Redakcja Bieganie.pl
– postrzeganie biegaczy w ogóle, klimat wokół tego sportu
– kluby sportowe, w których może trenować twoje dziecko
– biegi uliczne, w których startujesz dla przyjemności.
Ostatnie kilka lat to fatalna passa również w biegach średnich i długich. W imieniu Szewińskiej rządził nimi Bogusław Mamiński, ostatnio opisywany głównie przez pryzmat dziwnych stadionowo-hotelowych interesów, jakie prowadzi w Międzyzdrojach. Mamiński jest symbolem tego, co w polskim sporcie najgorsze – konfliktu interesów, który stał się udziałem działaczy w wielu sportach, od piłki nożnej do lekkiej atletyki. Konfliktu, który polega na tym, że te same osoby zajmują się wydawaniem państwowych pieniędzy oraz korzystają z nich jako prywatni biznesmeni.
Szewińskiej i Mamińskiemu udała się jednak znakomicie jedna rzecz. Poprzez swoją działalność skonsolidowali dużą część środowiska lekkoatletycznego. Wywołali powszechne oburzenie, w niektórych kręgach wręcz nienawiść. Metody ich działania były szyte coraz grubszymi nićmi, coraz wyraźniej widziano pewną sieć zależności, która powstała np. przy biegach średnich i długich. Ta sieć zależności miała swoje centrum w Międzyzdrojach – to tutaj przyjeżdżano na obozy kadry, do pensjonatu "Sporting", z tego kręgu towarzyskiego wywodzi się kilku trenerów kadry, to tutaj miał powstać kolejny państwowy Centralny Ośrodek Sportu. Te działania wywoływały tym większą niechęć, im gorsze przynosiły wyniki sportowe. Kilka lat temu Bogusław Mamiński obiecywał inwestowanie w młodych zawodników, obiecywał budowę mocnej kadry w biegach – i wielu mu wierzyło. Tymczasem wyniki są coraz słabsze, za co nikt nikogo nigdy nie rozliczył, ba – nawet nie upomniał, a młode zawodnicze nadzieje sprzed kilku lat albo nie poprawiają wyników albo wręcz pokończyły kariery.
Wydaje się, że związek z Mamińskim, a dzięki niemu – pośrednio – z Szewińską – był "pocałunkiem śmierci" dla Wiesława Wilczyńskiego, który nie wypierał się zażyłości z biznesmenem z Międzyzdrojów. I chociaż Wilczyński w każdych innych okolicznościach byłby jak na polskie warunki niezłym kandydatem, przede wszystkim mającym szerokie kontakty w kręgach władzy, w wyborach uzbierał tylko nędzne kilkanaście głosów. To o wiele mniej niż startujący 4 lata temu Jacek Kazimierski, który był wtedy osobą zupełnie nieznaną większości delegatów. Wilczyński jest dla wielu również nieznany, ale ma imponujące doświadczenie w działalności sportowej – aż do szczebla ministerialnego. Okazało się to jednak mniej ważne niż jego domniemany związek z obecną ekipą władzy PZLA.
12 lat rządów Ireny Szewińskiej doprowadziło do tego, że niemal całe środowisko lekkoatletyczne zapragnęło zmian. Symbolem tych zmian i ich cichym bohaterem jest Kazimierski, który oficjalnie popierał zwycięskiego Jerzego Skuchę. Nie był symbolem tych zmian trzeci kandydat – zdolny działacz lokalny z Bydgoszczy, Krzysztof Wolsztyński. Za nim też ciągnęła sie łatka człowieka związanego z obecnym układem – Wolsztyński w minionej kadencji byl bowiem wiceprezesem PZLA. Skucha był bardziej wyrazisty, wielu pamięta, że mimo tego, że również działał w PZLA, odszedł, bo sprzeciwił się właśnie Szewińskiej.
Czy w PZLA nastąpią zmiany, które "ruszą" całą dyscyplinę? Nadzieję na to powinien mieć nawet osiedlowy truchtacz. Nowoczesny i prężny Związek może bowiem prowadzić działania, które odczuje każdy biegacz. Mówiąc żartobliwie – od nowego prezesa zależy trochę, czy pijaczek w parku zacznie klaskać biegnącemu panu z brzuszkiem, czy rzuci za nim butelką po napoju wyskokowym. Jednym z celów PZLA musi być bowiem odzyskanie dla lekkiej atletyki kibiców.
Jerzy Skucha zebrał bardzo dużo głosów i jak sam stwierdził, "to zaufanie zobowiązuje". Miejmy nadzieję, że na stanowisku prezesa wprowadzi trochę normalności w działalność PZLA. Mamy nadzieję, że ci, którzy działają w sporcie głównie dla własnego interesu, poczuli wczoraj gęsią skórkę. Co zaś do konkretnych propozycji, to przedstawiamy kilka luźnych pomysłów dotyczących tego, jak może i powinien funkcjonować PZLA w nowoczesnej rzeczywistości, w poniższym artykule: