28 marca 2015 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

W maratonie najtrudniejszych jest pięć pierwszych kilometrów


Barcelona 2015 z przymrużeniem jednego oka, z drugim skierowanym na konteksty filozoficzne, kulturowe i nawet religijne, opatrzona dużą dozą autoironii i postanowienia poprawy.

3.jpg

W maratonie najtrudniejsze jest pierwszych pięć kilometrów. W reportażu – pięć pierwszych zdań. „Jak zacząć” powinno być osobnym fakultetem na studiach dziennikarskich i ręczę, że byłoby jednym z najtrudniejszych do zaliczenia. Ale są szablony. Można zacząć od koloru nieba, od momentu przebudzenia przed biegiem, od emocjonującego liczenia kroków i oddechów, albo od jeszcze innego banału. Ponieważ zużyłam już wszystkie w poprzednich tekstach, tym razem zacznę od miniporadnika. Miniporadnik nosić będzie tytuł „jak nie przygotowywać się do maratonu” i uprzejmie proszę wszystkich czytelników, by nie brali ze mnie przykładu i kwestie treningu nadal traktowali poważnie. Jeśli bowiem ktoś moim przykładem ruszy na czterdzieści dwa i pół bez racjonalnego przygotowania, a potem zrobi sobie krzywdę, nie wezmę zań odpowiedzialności. Umowa stoi?

Zatem: by przebiec maraton w pięknym mieście Barcelonie, nie należy sprowadzić treningu na dwa miesiące przed maratonem do kilku przebieżek po plażach i górkach w nielicznych chwilach wolnych od pracy. Generalnie rzecz biorąc, lepiej nie decydować się na pracę w miejscu, w którym bieganie jest mocno utrudnione. Tak, są takie miejsca. Morze Karaibskie jest jednym z nich. Zaciągając się na czarterowy katamaran naiwnie wierzyłam, że pomiędzy obowiązkami pirata znajdzie się te kilka godzin w tygodniu, które swobodnie przeznaczę na długie i cierpliwe treningi. Proza życia pokazała jednak, że wolne chwile należało przeznaczać na dziabnięcie jakiegokolwiek snu. Tu pora na punkt drugi antyporadnika: by biegać w maratonie, stanowczo nie należy przesypiać czterech do pięciu godzin na dobę przez dwa miesiące poprzedzające bieg. Naprawdę, śpijcie więcej, dobrzy ludzie, bo z braku snu szaleją hormony tarczycy i nadnerczy, wydolność spada, apetyt rośnie i tyjemy, serducho nie nadąża i można potknąć się o własne worki pod oczami. Punkt trzeci ściśle związany z powyższym mówi o tym, że przed maratonem należy jednak powstrzymać się od rumu, tequili i ich zdradliwych mieszanek z ananasem, kawą, cukrem, kremem kokosowym i innymi okropnie niezdrowymi substancjami, które barmani karaibscy leją piratom do kufli bezlitośnie, jakby życie znali i wiedzieli że nie ma innej rady na morskie zmartwienia. O substancjach wziewnych drogą ustno-płucną nie wspominam w antyporadniku, bo za bardzo mi wstyd, za to dodam jet lag, który maratończykowi jednak chyba nie służy i lepiej gwałtowne zmiany czasu i klimatu odbyć wcześniej niż na 24 godziny przed startem. Na koniec nie należy zarwać nocy przedmaratońskiej, choć to akurat często niezależne od nas, bo emocje robią swoje spać nie dając. Przed samym zaś startem lepiej nie zjeść paskudnego żelu wywołującego zgagę. Jeśli zrealizujemy te bądź co bądź niewymagające warunki, mamy szansę ukończyć maraton. Jeśli nie – też mamy i ukończymy, ale będzie dużo weselej. Tu cudzysłów, oczywiście.

Maraton w Barcelonie słynie ze swej niezwykłej urody i atmosfery. Fontanny, katedry, kamienice kolorowe, tłumy radosne hiszpańskokrzyczące, pomarańcze słoneczne, wolontariuszy mrowie, expo znakomite (sprawiłam sobie nowego buffa; trochę niepotrzebna ekstrawagancja, ale jak już się człowiek czołga, to niech chociaż czyni to stylowo). Jeśli ma się szczęście i trafi na idealną pogodę, czyli piękne słońce, zero wiatru i trzynaście stopni, kwestie motywacyjne naprawdę nie będą stanowić problemu. Tu po prostu chce się biec, tym bardziej że trasa wiedzie pomiędzy najbardziej znanymi punktami programu każdej szanującej się  grupy turystów. Kolumb na swej kolumnie cierpliwie strzeże portu, tak jak go zostawiłam osiem lat temu, gdy odwiedzałam Barcelonę po raz ostatni; Sagrada Familia nadal rozczarowuje spod kościotrupa rusztowań, Łuk Triumfalny pięknie spina brzegi zielonej Passeig Companys, duch Gaudiego macha z balkonu jednej z jego powyginanych kamienic, wieże Tibidado dumnie prężą szyje na horyzoncie, a Torre Agbar swym dwuznacznym kształtem wyznacza koniec trudnego odcinka trasy – męczącej agrafki między 28 a 32 kilometrem. Nie sposób się nudzić. Pomagała mi też zabawna playlista, skomponowana zupełnie przypadkiem z utworów które towarzyszyły mi przez ostatnie niemal dziesięć lat. Było więc dużo wspomnień, emocji, uśmiechów i łez nawet. Łzy maratońskie to rzecz potrzebna, o czym później, przy dywagacjach o bólu.

Zaczęłam bardzo ostrożnie, świadoma tego, że brawura może skończyć się wstrętnym skurczem miast glorii i chwały. Dreptałam spokojnie w zasięgu widzialności pacemakerów na cztery zero zero, testując po raz pierwszy na tak długim dystansie moje ukochane minimalne Inov-8, które wreszcie po wielu tygodniach zapomnienia gdzieś pod pokładem doświadczyły swoich pięciu minut. Z dumą orzekam, że sprawdziły się znakomicie – było wygodnie, nie za miękko, nie za twardo i przede wszystkim bardzo lekko; nie obtarły, nie odbiły pięt. To pierwszy maraton, od kiedy przeszłam na naturalną stronę mocy i wywaliłam z szafy wszelką amortyzację – miałam pewne obawy, wątpiłam bowiem czy bieganie ze śródstopia jest już odpowiednio stężałe w mojej krwi i nie nabawię się kontuzji. Okazało się jednak, że martwiłam się – jak zwykle – na zapas: dwa miesiące pirackiej pracy na boso, dzień i noc, plus nieliczne acz szybkie treningi w fivefingersach wzmocniły mi śródstopie wystarczająco, by wzorem Raramuri pokonać długi dystans bez wsparcia supertechnologii. Tu zaznaczę, że mimo braku przygotowania nie zaznałam żadnej kontuzji, naciągnięcia, nadwerężenia ani niczego innego, co spędza sen z powiek biegaczom, utwierdziłam się więc tylko w przekonaniu że minimal to jedyna słuszna droga, którą promować będę zaciekle po kres swojej marnej egzystencji. Skłamałabym jednak mówiąc, że nic mnie nie bolało. Owszem, bolało. Bolało zażarcie i nie chciało odpuścić. Od mniej więcej dwudziestego drugiego kilometra moje myśli popłynęły w kierunku moich stóp, kostek i łydek i tam dokonały dokładnej analizy maratońskiego bólu. Bólu, który był jednym z przewodnich motywów tych czterech godzin i znów sprawił, że coś w mej korze mózgowej się zmieniło na zawsze. Bólu, którego niniejszym biorę na warsztat. Kim jesteś, potworze?

1.jpg


Motyw przewodni pierwszy. El dolor, czyli ból.

„Ból potrzebuje czasu na to, żeby dojrzeć do wybuchu, tak jak każdy proces fizjologiczny; czasu, godzin czy minut, w których można sobie dokładnie uświadomić przyczynę tego bólu (…) tak żeby wszystko było gotowe, pogrzebane, zdezynfekowane na ten moment, kiedy ból uzna, że upłynął już czas i objawi się, i staniemy się z powrotem ludźmi”*, rzekł mędrzec jeden, Bask z pochodzenia. Czyżby istota bólu maratończyka nie różniła się niczym od innych rodzajów bólu? A może ból w ogóle rodzaju nie ma, tylko jest jednym wielkim wspólnym mianownikiem do którego jedynie docieramy różnymi drogami? Nigdy nie myślimy o nim – tak samo jak o kacu – zanim się pojawi; nigdy nie przewidujemy jego intensywności, nie chcemy weń uwierzyć, nawet gdy doświadczyliśmy go już tyle razy. Zapominamy, jak bardzo nas bolało, czy to na ciele, czy na umyśle, i chwała za to naturze, bo pamięć bólu łączyłaby się z upiornym strachem i blokowała nas przed wszelkim działaniem. Na ból nigdy nie jesteśmy przygotowani, choć jego pojawienie się możemy niejako przewidzieć i przywitać go jak starego dobrego znajomego, a dzięki temu nie wpaść na jego widok w panikę.

Barcelona zaczęła mnie boleć już około 22 kilometra. Ból przestraszył mnie nie dlatego, że przybył, nie dlatego że go nienawidzę, nie dlatego że go nie chcę. Przestraszył mnie, bo pojawił się za szybko i kazał na sekundę zwątpić w to, co będzie dalej. Spróbowałam ogarnąć go logicznie (dziewczyno, nie trenowałaś należycie, nogi nieprzygotowane), a następnie technicznie (troszkę zmieniając ustawienie stóp i ciała, by dać odpocząć jednym mięśniom i stawom na rzecz wykorzystania innych). Ostatecznie postanowiłam poddać go namiętnej filozoficznej analizie, bo czasu było dużo, a gadać z nikim szczególnie nie miałam ochoty. I – uwaga – czy zadziałały mechanizmy autozabezpieczania się przed kryzysem, czy też neuroprzekaźniki sprawiły, że lekko na chwilę oszalałam, czy też  może doznałam objawienia prawdy wielkiej jak odciski po ultra – tak czy inaczej ból mój pokochałam szczerze. Mówcie co chcecie, wy, którzy w bieganiu nie znajdujecie żadnego społecznego pożytku – ja wiem, i wiem to na pewno, że gdyby wszyscy ludzie świata ruszyli do biegu, nie byłoby wojen, konfliktów, politycznego popieprzenia, sporów o krzyże i podkładania świni kolegom z pracy. Maratończycy nie biegną tylko dla własnej satysfakcji i możliwości pochwalenia się przed kolegami medalem (zwykle zresztą brzydkim jak noc listopadowa). Maratończycy, choć niektórzy pewnie nie wiedzą o tym i nigdy się nie dowiedzą, biegną, bo dzięki bólowi stają się bardziej ludzcy i bardziej obecni. Psychologia doświadczeń granicznych opisuje dokładnie tego typu doznania, które niektórzy osiągają za pomocą środków odmieniających świadomość, a inni – poprzez wystawienie swego ciała na doznanie ekstremalne. Na przykład takie jak maraton, a także na przykład zanurzenie się w lodowatej wodzie (morsy, to o was!) albo doskonały seks. Ciało, pot, łez strumienie, euforia, wystrzały emocji, zapomnienie, zatracenie – wygląda na to, że w świecie powierzchowności i skupienia na aktywności zewnętrznej miast wewnętrznej szukamy ich wręcz desperacko. Doświadczając bardziej i mocniej swego ciała, do szpiku, do bólu, porządkujemy wszystko to, czego ono jest nośnikiem – myśli, emocje, konflikty nierozwiązane i nieuświadomione, pragnienia, lęki. I dzieje się to poza nami, obok nas, podczas gdy my skupiamy całą uwagę na postawieniu kolejnego kroku, na liczeniu metrów do punktu z wodą, na zaakceptowaniu bólu, o który przyszliśmy sami poprosić na start czterdziestodwukilometrowej autoterapii.

Na dowód, że nie bełkoczę w malignie, podsunę argument taki oto, że w zoopsychologii ból jest „uważany za popęd uruchamiający odpowiednie formy zachowania się zwierzęcia, które prowadzą, często przez uczenie się, do usunięcia się spod działania lub do uniknięcia bodźca bólowego”. Istota działająca zgodnie z instynktem unika bólu, unika jego ryzyka. Dlatego jest zwierzęciem. A co robi maratończyk? No, widzicie sami. Człek w swej przewrotnej i postawionej wyżej wedle hierarchii sir Darwina naturze zamiast uciekać przed bólem, to praktycznie go goni. Aby powstrzymać się od banalnie podniosłego wniosku, że biegacz maratończyk to kolejny etap ewolucji i homo sapiens zostanie niedługo wyparty przez homo cursoris (choć powszechne wśród biegaczy zamiłowanie do bananów przeczy tej teorii), przywiodę tu przed was całą procesję ultramaratończyków, a za nimi rzesze sadomasochistów, męczenników religijnych, ascetów, fakirów i inszych odmieńców, których raczej uznamy za zwykłych wariatów niż skłonimy czoła przed ich człowieczeństwem. Ale gdy przyjrzeć się tej gromadzie dokładniej, odkryjemy wspólny mianownik – oto wszyscy robimy coś mocno niezrozumiałego dla ogółu, w sobie tylko znanym celu, i rzadko rezygnujemy z raz podjętej drogi. Wygląda na to, że moda na bieganie jest zbiorowym aktem desperacji tłumu, który pragnie społecznie akceptowalnej formy ascezy. I dobrze, i niech się tak dzieje, niech się zło całe wdeptuje bruku, spływa z potem, umyka z rwanym oddechem, kruszy w zaciśniętych zębach. Zrobimy się od tego – no, na pewno nie gorsi. Ciekawe, czy Nietzsche miał do czynienia z biegaczami, gdy pisał o nadczłowieku i jego przywidzeniach „palaczy opium”, doświadczanych z nadmiaru życia. Bo nadmiar życia to właśnie to, co fundujemy sobie w maratońskim katharsis, nawet gdy około trzydziestego kilometra czujemy, że właśnie umieramy.


Motyw przewodni drugi. Animo, czyli duch.

Kto przebiegł maraton ten wie, że siła mięśni i wydolność to, gdy przychodzi co do czego, rzecz wtórna wobec naszej mocy wewnętrznej, czyli – zwał jak zwał – hartu ducha, motywacji, siły woli, twardej psychiki. Oczywiście łatwiej o nią gdy i ciało przygotowane jest należycie, ale w ostatecznym rozrachunku maraton odbywa się przede wszystkim między uszami. Powiedzmy sobie otwarcie: to nie jest dystans fizjologiczny, higieniczny, adaptowalny do ludzkich potrzeb czy możliwości. To zwykła rzeźnia i jeśli nie rozegramy jej prawidłowo na poziomie zwojów istoty szarej, zwyczajnie odpadniemy z gry. Cóż to za moc niezwykła, która pozwala nam – lub każe – przekraczać własne granice wytrzymałości i stawiać kolejne kroki, gdy w głowie się kręci, a łydki płoną? Co sprawia, że wtapiamy się w kolorową masę i z uśmiechem ciśniemy wobec niewidzialnego wroga, zupełnie po nic, przed siebie, aż do mety? Potrzeba sponiewierania organicznego, o której wspomniałam wyżej, to rzecz bazalna, bardzo namacalna i sensoryczna, operująca na naszych najbardziej pierwotnych instynktach; nad nią w piramidzie motywacji stoi duch nasz ochoczy. ¡ánimo!, ¡ánimo! – wrzeszczą urocze Hiszpanki na ostatnich kilometrach. Właśnie ducha nam życzą, właśnie duchem zarażają, by starczyło go na te ostatnie drgnienia mięśni i umysłu.

2.jpg

Bo animo to nie tylko duch w rozumieniu duszy, spiritu, tchnienia boskiego w materialne ciało. W dźwięcznym języku hiszpańskim animo ma takie zgrabne znaczenia, jak – za słownikiem – moc, otucha, dzielność, animusz czy męstwo, ale to nie koniec – to zarazem zawołanie „odwagi”, „naprzód”; zachęta do działania. Jakże szkoda że w języku ojczystym nie życzymy sobie ducha, a przecież to on nas dociąga do mety na ostatnich kilometrach. Co mają do wyboru polscy kibice? „Dawaj” chyba brzmi najczęściej, a szkoda, bo jak miło byłoby usłyszeć, że ktoś życzy nam ducha.

Animo ma jeszcze jedno znaczenie. To zamiar. Wola, intencja, popęd. Homo cursoris zamiast postanowień noworocznych dokonuje postanowień biegowych: taki a taki plan treningu, tyle a tyle kilometrów, taki a taki bieg do ukończenia. Te zamiary trzymają nas w pionie, gdy po całym dniu stresującej pracy jedyne na co mamy ochotę to się wypoziomować; wywalają nas z łóżka o świcie, bo przecież trening musi być zrobiony, zachowują nas zdrowych, zgrabnych, nie pozwalają przyrastać ciężkim kilogramom wokół talii, poprawiają nam trawienie, rytm serca, krążenie krwi, wszystkie inne parametry tak ważne dla dobrobytu. Biegowe ¡ánimo! – nie tylko biegowe, bo i triathloniści, i rolkarze, i wspinacze, rowerzyści, pływacze, o ultrasach nie wspominając – sprawiło, że nie jesteśmy już pokoleniem siedzącym, nieruchliwym, przedkomputerowym. Polacy zauważyli, że warto zajrzeć sobie na talerz, wywalić zeń ogólno pojęte dziadostwo, następnie zbadać serce, płuca i krew, wzmocnić mięśnie i nawdychać się powietrza. I znowu ktoś rzec może, że to chwilowa moda i porzucimy ją jak inne, niemniej moje serce raduje się i śpiewa, bo tak pożytecznej i mądrej mody nie było jak świat światem w zachodnim, bogatym, rozpieszczonym i ogólnie zmanierowanym konsumpcyjnym społeczeństwie (tak, drodzy rodacy, to o nas, jesteśmy Zachodem). I nawet jeśli komuś bieganie w maratonach jawi się śmieszne i głupie, a publikowanie swych osiągów na fejsbuku jest już powodem do kpiny, ja będę krzyczeć do ucha środkowego każdemu napotkanemu w parku, mieście czy na trasie zawodów biegaczowi: ¡ánimo!. I samej sobie też będę krzyczeć, bo bez tego ducha cieżko. Nie tylko w biegu. W życiu w ogóle.

Do mety dotarłam po czterech godzinach i dwudziestu minutach. Dużo, dużo później niż bym chciała. Barcelona dała mi przewidzianą lekcję pokory wobec własnych mięśni i bólu; duch wygrał. I wiecie, zupełnie mi obojętnie, ile zajęło mi to czasu: bo oto kolejne 42 i pół kilometra wdeptałam w stary, wytarty bruk pięknego miasta, a organizm całą drogę śpiewał mi wewnętrznie o tym, że robię to po coś. Biegnę, nie tylko przez maraton, ale przez moje życie niepoukładane i świat szeroki, piękny i rozmaitości pełen. I chyba jestem znowu o krok bliżej zrozumienia, po co.

Krysia Roszak, Runlimited.

* Ramiro Pinilla „Ślepe mrówki”

Możliwość komentowania została wyłączona.