Po kolejnym wpierniczu polskich piłkarzy z drużyną pokroju Sheriffa Tiraspol zwykło się mawiać, że w Europie nie ma już słabych drużyn. Słabych coraz trudniej też znaleźć wśród krajowych biegaczy amatorów, którzy regularnie „napędzają stracha” tzw. prosom. Rodzi się więc pytanie… Czy wyczynowy trening jest przereklamowany, bo równie dobre wyniki można osiągnąć pracując na etacie, a po godzinach ogarniając żonę z trójką dzieci i wąsatą kochankę?
Polskie biegi długie w tym roku znacząco przyśpieszyły. Najpierw Maciej Megier połamał 28:30 na dychę, a później Kamil Herzyk na piątkę „niebezpiecznie” zbliżył się do granicy 13:30. Z kolei Adam Nowicki „pogroził palcem” krytykom lutowym 2:08. Wszystko to wiem, ale jestem Polakiem i obowiązki mam polskie, dlatego na początek trochę ponarzekamy.
Co tam w polskich biegach długich? Stara bida. 2:07:39 w maratonie Henryka Szosta od 13 lat leży i pachnie, a rekord Polski w półmaratonie przez 20 lat poprawiliśmy o niebotyczne 3 sekundy. To znaczy Krystian poprawił, ale wiadomo, że sukces ma wielu ojców, więc i pod ten chętnie się podepnę. Generalnie i partykularnie – nie jest dobrze, mocium panie.
Rzeźbimy, męczymy bułę, cieszymy się z małych rzeczy, zgodnie z sugestią Sylwii Grzeszczak, ale na dobrą sprawę nasze biegi długie są sto lat za M… Malinowskim i Kowolem, że o tych okrutnikach z Francji (Gressier mistrzem świata!), Wielkiej Brytanii, Włoch, Hiszpanii, Norwegii czy Szwecji, nie wspomnę.
Nasze „prosy, Mario Brosy” jak pieszczotliwie zwykłem określać naszych wyczynowców, są w tak głębokiej defensywie, że coraz częściej przyjmują gole od biegaczy amatorów. Bo weźmy na ten przykład pana górnika Mateusza Mrówkę.
Z panem górnikiem rozmawiałem 3 lata temu. Kręcił wtedy uliczne dyszki po 30:30, jednocześnie pracując w Kopalni Węgla Kamiennego „Marcel” w Radlinie. Na 4 zmiany. Bieganiem się bawił. Wiecie, rozumiecie. 30:30 just for fun. Minęły 3 lata, pan górnik dalej się bawi, ale coraz częściej kosztem naszych „prosów, Mario Brosów”.
24 maja Mrówka przyjechał na XV Bieg Koziołków to Kędzierzyna-Koźla i jak to ma w swoim zwyczaju machnął dychę w coś około 30:30. Ale tym razem o jego wyczynie zrobiło się głośniej niż zazwyczaj, bo w pokonanym polu zostawił żołnierza z Armii Mistrzów.
Później był wrzesień. Wielki półmaraton w Warszawie, całkiem niemałym mieście. Stolicy nie takiego znowu mikrego kraju. I co? I najlepszy wynik Polaka to astronomiczne 1:06:52. Polaka wyczynowca, dodajmy. Szeregowego Armii Mistrzów. W tym samym czasie w odległych Tychach, pan amator Mrówka robi ile? Pewnie słabiej. Bo w końcu kopalnia, 4 zmiany… A gdzie tam – 1:06:19.
Centralny Wojskowy Zespół Sportowy, bo o tej Armii mowa, tworzy „elitarną drużynę” – czytamy na stronie CWZS. Należą do niej m.in. Julia Szeremeta, Natalia Bukowiecka, Aleksandra Mirosław czy Justyna Święty-Ersetic. Są w niej też biegacze długodystansowi. I jak doleciało do moich uszu, fakt, że niektórzy z nich przegrywają z panem górnikiem z KWK Marcel nie spodobało się szefostwu, które planowało „potrząsnąć” towarzystwem.
I nie ma się co dziwić. Bo jak to jest, że 31-letni górniczy maszynista, bez sportowej przeszłości, który zaczął biegać z nudów – albo wyczynowców goli, albo przybiega tuż za ich plecami, jak choćby podczas półmaratonu we Wrocławiu, gdzie z solidnym 1:07 zameldował się mniej niż 1,5 minuty za innym naszym reprezentantem Armii Mistrzów, szkolonym od maleńkości?
Albo Ela Glinka. Na tygodniu etat w firmie budowlanej, weekendami medale mistrzostw Polski i bieganko w mistrzostwach Europy. W sześć lat od 24 minut na piątkę do 16. A po przeciwnej stronie barykady szkolone od młodzika dziewczyny, które bohatersko walczą o złamanie 33 minut na dychę.
Jest jeszcze Krzysiek Żygenda, inżynier (spokojnie, taki prawdziwy). W tym roku 29:34 na 10 km. W grudniu w Walencji błysnął Daniel Żochowski. Wuefista. Wykręcił w maratonie 2:16:52. Żwawo. Zwłaszcza, jeśli przypomnimy sobie, że wyczynowy Błażej Brzeziński „królem Dębna” w 2022 roku zostawał z czasem 2:18:11. Z kolei w 2025, by „przytulić” złoto należało minąć kreskę w 2:17:37.
Cały polski system szkolenia i wybitni trenerzy selekcjonerzy dostają właśnie łupnia od „biegających po godzinach”. I dobrze. I tylko się cieszyć. Bo w przeciwieństwie do „prosów”, od których od lat słyszę, że się nie da, bo „nima pinionżków”, dostajemy dzisiaj amatorów, którzy pokazują, że to nie o „pinionżki” tutaj chodzi, ale o pomysł, determinację i szukanie życiówek, zamiast wymówek, parafrazując jeden z kawałków Meza.
Fot. ZIS
Kilka moich przemyśleń:
Biegi na poziomie dzieci i młodzieży nadal są niszowe. W związku z tym na treningi lekkoatletyczne trafiają ci, których wyłowi jakiś trener i przekona rodziców, że warto. Zwykle tak się jednak nie dzieje, bo jeśli już sport, to piłka nożna jest zdecydowanie bardziej opłacalna – nawet na niskim poziomie. Jeśli ktoś ma predyspozycje do szybkiego biegania, to finansowo bardziej oplaca się wytrenować przeciętnego, szybkiego skrzydłowego, niż czołowego długodystansowca czy sprintera.
Szybcy amatorzy, którzy osiągają czasy na poziomie profesjonalistów, to osoby z pasją, którzy mają predyspozycje, poświęcają na bieganie swój prywatny czas, ale jednocześnie mają zabezpieczenie finansowe, bo nie żyją z tego. Chwała im za to!
Jednocześnie nie dziwi mnie frustracja tych profesjonalnych sportowców, którzy muszą mieć wyniki, żeby żyć, trenują w klubach, a później nie dostają znikąd pomocy (dobrze, że niektórzy mają wsparcie CWZS). Sytuacje, kiedy sami muszą sobie finansować za uciułane pieniądze obozy, np. w Kenii, kiedy cały długodystansowy świat tam biega, są żenujące. A jeszcze bardziej oburzył mnie fakt, że przed MŚ w Tokio nasi reprezentanci trenowali w Szlarskiej Porębie, która nijak nie przypomina warunków azjatyckich.
Podsumowując – dzieci nie garną się do biegania, bo to nie jest masówka, nie mają idoli i na przyszłość finansowo się to nie opłaca. Ci, co przejdą szkolenie, muszą sami w siebie inwestować, bo znikąd nie ma pomocy. W efekcie ich wyniki nie przebijają się do czołówki nawet europejskiej. W związku z tym nie tworzą zainteresowania dyscypliną wśród najmłodszych i pętla się zamyka.
Pocieszający jest fakt, że mimo wszystko pojawia się coraz więcej biegów dla dzieci, czy to tradycyjnych, czy też OCR. Często jako wydarzenia towarzyszące przy większych imprezach. To jest oczywiście forma zabawy, ale dobrze od czegoś zacząć i złapać bakcyla. Piłka nożna „króluje” i z tego co wiedzę w moim otoczeniu to jest pierwszy wybór większości rodziców, jeżeli chodzi o sportowy rozwój ich pociech. Więc bieganie pozostaje w dalszym ciągu sportem niszowym.