Redakcja Bieganie.pl
Nie mam wątpliwości, że najlepszym dniem do pisania biegowych felietonów jest poniedziałek. Na świeżo po weekendzie, a więc siłą rzeczy po największych biegowych wydarzeniach, które najczęściej przypadają na sobotę-niedzielę. Można się odnieść, skomentować, wbić szpilę albo wyciągnąć belkę z czyjegoś oka. Żeby pisać w poniedziałki musiałbym zostać redaktorem naczelnym… Nie żebym planował, tak tylko sobie głośno myślę.
Czwartki też są w porządku. Ludzi już co prawda pamięć zawodzi, ostatni weekend jawi się jako zamierzchła historia, ale pewnie kilka osób wciąż żyje emocjami z lekkoatletycznych mistrzostw świata. Ja żyję i muszę powiedzieć, że z perspektywy olsztyńskiej kanapy – czempionat w Dosze bardzo mi się podobał. Wbrew malkontentom, marudom, krytykom – mundial w Katarze oglądałem z dużą przyjemnością.
Przesiadywałem w nocy śledząc zmagania maratonek i maratończyków. Odliczałem kolejnych biegaczy, którzy zmożeni ponad trzydziestostopniowym upałem schodzili z trasy, a właściwie osuwali się na pobliskie krawężniki. Wyścig na królewskim dystansie o tytuł mistrza świata rozgrywany w tropikalnym skwarze o godzinie 23:59 czasu lokalnego był wydarzeniem co najmniej ciekawym.
Na trybunach widziałem żywiołowo reagujących etiopskich kibiców, jakby żywcem wyciągniętych z rozegranych w zeszłym roku piłkarskich mistrzostw świata. Widziałem szejków w śnieżnobiałych dżalabijach. Po stadionie rozgrzewkowym przechadzał się baron Sebastian Coe serdecznie witając lekkoatletów na katarskiej ziemi. Podziwiałem iluminacje podczas prezentacji sprinterskich finałów. Podglądałem twarze startujących z bloków na sekundy przed tym, jak pistolet sędziego wypluł kulę.
Na bieżni padały historyczne wyniki. Muhammad i McLauglin na dobrą sprawę poprawiły rekord świata dubletem. Salwa Eid Naser sprawiła, że czechosłowacko-nrdowskim gwiazdom sprzed lat mogło zrobić się wilgotno pod pachą. Sifan Hassan zdobyła złoto na 1500 i 10000! Jakże blado po „Doha 2019” wyglądają teraz wyczyny El Guerrouja, który łączył 1500 i 5000, czy Gebrselassie zgarniającego złote medale na 5000 i 10000. Hassan połączyła niecałe 4 okrążenia z 25-ma.
W związku z Dohą nie podobają mi się tylko trzy rzeczy. Po medalu Marcina Lewandowskiego eksperci zaczęli gdakać jednym głosem, że – nigdy wcześniej nie mieliśmy dobrego biegacza na 1500. Żaden ze mnie historyk sportu, ale… come on! A Stefan „Latający Doktor” Lewandowski (swoją drogą to nazwisko rzeczywiście zobowiązuje), czwarty zawodnik świata na półtoraka według zestawienia Track & Field za sezon 1959? A niejaki Henryk Szordykowski, czterokrotny halowy mistrz Europy na 1500 metrów? A Witold Baran, były rekordzista Europy na milę (3:56 w roku 1964)?
Druga rzecz, która nie podoba mi się od lat, ale w Dosze wybrzmiewała odmieniana przez wszystkie przypadki to – „Aniołki Matusińskiego”, jako ksywka damskiej drużyny 4×400 m. Jest to jedno z bardziej chwytliwych, ale też krzywdzących dziennikarskich haseł, jakie powstało w ostatnim czasie. Wśród naszych sprinterek tylko Justyna Święty-Ersetic jest podopieczną trenera Matusińskiego. Reszta dziewczyn ma swoich trenerów klubowych, nierzadko prowadzących je od biegowej kołyski. Co musi rodzić się w sercu szkoleniowca, który trenuje zawodniczkę od 10 lat i gdy ta zdobywa srebrny medal mistrzostw świata bijąc rekord Polski słyszy, że jego podopieczna jest – aniołkiem kogoś zupełnie innego?
Po trzecie ci nieszczęśni młociarze… Jak zwykle natrzaskali połowę medali i teraz przez kolejne dwa lata znowu będę w kółko wysłuchiwał, że jesteśmy lekkoatletyczną potęgą.