Redakcja Bieganie.pl
Nazywam się Max Popławski i jestem sportowcem, który się nie poddał. Zawsze kochałem sport. To się nigdy nie zmieniło – sport może nie pokochał mnie tak bardzo, jak ja pokochałem jego, ale tak to już jest. Mam teraz 29 lat i za sobą całe życie w sporcie. Chociaż prawdopodobnie próbowałem większości dyscyplin, jakie można sobie wyobrazić, powiedziałbym, że dwa sporty były nieodłączną częścią mojego dzieciństwa. Zapraszam do przeczytania mojej krętej, sportowej drogi.
Max Popławski to były zawodowy triathlonista, który został biegaczem (i wykonuje wiele treningów przekrojowych), chce pokazać innym, że zapalenie stawów nie jest końcem ćwiczeń, jednocześnie goniąc za własnymi aspiracjami maratonu 2:2x.
Dorastając w Wielkiej Brytanii, grałem w rugby – dzieci zazwyczaj wybierają rugby albo piłkę nożną. Piłka nożna była dla mnie zbyt wolna, dlatego od siódmego roku życia trenowałem w drużynie Ealing Trailfinders. Pływanie było moją drugą pasją. Moja młodsza siostra była naturalnie utalentowana i dołączyła do lokalnego klubu. Nie chcąc być przez nią pokonanym, poszedłem w jej ślady, by pokazać, że jestem szybszy. Duch rywalizacji w pełnej krasie! Większość dzieciństwa spędziłem, przeskakując między boiskiem do rugby a basenem, aż w końcu rugby przestało mnie „kochać”. Inni chłopcy rośli, a ja nie. Byłem kapitanem mojej lokalnej drużyny, grałem też w szkolnej drużynie A – zarówno w swojej kategorii wiekowej, jak i w starszej. Ale uderzenia stawały się coraz mocniejsze, kontuzje coraz częstsze. Nieudana próba dostania się do London Wasps w wieku 14 lat oznaczała koniec mojej „kariery” w rugby. Przestałem czerpać radość z gry, a cała moja uwaga skupiła się na pływaniu.
Uważam, że większość sportowców dzieli się na dwa obozy: tych, którzy trenują dobrze, ale nie radzą sobie na zawodach, oraz tych, którzy nie trenują najlepiej, ale uwielbiają rywalizację. Prawdziwymi zwycięzcami są ci, którzy ciężko trenują i świetnie się ścigają. Ja należałem do kategorii: „trenuję średnio, ale kocham się ścigać”. Nie byłem najbardziej zdyscyplinowany (choć nadal uczestniczyłem w 7-9 sesjach treningowych tygodniowo), ale gdy przychodziło do zawodów, byłem gotów zostawić wszystko w wodzie. Miałem solidną karierę pływacką – startowałem na poziomie okręgowym, regionalnym i krajowym, zdobyłem srebrny medal na British Schools Nationals. W międzyczasie wciągnąłem się w triathlon – traktowałem go jako letnią zabawę i wystartowałem m.in. w mistrzostwach południowej Anglii.
Mój problem z triathlonem? Nienawidziłem biegania. Naprawdę. Nie byłem w tym dobry, chyba że miałem w rękach piłkę do rugby. Kontuzje nękały moje nastoletnie lata: bóle nóg, kolan, kręgosłupa, ramion. Ciągle byłem w trakcie rehabilitacji, a wiele osób uważało, że przesadzam. Mimo to kontynuowałem treningi i starałem się wyciągnąć z tego jak najwięcej. Mogło być gorzej. Mogło być lepiej. A potem wszystko się zmieniło.
Byłem bardzo, bardzo chory. Miałem 16 lat. Latem pojechaliśmy z rodziną na wakacje. Moje kolano spuchło do rozmiarów piłki futbolowej. Myśleliśmy, że to skutek lotu, i liczyliśmy, że samo ustąpi. Nie ustąpiło. Po powrocie do Wielkiej Brytanii przez sześć dni z rzędu jeździliśmy do szpitala, próbując dowiedzieć się, co mi jest. Lekarze opróżniali kolano, ale ono znowu się wypełniało. Dostałem antybiotyki, środki przeciwzapalne – nic nie pomagało. W końcu trafiłem do ortopedy, który uznał, że mam ostrogę kostną w kolanie i konieczna jest operacja. Miesiąc później poszedłem na zabieg. Operacja zakończyła się „sukcesem” i wydawało się, że najgorsze mam za sobą.
I tak było… przez dwa miesiące.
W Boże Narodzenie wyjechaliśmy na narty – warunki były idealne, pogoda świetna, moje zdrowie wydawało się stabilne. Po dwóch tygodniach przyszła pora na powrót do domu. Podczas postoju w małym niemieckim miasteczku wysiadłem z samochodu, by rozprostować nogi – i wtedy one przestały działać. Tak było przez 3,5 miesiąca. Zdrowie to kapryśna rzecz. Jeszcze chwilę wcześniej jeździłem na nartach, a nagle mój tata musiał mnie nosić do łóżka. Ból był nie do zniesienia. Nikt nie rozumiał, co się dzieje. Kolejne 3,5 miesiąca spędziłem przykuty do łóżka lub w różnych szpitalach w Wielkiej Brytanii. Brałem wszystkie możliwe leki przeciwbólowe oraz przeciwzapalne. Zniszczyło to mój żołądek i jelita. Schudłem 15 kg. Mój „trening” ograniczał się do siedzenia w łóżku lub powolnych wizyt w łazience.
Uczyłem się do egzaminów A-level, choć szkoła sugerowała, żebym odpuścił ten rok i wrócił za rok. Jednak moi rodzice i ja postanowiliśmy, że podejdę do nich mimo wszystko – potrzebowałem celu. Miałem też ofertę studiów w Holandii, niezależną od wyników egzaminów. Chciałem zamknąć ten rozdział i ruszyć dalej. W kwietniu 2013 roku w końcu usłyszałem diagnozę – zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa (ZZSK) w połączeniu z nieswoistym zapaleniem jelit. ZZSK to przewlekła choroba autoimmunologiczna atakująca głównie kręgosłup i biodra. Nic, co zrobiłem lub mogłem zrobić, nie spowodowało jej – i nic nie mogło jej zatrzymać. Nie ma na nią lekarstwa. Można jedynie łagodzić objawy, więc musiałem nauczyć się z nią żyć.
Badania wykazały uszkodzenie kręgów L1-L4 i częściowe zrośnięcie stawów krzyżowo-biodrowych. Poczułem ulgę. Byłem zły. Byłem smutny. Byłem przerażony. I w końcu – byłem zagubiony. „Zapalenie stawów?” – pomyślałem. „Czy to nie dotyczy starszych ludzi?” W głowie kłębiły mi się pytania: Co to oznacza dla mnie i sportu? Czy mogę ćwiczyć? Czy mogę pływać? Czy będę mógł robić cokolwiek? Czy skończę na wózku? Jakie leki będę musiał przyjmować?
Powiedziano mi, że mogę wrócić do aktywności fizycznej, ale sport wyczynowy… to raczej nie wchodziło w grę. Najwyżej rekreacyjnie. Nie spodobało mi się to. Zamierzałem znaleźć sposób, by nadal uczestniczyć w sporcie – w końcu, jak mawiała moja babcia, „do posłusznych to nie należę”. Zakomunikowałem to mojemu lekarzowi, który to zrozumiał. Tak zaczęła się nasza relacja lekarz-pacjent, dzięki której mogłem osiągnąć rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że są możliwe. Informowałem go o moich celach, a on wspierał mnie tak, bym mógł je realizować, jednocześnie powstrzymując mnie przed przekraczaniem granic – co, trzeba przyznać, zdarzało się często. W końcu byłem zuchwałym, ambitnym 17-latkiem.
Pierwsze dwa lata po diagnozie to była właściwie rehabilitacja. Zaczynałem od 5 minut pływania, potem 10, 20, aż doszedłem do 30 minut. Codziennie spacerowałem z mamą, by odbudować mięśnie nóg – po 3,5 miesiąca w łóżku niemal całkowicie zanikły. Tuż przed osiemnastymi urodzinami podjąłem decyzję – wyjeżdżam. Chciałem nauczyć się żyć z chorobą na własnych warunkach. Spędziłem rok w Austrii i Berlinie, pracując, pływając, jeżdżąc na rowerze i robiąc wszystko, co mogło przybliżyć mnie do odzyskania zdrowia. W końcu rozpocząłem studia licencjackie w Holandii. W pierwszym roku odkryłem siłownię (olimpijskie podnoszenie ciężarów) i piłkę wodną. Na drugim roku mój współlokator zapoznał mnie ze wspinaczką skałkową. Zakochałem się w niej od razu. Uwielbiałem atletyzm, przygodę, a przede wszystkim – po raz pierwszy od dawna moje plecy czuły się lepiej. Przez następne lata wspinaczka była moją pasją (zarówno bouldering, jak i wspinaczka prowadząca). Pracując na uniwersyteckiej ściance wspinaczkowej, poznałem kogoś, kto trenował do ultramaratonu. Nagle pomyślałem: „To brzmi fajnie”.
Bieganie nigdy nie było i nadal nie jest dla mnie naturalne. Ból – owszem. Okazało się jednak, że jeśli jesteś dobry w znoszeniu dyskomfortu, bieganie może być dla ciebie świetnym sportem. Zacząłem biegać z myślą o ultramaratonie. Mój pierwszy bieg? 2,5 km w tempie 6:30/km. Drugi, trzeci, czwarty i piąty – takie same. Dystanse stopniowo rosły, aż do 2015 lub 2016 roku byłem w pełnym treningu… dopóki kontuzja nie zmusiła mnie do powrotu do wspinaczki.
W 2018 roku wróciłem do Wielkiej Brytanii po kilku latach w Holandii i pobycie w Stanach Zjednoczonych. Pomysł ultramaratonu wciąż mnie prześladował, ale zdałem sobie sprawę, że powinienem zacząć od czegoś krótszego. Zapisałem się na Royal Parks Half Marathon, by wesprzeć fundację Arthritis Research (obecnie Versus Arthritis). Tak zaczęły się dwie rzeczy: moja prawdziwa biegowa podróż i publiczne przyznanie, że mam zapalenie stawów – chciałem pokazać, że mimo wszystko można robić rzeczy, których teoretycznie „nie powinienem”.
Ciężko trenowałem, biegając kilka razy w tygodniu, spędzając więcej czasu na basenie, a jednocześnie studiując i pracując. Oczywiście moje zapalenie stawów przypomniało o sobie i na sześć tygodni przed biegiem mogłem już tylko pływać. Mimo to stanąłem na starcie i ukończyłem debiutancki półmaraton w 1:26:00. Byłem szczęśliwy, ale wiedziałem, że stać mnie na więcej – jeśli nauczę się lepiej zarządzać treningiem i chorobą. Kilka tygodni później myśl o ultramaratonie wróciła. Siedząc na wykładach, bez większego namysłu zapisałem się na 50-milowy wyścig Wendover Woods (85 km).
Trening do tego biegu wyglądał podobnie: dużo pływania, wprowadziłem jazdę na rowerze jako trening uzupełniający – moje plecy i biodra to doceniły – i biegałem tyle, ile mogłem. Dałem sobie 42 tygodnie, bo wiedziałem, że moje ciało nie jest stworzone do biegania i muszę być gotowy na kontuzje oraz inne przeszkody. W ramach mentalnej odskoczni zapisałem się też na triathlon. Pomyślałem: „Skoro pływam, jeżdżę na rowerze i biegam, czemu nie spróbować?” Dziewięć dni później wystartowałem w Marlow Olympic Distance Triathlon i zająłem 6. miejsce z czasem 2:16. „Może do tego wrócę” – pomyślałem. Listopad 2019 – Wendover Woods 50-miler. Zimny dzień, trudna trasa, ale ukończyłem swój pierwszy ultra na 11. miejscu wśród mężczyzn i 13. miejscu ogólnie, z czasem 9:28:00. Było świetnie, ale… to nie wystarczyło.
Wtedy wróciłem do triathlonu, tym razem z zamiarem zdobycia licencji zawodowca.
Triathlon stał się moją obsesją i jedyną sportową ambicją. Wiedziałem, że moje zdrowie jest nieprzewidywalne, więc starałem się zachować równowagę – nauka do egzaminów adwokackich, praca, pasje, relacje. Wiedziałem też, że moja sportowa podróż nie będzie wieczna, dlatego chłonąłem wszystko, co mogło mi pomóc: trening, fizjoterapię, fizjologię. Rozmawiałem z moimi byłymi trenerami pływania, triathlonistami, klubami biegowymi. Chciałem się dowiedzieć, jak osiągnąć swój cel – zdobycie licencji zawodowca.
Brzmiało to absurdalnie – niemal nie startowałem w triathlonach, a marzyłem o zawodowstwie. Ale wierzyłem, że to możliwe. Pytanie brzmiało: jak? W lutym 2020 zapisałem się na półmaraton, by sprawdzić swoją formę. W końcu większość mojego treningu ultra była w strefach 1–2, a szybkość nie była moim priorytetem. Pobiegłem 1:14:57 i zająłem 2. miejsce.
Teraz byłem biegaczem. Dyscyplina, która była moją słabością, stała się czymś, co miałem pod kontrolą. Nadeszła pandemia, a ja wykorzystałem ten czas, by skupić się na treningu tak mocno, jak to możliwe, jednocześnie ucząc się do egzaminów końcowych. Spędziłem niezliczone godziny na Zwift i bieżni. Po raz kolejny zapisałem się na półmaraton, ale zamiast na linii startu, wylądowałem w szpitalu z ciężkim zaostrzeniem choroby Leśniowskiego-Crohna. Straciłem 6 kg. Lekarze odradzali mi bieganie, ale jednocześnie przyznali, że nie mogą mnie powstrzymać. Powiedzieli, że nie pogorszy to mojego stanu, choć z pewnością nie będzie komfortowe. Dyskomfort? Już dawno przestał mi przeszkadzać. Pobiegłem 1:14:10.
Niedługo potem przyszedł czas na mój „debiutancki” triathlon – w maju 2021 roku wziąłem udział w kwalifikacjach GB Age-Group do Mistrzostw Świata ITU na dystansie sprinterskim. Mówię „debiut”, choć technicznie nie był to mój pierwszy triathlon, ale pierwszy, do którego trenowałem świadomie i celowo. Zakwalifikowałem się na 3. miejscu, uzyskując czas 1:05.
Niestety, moje problemy zdrowotne nie ustępowały – Crohn zaostrzał się coraz bardziej, a ja co chwilę trafiałem do szpitala. Żaden z podawanych mi leków nie był w stanie skutecznie kontrolować choroby. Mimo to nie zamierzałem się poddawać. W akcie buntu zapisałem się na kolejne kwalifikacje, tym razem na dystansie olimpijskim, które odbyły się w czerwcu 2021 roku. Znów wywalczyłem 3. miejsce w mojej grupie wiekowej z czasem 2:04.
W lipcu 2021 roku nadszedł czas na debiut w wyścigu na dystansie 70.3. Przez większość zawodów nie byłem w stanie jeść – Crohn nie pozwalał mi przyswajać kalorii. Mimo to ukończyłem wyścig na 2. miejscu w klasyfikacji generalnej (4:14) w kategorii non-pro. W sierpniu 2021 roku Crohn w końcu został opanowany, ale moje zapalenie stawów się pogorszyło. Nie przeszkodziło mi to jednak w starcie w Drużynowych Mistrzostwach Wielkiej Brytanii, gdzie zdobyłem złoto. To był też moment, w którym osiągnąłem jeden z moich najlepszych wyników biegowych – 5 km w 15:27. Sezon trwał, a ja zapisałem się na kolejne wyścigi 70.3. Ostatecznie w swoim pierwszym roku startów zdobyłem licencję zawodowca. Udało się. Udowodniłem, że to możliwe – nawet z artretyzmem. Stałem się, o ile mi wiadomo, pierwszym triathlonistą z artretyzmem, który posiadał licencję zawodowca. Moja historia trafiła do BBC Radio i Men’s Fitness (UK).
Sport przestał być dla mnie jedynie sposobem na udowodnienie sobie czegoś – stał się czymś więcej. Chciałem pokazać innym, że zapalenie stawów to nie koniec. Zaczęli kontaktować się ze mną ludzie z całego świata – dzielili się swoimi historiami, zadawali pytania o trening, dziękowali za to, że otwarcie mówię o swojej chorobie.
Niestety, moja przygoda z elitarnym sportem dobiegła końca na przełomie lutego i marca 2022 roku. Cztery lata intensywnego wysiłku w końcu mnie dopadły. Ból, który wcześniej znałem i akceptowałem, zamienił się w coś innego – coś, co odbierało mi radość życia. Nieprzespane noce, poranny płacz, mdłości. Po konsultacjach z lekarzami, fizjoterapeutami, rodziną i przyjaciółmi podjąłem jedną z najtrudniejszych decyzji w moim życiu – postanowiłem przestać. Czułem się zdradzony przez własne ciało. Wiedziałem, że mam jeszcze wiele do pokazania, ale kontynuowanie tej drogi oznaczałoby zbyt wysoką cenę zdrowotną. Sprzedałem rower, bieżnię, spakowałem się i przeprowadziłem do Warszawy, gdzie mieszkam od marca 2022 roku. Przed wyjazdem usłyszałem, że nie będę już biegał. Pomyślałem tylko: „Już to kiedyś słyszałem”.
Jest marzec 2025 roku. Trenuję do półmaratonu w Lizbonie (marzec) i do dwóch maratonów w tym roku – w Łodzi w kwietniu i w Walencji w grudniu. Moim celem jest złamanie bariery 2:30:00. Wracam też na rower po wypadku w kwietniu 2024 roku, kiedy potrącił mnie samochód – złamałem wtedy dwa żebra, przebiłem płuco, zerwałem więzadła AC i CC. Wróciłem również do pływania i wspinaczki. Zarządzanie kontuzjami i artretyzmem wciąż jest moim priorytetem. Spędzam mnóstwo czasu na regeneracji – fizjoterapia, masaże, buty kompresyjne – wszystko po to, by moje ciało było w jak najlepszej kondycji.
Nie planuję powrotu do triathlonu (prawdopodobnie), ale duch rywalizacji wciąż płonie we mnie mocno, a moje cele są równie ambitne i absurdalne jak wcześniej – i bardzo mi to odpowiada.
Zawsze kochałem sport.