Miesiące treningów, setki wybieganych kilometrów, dziesiątki jednostek, litry potu, hektolitry izotonika. A na koniec? Ta najtrudniejsza część treningu – czyli jak odpocząć psychicznie i fizycznie przed startem.
Tak jak większość z nas biegaczy, generalnie trenuję do konkretnych biegów. Opracowuję jakiś plan treningowy i mniej lub bardziej się go trzymam. Mijają tygodnie i miesiące treningu. Żyję sobie swoim życiem i realizuję go najlepiej jak umiem. Jednocześnie pozostaje sobą, człowiekiem, amatorem i trochę pajacem, który jak wielu biegaczy lubi zamienić easy run w piątkę w trupa. Zawsze jednak mam z tyłu głowy ten start docelowy, ten do którego teoretycznie się przygotowuję.
Rzecz w tym, że nie znoszę okresu tuż przed startem. Tego, że nagle z tego mojego romantycznego podejścia do sportu, biegania i treningu muszę zejść na ziemię i zacząć zachowywać się rozsądnie, kalkulować, przygotowywać się i co najgorsze – odpoczywać.
Nazwij mnie amatorem, niedoświadczonym, napalonym, narzekającym influencerem. Będziesz mieć rację. Ale może jest nas tu takich więcej.
Ktoś w reakcji na takie moje narzekanie niedawno uświadomił mi, że ja tak naprawdę zakochałem się w procesie, w treningu, w tej rutynie bez rutyny.
Bo rutynowe jest to, że codziennie się ruszam, prawie codziennie trenuję, czasem nawet dwa razy dziennie. Nierutynowe jest to, że czasem we wtorek zrobię sobie półmaraton – bo akurat mam taki humor. Nie mam nad sobą sponsora ani trenera którzy mnie okrzyczą. Czasem rano sobie potruchtam a wieczorem dowalę zestaw dyskotekowy (biceps, barki, klata – przyp. Redakcji). I taki trening lubię, taki artystyczny nieład, takie ciągłe łączenie zachcianek z twardymi celami.
Natomiast kiedy przychodzą te dwa tygodnie przed – zaczyna się kalkulowanie:
Co zrobić, żeby się nie przemęczyć, ale nie zejść z formy?
Na jednym ultra pewna pani, spytana przeze mnie o najlepszą poradę dla początkujących ultrasów, powiedziała, żeby właśnie w tych ostatnich 14 dniach już nie próbować nadrobić zaległości. Nie trenować za ciężko, odpoczywać. Przygotować ciało i głowę na to co nadchodzi.
To ma sens – tylko czemu jest tak niesamowicie trudne?
Czy ja rzeczywiście tak ten trening pokochałem? Czy może jednak jest ze mną coś nie tak, że wolałbym się zajechać niż regenerować? Czemu wystarczą dwa dni bez biegania żebym poczuł, że straciłem cały progres?
Jakby tego wszystkiego było mało – ten odpoczynek jest rzeczywiście mi teraz potrzebny. Najważniejszy odpoczynek to sen. Tylko jak tu dobrze spać, Kiedy stresuje mnie najtrudniejszy start w życiu i stresuje mnie to, że się stresuje i przez to nie sypiam?
Start w biegu to przywilej. Presja to przywilej.
To, że mogę tu być, to pisać, to że mogę trenować, że mogę myśleć poważnie o tym, że przebiegnę 110km to świadectwo tego jak uprzywilejowane życie prowadzę.
Mam prawo do stresu, mam prawo sobie ponarzekać, pożalić się – ale pamiętając o tym jak wdzięczny jestem, za to, że tu jestem.
Presja to przywilej mistrzów. Do nich mi daleko. Jednocześnie presja, którą czuję wewnętrznie dlatego, że publicznie się do swoich biegów przygotowuję jest takim samym przywilejem.
Jeżeli trening jest pracą, a bieg nagrodą za dobrze wykonaną pracę, to ten okres przed biegiem jest opłatą startową. Jest ceną jaką płacę za to, żeby osiągać wartościowe i szalone cele.
To jest uczciwa cena.
Jestem bardzo ciekaw czy macie podobne przemyślenia, i czy macie sposoby na to jak radzić sobie z tymi czarnymi myślami w dniach przed startem. Może najlepsze zbierzemy i zrobimy z nich poradnik dla pozostałych biegaczy.
Tymczasem proszę o trzymanie kciuków. Nie mogę się już tego startu doczekać, niezależnie od tego jak mi pójdzie, jestem wdzięczny za to, że mogę znów stanąć na starcie. 110 kilometrów to dużo kilometrów. Ale jestem na nie gotowy. Odezwę się po powrocie. Jeżeli przeżyję.