Stan polskiej lekkiej atletyki po sezonie halowym [Felieton]
Mistrzostwami świata w hali w Nankinie zakończył się tegoroczny sezon halowy w lekkiej atletyce. Nie był to sezon bardzo zły dla naszych reprezentantów, ale też nie jakoś specjalnie udany. Cztery medale HME i jeden krążek HMŚ należy docenić, ale i zastanowić się, jak stan ten poprawić, bo z roku na rok o sukcesy jest Polakom coraz trudniej, a w 2026 r. czekają nas przecież halowe mistrzostwa świata w Polsce. Czy możemy pokusić się o pewne wnioski w kontekście stanu polskiej lekkiej atletyki? Oczywiście, choć nie będzie to obraz kompletny, bo „to tylko hala”. Na pewno jednak widać jak na dłoni stan trwającego od dłuższego czasu marazmu, który wkradł się w wyniki zawodników, ale i oczekiwania lekkoatletycznych kibiców.
Sezon halowy bywa nazywany „przerywnikiem” w przygotowaniach do sezonu letniego lekkoatletów, choć nie da się ukryć, że w wielu konkurencjach wcale on nie przeszkadza, a wręcz pomaga w przygotowaniach do lata. To sprawdzian radzenia sobie z emocjami, możliwość oceny, jak idą treningi, ale i szansa łatwiejszego zdobycia medalu czy wysokiego miejsca, bo w hali obsada jest słabsza, niż na stadionie (fakt, nie opinia). Każdy medal trzeba jednak zdobyć, bo pechowy start Jakuba Szymańskiego w Nankinie pokazuje, że wszystko może się zdarzyć. Lepsi zawodnicy mogą sobie halę odpuścić, gdyż patrząc długofalowo będzie się im to opłacało. W polskich realiach czołowe miejsce w mistrzostwach kontynentu czy świata może dać stypendium i szkolenie (obozy treningowe), co dla wielu osób wciąż jest grą wartą świeczki i ryzykiem wartym podjęcia, nawet kosztem ewentualnej kontuzji przez halowe realia.
Nie możemy też zapominać, że w hali nie mamy choćby rzutów długich (zmienia się też znacznie rywalizacja w wieloboju). Biegi średnie i długie to też zupełnie inna bajka niż w stadionowym czy ulicznym wydaniu, bo to właśnie w tych konkurencjach najbardziej przeszkadzają podniesione halowe wiraże, które bywają powodem kontuzji przeciążeniowych. Do tego dochodzi brak w Polsce wystarczającej liczby obiektów halowych, by odpowiednio się do tego sezonu przygotowywać.
Ocena minionego sezonu jest szczególnie trudna. Był on nawet nie tyle nietypowym, co jednym z najdziwniejszychsezonów halowych w historii. Mistrzostwa Europy w Holandii i świata w Chinach odbyły się w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Imprezy World Athletics Indoor Tour (WAIT) Gold były w bardzo… różnej obsadzie, a zwycięstwo w tym cyklu, dające „przepustkę” do – było nie było – mistrzostw świata w lekkiej atletyce, chyba mało kogo interesowało. Same mistrzostwa w Nankinie nie były upragnionym celem aż tak wielu osób, a zdarzały się konkurencje, gdzie dość łatwo było się tam dostać. Organizatorzy do końca wręcz prosili się o start pewnych krajów w sztafetach, bo było ryzyko, że wystartują… sami medaliści (ostatecznie przynajmniej wszystkie sztafety dostały za start nagrody finansowe). Spośród 11 triumfatorów cyklu WAIT Gold o złoto w Nankinie w konkurencjach biegowych postarała się tylko Freweyni Hailu na 3000 m, a gwiazdy pokroju Granta Hollowaya czy Jakoba Ingebrigtsena nie były w tym cyklu nawet sklasyfikowane (wybierali po prostu inne halowe zawody, niezbyt skuszeni do startu przez organizatorów WAIT Gold).
Docenić na pewno powinniśmy wszystkich Polskich medalistów, zarówno halowych mistrzostw Europy w Apeldoorn, jak i naszą medalową sztafetę 4×400 m kobiet w Nankinie. Złoto Anny Wielgosz i Jakuba Szymańskiego zdobyte w pięknym stylu w Holandii dają nadzieję na dalszy rozwój karier tych zawodników. Podobnie zapatrujmy się na wciąż młodego i zdolnego Maksymiliana Szweda, a o karierę Pii Skrzyszowskiej możemy być raczej spokojni, bo widać w jej startach uporządkowanie i dalsze perspektywy. Poprawienie w finale HMŚ 45-letniego rekordu Polski Ewy Bielczyk jest tylko potwierdzeniem słusznej drogi obranej przez nią i jej ojca-trenera. Czwarte miejsca Ewy Swobody (na HME zabrakło 1 setnej, na HMŚ 2 setnych do medalu) również cieszą, bo po trudnym sezonie osiąga ona stabilne wyniki, co wciąż daje wiarę na wielkie rzeczy w przyszłości. – Mam nadzieję, że te dwa czwarte miejsca dadzą mi kopa. Kiedyś trzeba dostać po tyłku. Start nie był idealny, na drugim czy trzecim kroku trochę mnie przycisnęło. Kolano nadal boli. Do lata chcę się z tym uporać – tłumaczyła Swoboda po finałowym biegu w Chinach na antenie TVP.
Przestój (miejmy nadzieję, że tymczasowy) nastał w biegach średnich i długich. Brak awansu do mistrzostw Europy w biegu na 800 m przez Mateusza Borkowskiego i Filipa Ostrowskiego to pewna niespodzianka, ale z drugiej strony „młode wilki” wcale nie pokazały się jeszcze na tyle na tych imprezach mistrzowskich, by powiedzieć, że stali się godnymi następcami Adama Kszczota i Marcina Lewandowskiego. Mamy w biegach duży potencjał i oby przełożył on się na wyniki w niedalekiej przyszłości. Warto pochwalić starty pod dachem Weroniki Lizakowskiej, Filipa Raka czy debiutującej na 800 m Aleksandry Formelli, bo są to warte uwagi występy naszych średniodystansowców.
Realnie rzecz biorąc, Polacy w Nankinie zaliczyli najsłabszy start od 2012 roku (w Stambule brąz zdobył kulomiot Tomasz Majewski), ale sześć lokat w czołowych ósemkach świadczy, że mamy zaplecze, które dobija się do walki o medale. Paulina Ligarska osiągająca coraz lepsze wyniki w wieloboju (czekamy też na powrót do formy Adrianny Sułek-Schubert), wciąż zapewniająca wysoki poziom kapitan naszej reprezentacji – Justyna Święty-Ersetic (piąta w HME i HMŚ), także piąta w Nankinie mistrzyni Europy Anna Wielgosz czy siódma w Chinach Anna Matuszewicz w skoku w dal to przebłyski, które pokazują ciężką pracę tych zawodników i dają nadzieję na przyszłe sukcesy na świecie.
Lekkoatletyka, szczególnie w wersji halowej, wciąż jest niestety mocno niedofinansowana, zwłaszcza w polskich realiach. Przy okazji halowych mistrzostw Polski w Toruniu władze PZLA szumnie ogłosiły powstanie komisji zawodniczej i pomysł nagród finansowych dla najlepszych pięciu osób mistrzostw kraju (po raz pierwszy zapewne w Bydgoszczy latem tego roku). Z halowych mistrzostw Polski nagrody o łącznej puli 30 tysięcy złotych dostaliby: Pia Skrzyszowska, Anna Wielgosz, Justyna Święty-Ersetic, Angelika Sarna i Weronika Lizakowska, a wśród mężczyzn Jakub Szymański, Konrad Bukowiecki, Maciej Wyderka, Patryk Sieradzki i Bartosz Kitliński. Pozostali w dalszym ciągu otrzymaliby co najwyżej po medalu. Żeby daleko nie szukać wspomnę tylko, że Patryk Grzegorzewicz, Mateusz Rzeźniczak, Daniel Sołtysiak, Maksymilian Szwed i Jan Wawrzkowicz, którzy rok temu zajęli w Glasgow 5. miejsce mistrzostw świata w sztafecie 4×400 m dostali do podziału 6 tys. dolarów (po 1200 $ „na głowę”). Takie to mamy nagrody w lekkiej atletyce.
Za rok czekają nas 21. Halowe Mistrzostwa Świata Kujawy-Pomorze w Toruniu. Kibice lekkiej atletyki powoli przyzwyczajają się, że z roku na rok nasi lekkoatleci przywożą coraz mniej medali międzynarodowych imprez. Nowy zarząd PZLA stopniowo wprowadza pewne zmiany, ale póki co nie widać wielkich efektów (wciąż nie znamy nowych trenerów blokowych i tzw. koordynatorów). Z wypełnieniem hali w Toruniu za rok nie powinno być problemu, bo polscy kibice chętnie wspierają naszych zawodników. Wciąż możemy się jednak obawiać, czy zdobędziemy tam więcej niż jeden medal (w sztafecie), który był naszym udziałem w tym roku. Na szczęście jest jeszcze czas, żeby nad tym popracować.
Na koniec chciałbym wspomnieć o feralnym starcie na 60 m ppł. Jakuba Szymańskiego w Nankinie, który przez pecha w półfinale stracił praktycznie pewny medal tych zawodów. Sport bywa bardzo przewrotny, o czym świadczyć może niedawny casus reprezentanta zupełnie innego sportu. Przed dwoma laty złoty medal mistrzostw świata w Bakuriani w Gruzji zdobył Oskar Kwiatkowski w slalomie gigancie równoległym w snowboardzie. Popularny „Gumiś” w tym sezonie najpierw skręcił kostkę podczas zawodów PŚ w Chinach, a gdy wrócił do zdrowia, wybrał się na skitoury. Na nich naderwał więzadło przyśrodkowe kolana. Kilka dni później został potrącony przez samochód, kiedy ucierpiało kontuzjowane kolano i zerwał więzadło tylne krzyżowe oraz uszkodził łąkotkę. Teraz przechodzi rehabilitację, by zdążyć na igrzyska olimpijskie we Włoszech. Miejmy nadzieję, że i Kwiatkowski, i Szymański swój limit pecha w końcu wyczerpali, a w kolejnych sezonach doczekamy się wielu medali obu wspomnianych „pechowców”.
Były chodziarz, który nieustannie dokądś zmierza (wielokrotny reprezentant Polski i dwukrotny olimpijczyk – z Pekinu i Rio). Współautor biografii Henryka Szosta, Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota oraz książki „Trening mistrzów". Doktor nauk medycznych i nauk o zdrowiu. Pracownik Uniwersytetu Jana Długosza, a także trener lekkoatletycznych klas sportowych w IV L.O. w Częstochowie. Działa też jako sędzia i organizator imprez, nie tylko sportowych.