Redakcja Bieganie.pl
Prawie pięćdziesiąt lat wcześniej Phil Knight rozpoczął swe dorosłe życie i wkroczył na ścieżkę, która miała zaprowadzić go na szczyty kariery i bogactwa, a mnie pozwolić kupić sobie buty z charakterystycznym „swooshem” na cholewce, jako jeden z milionów klientów na całym świecie. Knight zebrał swe wspomnienia w książce zatytułowanej „Sztuka zwycięstwa”, którą miałem okazję niedawno przeczytać.
Książka opowiada historię stworzenia firmy Nike, od samego początku aż do lat osiemdziesiątych XX w., kiedy to miała już status potentata. Poznajemy młodego Phila, który podczas podróży dookoła świata – motywowany nieodpartym pragnieniem zrealizowania swego marzenia – podejmuje szaloną decyzję o wprowadzeniu na amerykański rynek japońskich butów do biegania. Ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z jego własnym ojcem i bankierem udaje mu się, a firma Blue Ribbon z każdym rokiem podwaja przychody. W pewnym momencie relacje z dalekowschodnim partnerem psują się, a Knight zmuszony jest podjąć trudną decyzję o rozpoczęciu działalności na własną rękę – tak powstaje firma Nike.
Nie da się ukryć, że kulisy powstawania sportowego giganta są fascynujące. Organizacja pierwszego sklepu, jeżdżenie po lokalnych zawodach, szkołach, klubach i sprzedawanie butów z bagażnika… Z wielkim zaciekawieniem czyta się o czasach, w których moda na bieganie dopiero się rodziła, a poczynania Knighta w jakimś sensie wyprzedzały epokę. No właśnie! Bez wątpienia Phil Knight jest wizjonerem, który „trafił” w odpowiedni czas. Wraz z gronem najbliższych współpracowników nie kreowali sztucznych potrzeb (przynajmniej na początku działania firmy), ale pomagali ludziom odkryć autentyczne potrzeby w nich samych.
Kwestia współpracowników jest niesamowicie ważna – czytelnik odnosi bowiem wrażenie, że co najmniej połowę sukcesu Nike zawdzięcza kilku osobom, które pojawiły się na drodze życia Knighta, co więcej – czasami zupełnie przypadkowo! Podobnie z relacją ze słynnym Billem Bowermanem, wspaniałym trenerem i również wizjonerem. Może jednak na tym właśnie polega tajemnica największych sukcesów – że są one dziełem przypadku, zbiegu okoliczności albo „szóstego zmysłu” biznesowego, umiejętności znalezienia się we właściwym miejscu o właściwym czasie i z właściwym produktem?
Narracja jest wartka, nie nuży, historia opowiedziana jest sprawnie i co najmniej poprawnie językowo. Od początku czytelnik czuje się zaangażowany w opowieść, choć trzeba przyznać, że z czasem to zaangażowanie nieco słabnie… Im bowiem potężniejsza staje się Nike, tym jej twórca zaczyna wydawać się mniej wiarygodny. Nike nigdy nie jest stroną winną w sytuacji konfliktu, działania etycznie wątpliwe pokazuje się jako „śmiałe, ryzykowne poczynania” i przechodzi się obojętnie wobec kwestii ich skutków „gdzieś tam, na dole”, jako że wspomnienia koncentrują się naturalnie na postaci Phila Knighta i to jego wersję zdarzeń pokazują. Wersja ta bywa nieprzekonująca, budzi wątpliwości – ale co zrozumiałe ostateczny werdykt należy do czytelnika. Im jednak bliżej był koniec książki, tym niecierpliwiej go wyczekiwałem – a miejscami czułem się nieco zażenowany, jak wtedy, gdy we fragmencie o osobistej tragedii Knighta odniosłem wrażenie, że najbardziej chodzi o pokazanie, jakież to znakomitości świata sportu nie posłużyły mu wsparciem w trudnych chwilach.
Wiele ciekawych, niejednoznacznych wątków – jako choćby zmieniające się stosunki Knighta z Bowermanem – zostało potraktowane powierzchownie. Można to jednak zinterpretować dwojako – uznać za delikatne, eleganckie, taktowne, albo zwyczajnie nieszczere, jak gdyby komuś zależało, żeby nie dać odpowiedzi na pytania cisnące się na usta.
Bez względu na to, którą wersję przyjmiemy, lektura wciąga i pozostawia czytelnika „głodnym” – może tych właśnie trudnych odpowiedzi, może niektórych tajemnic Nike, a może… sukcesu, który niewątpliwie stał się udziałem Knighta albo chociaż cząstki jego śmiałości w sięganiu po marzenia.
Na koniec należy zaznaczyć, że wątki czysto sportowe, a szczególnie biegowe nie są liczne. Bieganie towarzyszy Knightowi w jego opowieści, ale jest postacią nawet nie z drugiego, ale z dalszego planu. Tym niemniej zdarzają się perełeczki, jak np. we wspomnieniach o Stevie Prefontainie albo gdy autor ujawnia kulisy tworzenia nazw dla modeli:
Gdy Bowerman nie podsyłał mi nowych pracowników, zajmował się głównie podsyłaniem mi wyników swych ostatnich eksperymentów. W 1966 roku zauważył, że zewnętrzna podeszwa buta Spring Up topi się jak masło, podczas gdy środkowa zachowuje kształt. Zaproponował więc producentowi, by wziął podeszwę środkową z modelu Spring Up i połączył ją z podeszwą zewnętrzną z modelu Limber Up, tym sposobem tworząc idealny but treningowy na długie przebieżki. Teraz, w 1967 roku, dostaliśmy od Onitsuki prototyp – był zdumiewająco udany. Z luksusową amortyzacją i opływowym kształtem sprawiał wrażenie przybysza z przyszłości.
Producent zapytał nas, jaką nazwę proponujemy. Bowermanowi podobało się słowo „Aztec”, jako nawiązanie do igrzysk olimpijskich, które 1968 roku miały się odbyć w Meksyku. Mnie też przypadło to do gustu. Japończycy nie mieli nic przeciwko – tak narodziły się buty Aztec.
I wtedy Adidas zagroził nam pozwem sądowym, jako że produkował już buty o nazwie Azteca Gold – były to kolce, które miały wejść do sprzedaży podczas tychże igrzysk. Wprawdzie jeszcze nikt o nich nie słyszał, ale to nie przeszkadzało Niemcom narobić szumu.
Rozdrażniony, pojechałem do górskiego domostwa Bowermana, żeby omówić sprawę. Usiedliśmy na szerokim ganku z widokiem na rzekę. Z daleka lśniła w słońcu jak srebrne sznurowadło. Trener zdjął czapeczkę, włożył ją na powrót i potarł szczękę.
– Jak nazywał się ten facet, który nakopał do dupy Aztekom? – spytał wreszcie.
– Cortez – odparłem.
– Dobra – mruknął. – Nazwiemy je Cortez.