 60 sekund i trudno było mi wyobrazić sobie, że pobiegnę tak mega wolno i jeszcze równym tempem, żeby faktycznie zatrzymać czas po 400 metrach idealnie na sześćdziesiątej trzeciej sekundzie. Na szczęście udało się poprowadzić w punkt. W ogóle bardzo się cieszę z mojej nowej roli, ponieważ mogę być bardzo blisko najlepszych aktualnie lekkoatletów na świecie. Kiedy sama trenowałam, pomimo że biegałam 800 m poniżej 2 minut, nigdy nie miałam okazji pojechać chociażby na Golden League. Był duży problem z dopingiem wśród Rosjanek, więc nawet z moim 1:59 na 800 metrów, nie byłam w stanie przebić się na wiele imprez o większym formacie. Dziś w pewien sposób sobie to rekompensuję właśnie poprzez pejsowanie.
Jakie są założenia, jeśli chodzi o Pani prowadzenie w Bydgoszczy?
Jeszcze nie jest to do końca pewne, ale najprawdopodobniej 58-58.5 s. Chodzi o to, żeby dziewczyny nabiegały czas poniżej 2 minut, a jeśli pierwsze koło pobiegniemy za wolno, to szansy na złamanie 2 minut praktycznie nie będzie. (Rozmowa miała miejsce dzień przed Memoriałem Ireny Szewińskiej, na którym Lemiesz poprowadziła pierwsze 400 m w 58.52).
Prowadzenie w biegu na 800 m podczas Memoriału Ireny Szewińskiej, Bydgoszcz 12.06.2019Wspomniała Pani o problematycznej sytuacji z Rosjankami w czasach, gdy startowała Pani w imprezach rangi mistrzowskiej. Od kilku sezonów reprezentacji Rosji nie oglądamy podczas mistrzostw świata, Europy, czy igrzysk. Jednak współczesne polskie zawodniczki biegające 800 m, mierzą się z innymi trudnościami. Powraca jak bumerang sprawa Caster Semenyi i kwestia dopuszczalnego poziomu testosteronu. Co Pani sądzi na ten temat?
Byłabym ostrożna z formułowaniem jakichś ostrych opinii. Patrząc z perspektywy naszej Asi Jóźwik, która podczas Igrzysk Olimpijskich Rio zajęła 5 miejsce z rewelacyjnym czasem (1:57.37), a przegrała z trzema biegaczkami o podwyższonym poziomie testosteronu, ja mogłabym się czuć pokrzywdzona. Szczerze, trudno jest mi powiedzieć coś więcej. Z tego co wiem, Caster Semenya, pomimo wcześniejszego orzeczenia IAAF-u, będzie mogła nadal startować. Myślę, że dziewczyny które nie mają podwyższonego poziomu testosteronu, mogą czuć się w pewnym stopniu traktowane niesprawiedliwie. Ciężko mi się wypowiadać, bo nie przechodziłam w swojej karierze przez podobne dylematy.
Prowadzi Pani grupę biegową. Czy wśród podopiecznych znajdują się wyłącznie amatorzy długich dystansów, czy może udało się przekonać kogoś, żeby również spróbował sił na bieżni wzorem trenerki?
Rzeczywiście, trochę swoją pasję do bieżni przelewam na biegaczy, których prowadzę. Mam zwłaszcza jednego zawodnika, Grzegorza Piliszka, który w tym roku pobiegł w hali w Toruniu 52.15 s na 400 metrów. Śmiałam się, że pobił mój rekord, czyli można powiedzieć, że uczeń przerósł mistrza. Czasami realizujemy konkretne jednostki treningowe wspólnie i to jest bardzo ważne, tak jak już wspomniałam, trening w grupie ma dużą wartość, jest też łatwiejszy do przetrwania. Ale oczywiście, procentowo więcej prowadzę zawodników, którzy przygotowują się do biegów ulicznych. Zawsze wychodzę z założenia, że trzeba wybrać to, co się lubi robić i większość wybiera jednak biegi masowe. Pewnie wynika to z tego względu, że biegów na bieżni, takich otwartych dla amatorów, jest dużo mniej i też sama specyfika dystansu – jakim jest chociażby 400 metrów – sprawia, że dość trudno się w taki trening wielu osobom wdrożyć.
To dość rzadka sytuacja, że kobieta prowadzi grupę biegową, rynek takich usług jest raczej męską domeną. Trudno trenuje się mężczyzn?
Dla mnie nie ma żadnej trudności. W mojej grupie mężczyźni są w zdecydowanej większości i ubolewam nad tym, że panie tak rzadko garną się do biegania. Raczej mam harpaganów – panów, którzy rzeczywiście nie boją się zmęczenia, poza tym mogę powiedzieć, że napędzam ich do trenowania własnym przykładem. Gdy widzą, że kobieta jest w stanie mocno „zapierdzielać” na treningu, to oni tym bardziej biorą się do roboty i trenują równie ostro. A czy są jakieś różnice w prowadzeniu mężczyzn i kobiet? Nie. Panowie też czasami bywają markotni i mają jakieś swoje gorsze dni, podobnie jak panie. Mnie jest poza tym dość łatwo trenować amatorów i do nich dotrzeć, ponieważ sama jestem biegaczką amatorką. Też pracuję, nie żyję z biegania, ani z trenowania innych osób. Też mam rodzinę, małą córeczkę, też na trening wychodzę po całym dniu w pracy i tak dalej. Łatwiej jest mi zrozumieć moich podopiecznych i wejść w ich sytuację.
A co jest najtrudniejsze w byciu trenerem?
Różni są zawodnicy. Jedni realizują treningi w punkt, dokładnie takim tempem jakie rozpiszę w planie. Inni z kolei, lubią sobie coś zmienić i przestawiać. Najważniejsze i najtrudniejsze jest dotrzeć do każdej osoby w sposób indywidualny, zastanowić się jaki typ treningów będzie pasował danemu biegaczowi. Poza tym plan to tylko pewien szkielet, istotne jest elastyczne podejście i reagowanie na nieplanowane okoliczności na przykład jakiś niespodziewany wyjazd. Dlatego też moja grupa jest dość skromna, jeśli chodzi o liczebność. Gdybym miała stu zawodników, takie indywidualne podejście byłoby bardzo ciężkie.Wspomniała Pani o urodzeniu córeczki. Niedawno na naszym portalu informowaliśmy o sytuacji Allyson Felix, która walczy o lepsze warunki finansowe dla kobiet uprawiających sport zawodowy. W szczególności chodzi o postawę sponsorów w okresie ciąży i połogu (Felix, po podpisaniu kolejnego kontraktu ma zarabiać 70% mniej). Jak powinno według Pani wyglądać finansowanie sportsmenek?
Sponsor ma swoje oczekiwania i może mieć też obawy, czy zawodniczka po ciąży wróci do sportu na wysokim poziomie. Moim zdaniem, jeśli konkretna zawodniczka deklaruje, że po urodzeniu dziecka planuje wrócić do sportu zawodowego i walczyć o kwalifikację na kolejną dużą imprezę, taką jak igrzyska, czy mistrzostwa świata to taki kontrakt powinien zostać zachowany na niezmienionych warunkach. A powrót do trenowania po ciąży jest jak najbardziej możliwy i wcale nie musi być szczególnie czasochłonny. Sama spotykam się na różnych mitingach z dziesięć lat młodszymi koleżankami, które mają obawy o to, czy po zajściu w ciążę będą w stanie wrócić do ścigania. Odpowiadam im zawsze, że skoro ja, o ponad dziesięć lat starsza, dałam radę wrócić, to one tym bardziej sobie z tym poradzą. Ciężko mi się odnosić do sytuacji Allyson Felix, bo nigdy w swojej karierze nie przechodziłam przez podobne problemy. Jako masterka, wydaję własne pieniądze, żeby wyjechać na mistrzostwa, żeby sfinansować startowe i tak dalej.
Pani rekord Polski Masters na 400 m, mógł rozbudzić apetyty. Od 54.10 do 53 już niedaleka droga. Jeszcze jakiś czas temu wyniki na poziomie 53 sekund z kawałkiem, dawały medale mistrzostw Polski seniorek. Jakie są Pani limity? Ile jeszcze może Pani pobiec?
Powiem tak, przed startem w Gdańsku mój rekord życiowy w kategorii Masters wynosił 55.05, ale nie miałam wcześniej szczęścia do pogody. W Łodzi i Warszawie niesamowicie wiało. Do Gdańska mimo wszystko jechałam z bardzo dobrym nastawieniem i poczuciem, że to będzie mój dzień. O godzinie czternastej zaczęło jednak lać i padało ciągiem przez półtorej godziny, aż zalało dosłownie cały stadion. Wtedy pomyślałam z kolei – no i po wyniku. Deszcz jednak w końcu ustąpił i do 17:40 kiedy miałam planowy start, woda dosłownie wyparowała. Wiatr miałam praktycznie zerowy i dodatkowo fajną stawkę zawodniczek w serii, bo byłyśmy wszystkie na zbliżonym poziomie. Gdybym wystartowała z Justyną Święty, która pobiegłaby na 51 sekund, byłoby mi dużo trudniej, bo nie miałabym z nią większego kontaktu. W Gdańsku było nas trzy, które ukończyły z 54 z przodu i to miało ogromne znaczenie. Podczas biegu czułam obecność jednej i drugiej rywalki obok. Na co jeszcze mnie stać? Trudno powiedzieć. W Gdańsku celowałam w wynik poniżej 55 sekund, a mało brakowało, że złamałabym 54 sekundy. Jeśli pobiegnę w tym roku wynik na poziomie 53 sekund z kawałkiem, to na pewno mnie to nie zdziwi.
A co z osiemsetką?
Niedawno Tomek Lewandowski napisał do mnie na messengerze, że z wyniku 54 s na 400 m można pobiec 800 m poniżej dwóch minut. Trochę się śmiałam, że może, gdybym była dziesięć lat młodsza… W każdym razie, dziś mam o tyle łatwiej niż kiedyś, że nie zmagam się z taką presją. Mam dużą frajdę i radość z biegania, nie stresuję się wynikami. Na 800 metrów planuję wystartować w Sopocie podczas Grand Prix im. Janusza Sidły (23.06 – przyp. red.) i jak najbardziej proszę czytelników bieganie.pl o trzymanie za mnie kciuków!
Jedno, czy dwa okrążenia – gdzie czuje się Pani lepiej?
Jedno okrążenie to dystans, który niemalże wyssałam z mlekiem matki, czuję się w nim bardzo dobrze. Potrafię świetnie rozłożyć siły, biec ekonomicznie, szybko, nie zużywać zbyt dużo energii w pierwszej części dystansu. 800 jest dla mnie dużo trudniejsze. Tutaj rządzi już strategia, trzeba non stop myśleć, być skupionym podczas każdego manewru, patrzeć na to, jak biegną rywalki. Zupełnie inne bieganie. Na 400 metrów od startu do mety biegnę po swoim torze i nie martwię się, czy któraś z dziewczyn mnie zabiegnie i tak dalej. Zaczęliśmy naszą rozmowę od tematu pokory w sporcie i mogę powiedzieć, że gdy staję na starcie biegu na 800 metrów, mam gdzieś w środku naprawdę wielką pokorę wobec dystansu i wyścigu, który za chwilę się zacznie.