Redakcja Bieganie.pl
Source of Champions, 24-26 listopada
Wreszcie w Iten: 27-29 listopada
2/12 Kamariny
3/12 – Zawody
4/12 – Zwiedzanie
5/12 – Yacool krytykuje Brada Colma
6/12 – Na skraju Wielkiego Rowu Afrykańskiego
10/12 – Ziwa Farmers Marathon
11/12 – Trening z Meschackiem
16/12 – Na kolacji u Mary Keitany
Rano wybraliśmy się na trening. Meschack biegł jako jedyny. Yacool, Levin i ja wzięliśmy rowery. Zrobiliśmy taką pętlę jak ostatnio, około 16 km.
Meschack narzucał ostre tempo, ale dziś oboje z Jackiem zupełnie inaczej radziliśmy sobie z mocnymi podjazdami pod górki. Było o wiele lżej. Tylko Levin miał dziś zgon. Kolejne potwierdzenie, że nasze ciała dostosowały się już do wysokości. I kolejna przykrość, że właśnie teraz musimy wracać do Polski. Następną wyprawę na pewno zaplanujemy tak, by móc to pobyć przynajmniej z kwartał. Raz ze względu na czas potrzebny na adaptację do biegania, a dwa ze względu na czas jaki musi upłynąć, by coś się zadziało.
W tym roku pobyt w Iten wykorzystaliśmy w 100 procentach. Spotkaliśmy mnóstwo osób, przeprowadziliśmy wiele rozmów. Myślę, że daliśmy też do myślenia co niektórym i że w jakiś sposób zapadniemy im w pamięć. Jestem pewna, że dłuższy pobyt tu i konsekwencja naszych działań dałaby w końcu owoce. W tym roku naszym najbardziej soczystym owocem okazał się Meschack.
Po treningu z Meshackiem poszliśmy na Kamariny. Tam dołączył do nas Marcin z dziewczynami. Zrobiliśmy ostatnie zajęcia, dołożyliśmy też kilka ćwiczeń zapożyczonych od Kenenisy Bekele, pajacyki, nożyce, wyskoki w wahadle w przód i tył. Na koniec yacool zrobił z chłopakami dwa okrążenia i ich nagrał. Potem Marcin z Levinem oglądając swój bieg wymieniali spostrzeżenia na temat różnic ich biegu i prowadzącego ich trio Meschacka.
Na stadion przyszedł też nasz znajomy z biegów w Czechach, Kenneth Keter, ma 21 lat i życiówkę w półmaratonie poniżej 60′. Rok temu zrobił z nami kilka treningów, w tym roku nie miał czasu. Myślę, że tak jak wcześniej Meschack musi dojrzeć i poczuć taką potrzebę. Keneth jest przykładem totalnego rozluźnienia. Daliśmy go Levinowi za wzór luzu, do obserwacji podczas śniadania w restauracji.
Wychodząc ze stadionu natrafiliśmy na węża, pierwszego w Afryce, podobno jest niebezpieczny. Keneth wziął duży kamień i chciał go bez ceregieli zabić, ale powstrzymaliśmy go.
Podczas pobytu w Iten zgromadziliśmy wokół nas wesołą, międzynarodową ekipę. Wszyscy młodzi, z wielkimi marzeniami i chęcią podporządkowania najbliższych lat biegowym treningom.
Levin z Teksasu już zapowiedział, że w kwietniu przyleci do Polski, by kontynuować treningi z yacoolem. Ziet z Libanu prosił byśmy mu sprawdzili jak wyglądają w Polsce mitingi halowe w sezonie zimowym. Chce wykorzystać formę, którą teraz tu zbuduje.
Na 17 byliśmy umówieni na spotkanie w domu Mary Keitany. Wyszliśmy na krzyżówkę i czekaliśmy na motor. Nagle zatrzymało się jakieś auto. To Mary z mężem i dwójką znajomych wracała z miasta. Zabraliśmy się z nimi. Mary i jej znajoma wracały od fryzjera. Jutro rano ta druga wychodzi za mąż i panie robiły się na bóstwo.
Dom Mary leży na obrzeżach Iten. Wjechaliśmy przez dużą, czarną bramę, którą otworzyła nam dwójką jej synów. Po wyjściu z auta podleciała do nas jeszcze jej kilkuletnia córka. Chciała, by yacool wziął ją na ręce.
Dom z zewnątrz wyglądał kiepsko, w wewnątrz jeszcze gorzej. Nie pytałam, ale zapewne nie ma więcej niż kilka lat. Mary z rodziną spędzają tu wakacje i większość weekendów. Gdy dzieci mają szkołę wtedy mieszkają w drugim domu, w Eldoret.
Weszliśmy przez sień do środka. W pokoju była trójka naszych znajomych Anglików, ultramaratończyków, też przyszli tu z wizytą. Usiedliśmy na wolnej kanapie, Mary zaczęła się wokół nas krzątać, a my rozglądaliśmy się po pokoju. Ściany salonu całe obwieszone były plakatami z biegów Mary, były też medale, a na szafach stały trofea. Widać, że są bardzo religijni, bo były też zdjęcia papieży.
Po chwili Mary przyniosła dwie tace z pokrojonymi owocami i termos z herbatą, oczywiście z mlekiem i cukrem. Wszystkim nam nalała pełne kubki. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Okazało się, że muszą jeszcze odebrać zamówione torty na jutrzejsze wesele i potrzebują pomocy, by je przewieźć. Zaoferowaliśmy, że chętnie pomożemy. Wypiliśmy więc herbatę i ruszyliśmy na dwa auta.
Pojechaliśmy do centrum Iten, do domu „Mamy Cake”. Kobieta ryczała ze śmiechu na widok takiej ekipy mzungu. W pokoju, do którego weszliśmy wszędzie stały torty, okrągłe, trójkątne, prostokątne, z różnymi napisami: dziękuję cioci, wujkowi, mamie, babci etc. Spakowaliśmy torty do kartonów, każdy wziął po jednym kartonie i z powrotem wsiedliśmy do aut. Na dworze było już zupełnie ciemno. Mary miała trochę problemu, by wycofać z wąskiego podwórka. Nie mogłam zrozumieć dlaczego nie zapali świateł, wycofywała w zupełnych ciemnościach. Światła zapaliła dopiero po wyjechaniu na prostą.
Wróciliśmy do jej domu. Mary cały czas się krzątała. Poza nami i trójką Anglików byli jeszcze rodzice męża Mary i przyszła para nowożeńców. Dołączyły też jeszcze jej dwie koleżanki, no i trójka biegających dzieci.
Zapytaliśmy męża Mary, Charlesa, co sądzi o projekcie Sub2. Stwierdził, że jest to bariera do pokonania, wystarczy szybka trasa, zmieniający się w połowie dystansu pacemakerzy i prowadzenie biegu do 38 km. Stwierdził, że gdyby Kipsang biegł w Berlinie w tym roku sam, bez Bekele, który biegnąc za nim raz zwalniał, raz przyspieszał czym wprowadzał u Kipsanga niepokój i dodatkowy stres i dekoncentrację, to Wilson pobiłby aktualny rekord świata.
W powodzenie ewentualnego projektu Sub2:15 dla kobiet nie wierzy. Mówił, że kobiety nie są zdolne do takich poświęceń jak mężczyźni.
Zaczynało robić się późno. Nie chcieliśmy im przeszkadzać w przygotowaniach do jutrzejszej imprezy. Wtedy do pokoju wparowała Mary mówiąc, że ona już szykuje ugali i że nie możemy wyjść bez kolacji. Zaoferowałam jej pomoc, bo głupio mi było, gdy tak wokół nas biegała. Poszłam za nią do kuchni. Dostałam do pokrojenia pomidory. W drugim budynku była tzw kuchnia zewnętrzna, a w niej piec opalany drewnem, na którym już gotował się gar mięsa. Kuchnia nie miała komina, wewnątrz panował upał i było mnóstwo dymu. Mimo zawieszonej żarówki było tam ciemno. Jej siostrzenica stała nad garem i kroiła sukumę, zielone warzywo. Moim zadaniem było ją ugotować. Najpierw odrobina tłuszczu, trochę cebuli i pomidory, na koniec sukuma i sól. Po kwadransie duszenia na żywym ogniu sukuma była gotowe. Przeniosłyśmy się z powrotem do kuchni domowej i zaczęłam rozkładać jedzenie na przygotowane wcześniej miski. Na stole było ciasno, bo w kartonach stały przywiezione przez nas torty.
Mała Samanta zmówiła modlitwę i wszyscy usiedliśmy do wspólnego posiłku, ugali z mięsem i sukumą. Dzieci rękami wsuwały jedzenie ze swoich misek. Było dla nas czymś niesamowitym w jakich prostych warunkach i jak normalnie żyją mimo niesamowitego sukcesu sportowego Mary i zarobionych ogromnych pieniędzy. Jedynie samochody mają porządne.
Po kolacji powiedzieliśmy, że teraz to już naprawdę pora na nas. Pożegnaliśmy się serdecznie z nadzieją na szybkie ponowne spotkanie.