25 marca 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

złote kolce czyli minimum sprzętu, maksimum efektów


8 tekstów w 8 tygodni. Taki czelendż Naczelny wymyślił. Dla nowicjusza wyzwanie nie w kij dmuchał. Ucieszyłem się więc, że na początek mogłem wcisnąć gotowca. Bo siedem tekstów do wymyślenia, to jednak nie osiem tekstów. Poniżej historia sprzed 17 lat, którą opisałem 2 lata temu na FB. Wielu z Was pewnie czytało, ale mam nadzieję, że nie wszyscy. A temat na czasie bo Halowych Mistrzostw Europy dotyczy i ciągle aktualnego rekordu tej imprezy w biegu na 800 m.

Wiem, wiem. To nie wygląda na felieton. I najpewniej nim nie jest. Bo niewygórowanych dla felietonu warunków formalnych niewątpliwie nie spełnia. Ale potraktujcie to jako wstępniak. Że ja się tak z grubsza publiczności przedstawiam…

HME 2002 w Wiedniu. Pierwsza moja impreza międzynarodowa, na którą jechałem jako lepszy cwaniak, wszak medalistą mistrzostw świata pół roku wcześniej zostałem. Byłem jednak skazany na srebro", bo mój główny rywal Andre Bucher (mistrz świata) to był taki ówczesny Adam Kszczot – wygrywał wszystko jak leci, często z ogromną przewagą, a w całym sezonie przegrał chyba tylko jeden bieg. Ja jednak w głowie miałem nie tę jego imponującą serię, ale fakt, że na 5 dni przed rozpoczęciem mistrzostw, na mityngu w Lievin wrzucił mi półtorej sekundy. Takie piłkarskie trzy do zera.
W pokoju mieszkałem z Markiem Plawgo, robiącym wtedy za następcę Ireny Szewińskiej (że podobna skala talentu i wielka światowa kariera na horyzoncie), ale był także głównym faworytem do wygrania czterystu metrów. Z właściwą nam wtedy buńczucznością ustaliśmy plan minimum dla pokoju, czyli 3 złote medale (bo Maras jeszcze sztafetę biegał). Ogłaszaliśmy to wszem i wobec, choć ja w kontekście swojej sytuacji jako żart to traktowałem.

No ale do rzeczy…
Dzień pierwszy na takich imprezach to teoretycznie spacer, a praktycznie wielka nerwówa. Bo nigdy tak do końca nie wiadomo, jak to jest z tą dyspozycją. A mi na dodatek od rana gardło zaczęło brzęczeć i jakiś stan podgorączkowy miałem. Na szczęście poszło gładko, co można zobaczyć TUTAJ.
Markowi też gładko poszło. Choć nie do końca, bo zgubił po biegu swoje kolce. Rezerwowych nie miał, innych załatwić się nie udało, więc skorzystał ze szczęśliwej okoliczności, że ja miałem tego samego sponsora sprzętowego, biegałem w takim samym modelu i w takim samym rozmiarze.
Decyzja była więc oczywista – biegamy w jednych butach.
Logistykę doskonale ogarniał nasz reprezentacyjny doktor, pan Marek Prorok. Jako lekarz reprezentacji mógł się poruszać swobodnie po całym obiekcie i to dzięki niemu 5 minut po tym, jak Maras mijał linię mety, ja już mogłem rozgrzewkowe przebieżki w swoich kolcach robić.
I tak, już w jednych butach, obaj swoje półfinały gładko przeszliśmy. Mój do obejrzenia TUTAJ.

Dzień finałowy to od rana powinna być straszna nerwówa. I tak było do momentu aż Marek mi na moim komputerze pobił rekord skoczni na Słowenii. Pamiętacie grę w Małysza? Wtedy to był szał i wszyscy w to grali. Pamiętam, że Słowenia to była największa i najbardziej prestiżowa skocznia (tam się jakieś trzysta metrów latało) i trochę mi kolega na ambicję wjechał. No i na dobrą godzinę pochłonęło mnie to skakanie. Rekordu chyba nie pobiłem (dziś już nie pamiętam), a z transu wyrwało mnie pukanie do drzwi. To trener po mnie przyszedł. Całe szczęście bieganie to nie skoki narciarskie i w trzy minuty byłem gotowy do wyjścia. Nieprofesjonalne podejście – powiecie. A ja myślę, że na dobre mi to klikanie wyszło, bo przynajmniej nie myślałem, co mnie czeka. A takie myślenie, możecie mi wierzyć, to żadna przyjemność.

Finał za sprawą Andre Buchera był szalony. Cała szóstka zawodników pobiegła szybciej od rekordu mistrzostw Europy. Ja dziś pamiętam nie tę szaloną radość po wbiegnięciu na metę, ale moje potworne zdziwienie gdy zobaczyłem, jaki wynik uzyskałem. Trzeci rezultat w historii światowej LA, złamane 1:45… Nawet czterysta metrów na Słowenii to byłby przy tym pikuś. Całe też szczęście, że pan Marek Prorok czuwał, bo z tego wszystkiego zapomniałem, że Maras butów na sztafetę potrzebuje. Buty dotarły, chłopaki zdobyli złoty medal i tym sposobem plan minimum został osiągnięty. Do tego dołożyliśmy dwa rekordy Polski i dwa rekordy mistrzostw Europy (mój rekord mistrzostw trzyma się do dziś, Marek zaś ciągle dzierży rekord Polski). Sami przyznacie, że niezły bilans.
A finał można zobaczyć TUTAJ.

Buty te miały swoją dalszą historię. Pół roku później, podczas mistrzostw Europy w Monachium Marek biegał 400 m i szło mu jak po grudzie. Wszedł co prawda do finału, ale twierdził, że to jednak nie to. Podjął jedyną logiczną decyzję zwracając się do mnie o pożyczenie kolców (to były te same). Pełen obaw się zgodziłem, bo rzeczywiście słabo wyglądał i chyba zrobiłem błąd. Marek przybiegł w finale czwarty. Ja dzień później miałem finał 800 m. No jakbym nie kombinował, wychodziło mi, że nie mam prawa być dalej jak trzeci. Do dziś nie wiem, jakim cudem, ale byłem czwarty. Na pewno przez te buty. Mam je do dziś.

 

____________________

Paweł Czapiewski: rekordzista Polski w biegu na 800m (1:43.22). Brązowy medalista mistrzostw świata (2001) i halowy mistrz Europy (2002). W peletonie amatorskim ukończył pięć maratonów, najszybszy w 2:59:32.
Fot. Jarek Dulny

Możliwość komentowania została wyłączona.