Redakcja Bieganie.pl
Jestem kibicem, byłem kibicem, będę kibicem. Jako dzieciak śledziłem z zapartym tchem piłkarski mundial 1998 i tegoż samego roku zimowe igrzyska w Nagano. Ściskałem kciuki za Manchester United w konfrontacji z Bayernem Monachium podczas finału Ligi Mistrzów 1999. W Sewilli podziwiałem Urbasia, w Maebashi Chmarę. Byłem fanem Lakersów, Pekaesu Pruszków i jak każdy Kędzierzynianin Mostostalu Azoty.
Początek mojej fascynacji sportem przypadł zatem na drugą połową lat 90–tych i ze wszystkich sportowych wydarzeń z Polakami w roli głównej, które odbyły się w tamtym okresie, najbardziej zapamiętałem trzy. Po pierwsze: Andrzej Gołota, Gołota, Gołota! – jak śpiewał Kazik Staszewski.
Powiedzmy sobie szczerze – w boksie liczy się tylko waga ciężka. Cała reszta to zawracanie gitary i męczenie buły. Niższe kategorie powstały tylko po to, żeby miał kto rozgrzewać publiczność przed starciem wieczoru. W latach dziewięćdziesiątych w gronie największych zabijaków, na których walki czekał cały pięściarski świat, mieliśmy swojego człowieka. Nie będę oszukiwał, że oglądałem dwie batalie Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe, których stawką był tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. Po pierwsze, trudno było o dostęp do transmisji, a po drugie moi rodzice skrupulatnie pilnowali, bym smacznie spał, podczas gdy za oceanem odbywało się mordobicie.
W roku 1998 nie zdołano mnie jednak upilnować i pierwszy raz w życiu obejrzałem „Endrju” w walce transmitowanej na żywo. 21 lipca w Atlantic City Polak okładał się niemiłosiernie z Coreyem Sandersem. Krew bryzgała daleko poza ring. Andrzej Kostyra wspominał w jednym z wywiadów, że jego notatki upaćkane zostały krwią obu pięściarzy.
Uwielbiam jesień, smutne piosenki i tragicznych bohaterów. Pewnie dlatego mam słabość do Andrzeja Gołoty. W obu walkach z Bowe wygrywał na punkty, będąc długimi chwilami mistrzem świata. Niestety w obu walkach budziły się w pięściarzu demony, w postaci zupełnie nielogicznych ciosów poniżej pasa. Wyśmiewany za ucieczkę z ringu, za nokaut z Lewisem – tak szybki, że można go było obejrzeć w Teleexpressie. Za to, że się jąka. A ja Gołotę uwielbiam, uwielbiałem i będę uwielbiał.
Jak każdy chłopak na podwórku chciałem być piłkarzem i jak każdy naiwny dzieciak, który zasiadł do oglądania meczu Anglia–Polska w roku 1996 wierzyłem, że damy łupnia Angolom. To był początek eliminacji do MŚ we Francji, które miały odbyć się dwa lata później. W mediach aż furczało od pompowania balonika. Zagramy jak Orły Górskiego – mówili. A ja chłonąłem ten entuzjazm jak gąbka wodę i gdy Citko w 7 minucie dał nam prowadzenie, uciszając kibiców na Wembley… klęczałem przez telewizorem krzycząc „Polska!” tak głośno, jak potrafi krzyczeć dziewięciolatek. Radość nie trwała jednak długo, no bo… Shearer. Dwie głupio stracone bramki i cały Polish Football Dream skończył się bolesnym rozczarowaniem. Ale tak, tamten mecz zapisał mi się w pamięci, co prawda łzami goryczy, ale jednak.
W roku 1998 chyba pierwszy raz w życiu oglądałem zawody lekkoatletyczne. W Budapeszcie rozgrywano mistrzostwa Europy, a na starcie finału 400 metrów przez płotki stanął Paweł Januszewski. Był wieczór, rodzice krzątali się po kuchni, zupełnie niezainteresowani wydarzeniami na szklanym ekranie. Sam nie wiedziałem, czego do końca się spodziewać. Komentatorzy z jednej strony wypowiadali się z nadzieją, ale też ciągle wspominali o jakimś wypadku i krótkim okresie przygotowań. Zupełnie nie wiedziałem, na co się nastawiać.
Okazało się, że Januszewski wygrał. Pamiętam swój dziecięcy szok. Mimo że, miałem zaledwie 11 lat, potrafiłem już nieźle dodawać, ale ten wypadek, krwiak, krótki okres przygotowań jakoś mi się nie sumowały ze złotem mistrzostw Europy. Wiedziałem, że przed chwilą na moich oczach wydarzyło się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Od tamtego momentu właśnie w taki sposób zacząłem rozumieć istotę sportu, jako rzeczywistości wymykającej się logice.
Finał tej przydługiej opowieści jest taki, że we wtorek rozmawiałem z Pawłem Januszewskim. Człowiekiem, za którego ponad 20 lat temu ściskałem kciuki, nie wiedząc, kim tak naprawdę jest. Teraz pozostało już tylko skontaktować się z Andrzejem Gołotą z wyrazami uznania i z Alanem Shearerem z pretensjami. Ktoś, coś?
____________________
Krzysztof Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata.
Specjalizacja: suchy montaż i czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”.
Ulubiony aktor: Marian Kociniak. Ulubiony trening: świński trucht. W
przyszłości planuje napisać książkę o wszystkim. Jeśliby się nie udało,
całkiem możliwe, że narysuje stopą komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu
przetrwać. Kazał wszystkich pozdrowić i życzyć miłego dnia.