Redakcja Bieganie.pl
Dwa razy w życiu zostałem nazwany dziennikarzem. Pierwszy był mój mentor i mecenas. Moja gramatyczna wyrocznia, książę poprawnej frazeologii, cesarz językowego wyczucia, a nawet – pozwolę sobie powtórzyć za raperem Eldo – semantyczny Paganini. Moje utrapienie. Jego Upierdliwość. Człowiek, który nawet w zdaniu „Ala ma kota” wypatrzy dwa błędy ortograficzne, błąd logiczny i brak przecinka. Kuba Wiśniewski (prosił o wymienienie z imienia i nazwiska).
Kuba zaczął z nietypową dla siebie powagą.
– Słuchaj Krzysiek, jesteśmy dziennikarzami…
Pomyślałem – grubo. Pół sekundy później skończył jednak myśl w dość przewrotny sposób.
– … Słabymi, bo słabymi, ale jesteśmy.
Druga była Sofia Ennaoui. Zadzwoniłem do naszej podwójnej wicemistrzyni Europy z hali i stadionu w piątek po dziewiątej na chwilę przed wyjazdem do Bydgoszczy na DME. Nie odbierała. Kilkanaście minut później na wyświetlaczu mojej chińskiej komórki zamigotał jednak komunikat – „dzwoni Sofia Ennaoui”. Odebrałem, przedstawiłem się, powiedziałem, że pracuję dla portalu bieganie.pl i wytłumaczyłem, dlaczego zawracam jej głowę w piątkowe wczesne przedpołudnie. Zapytała, czy możemy porozmawiać za pół godziny, bo tak naprawdę dopiero wstała i wybiera się na śniadanie. W międzyczasie nieco oddaliła głos od słuchawki, rzucając gdzieś za siebie:
– Paulinka, to nie kurier. To dziennikarz z bieganie.pl trochę nas obudził.
Będąc jeszcze w klasie maturalnej, dość intensywnie zastanawiałem się, co chcę robić w życiu. Analizowałem do czego się nadaję i co sprawiałoby mi przyjemność. Jako że od zawsze miałem „głupią gadkę” i od kołyski interesowałem się sportem, pomyślałem, że najfajniej byłoby zostać dziennikarzem sportowym. Czasami będąc sam w domu, włączałem funkcję nagrywania w swoim przedpotopowym magnetofonie i komentowałem zupełnie zmyślone mecze. W ogóle wiele rzeczy musiałem sobie dopowiadać i wyobrażać. Nie było internetu, nie miałem dekodera ani satelity, więc zazwyczaj polską ekstraklasę śledziłem przez telegazetę i podawane przez nią suche wyniki live. Widziałem tylko rezultat spotkania, a obraz tego, co dzieje się na stadionie, tworzyłem sobie w głowie na bieżąco.
Wybierając kierunek studiów zupełnie odrzuciłem jednak dziennikarstwo. Stwierdziłem, że może interesuję się tematem, może byłaby to rzecz, która sprawiałaby mi frajdę, ale na pewno nie odnajdę się w tej branży pod względem charakterologicznym. Dziennikarzy wyobrażałem sobie jako ludzi przebojowych i bezczelnych. Sam byłem zahukany i wycofany. Jako szalenie pewnych siebie. Podczas gdy ja bałem się własnego cienia. Krótko mówiąc, z wizji zostania dziennikarzem profilaktycznie zrezygnowałem już na samym starcie, surowo diagnozując, że ze swoją mentalnością powinienem poszukać zawodu lepiej pasującego introwertykom.
Ostatnio trochę się jednak pozmieniało. Co prawda dalej wielu rzeczy się boję i wciąż mam spore deficyty intelektualne. Moja spontaniczność kończy się natomiast na tym, że jestem w stanie szybko znaleźć kawałek drzewa w miejskiej dżungli, gdy niespodziewanie zachce mi się siku. Zmieniło się natomiast to, że zacząłem działać, zamiast zniechęcać się na długo przed postawieniem pierwszego kroku. Trochę jak biblijny Gedeon, który do pokonania tysięcy wściekłych Amalekitów dostał od Boga jedynie garnek i przykazanie „Pójdziesz z tym co masz”. I poszedł, zamiast wymawiać się, że garnek może być niewystarczający.
Urodziny będę miał w styczniu, Krzysztofa było w lipcu, ale jeśli ktoś kiedyś będzie chciał złożyć mi życzenia, to nie zdrowia, nie pieniędzy, nie szczęścia, ale tego, żebym się nie zrażał i szedł po swoje marzenia z tym, co mam. Nawet jeśli to tylko kompleksy i ogromny garnek strachu.
Krzysztof Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak. Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich pozdrowić i życzyć miłego dnia.