Kolarstwo jest ujęte w definicji konkurencji, jako sport indywidualny, lecz poza definicją indywidualne nie jest. Bieganie z wyłączeniem sztafet jest uznawane za sport indywidualny, bo przecież rywalizuje się na trasie samemu i samemu staje się na podium – tak rzeczywiście jest. W ultramaratonach jednak dozwolona jest pomoc tzw. serwisu, czyli ludzi z cienia.
Badwater 2013
Jadę Doliną Śmierci. Jest 10.00 czasu kalifornijskiego i właśnie najmocniejsza grupa ultrasów wyruszyła stawić czoła wydobywającemu się z piekielnego kotła żarowi. Temperatura dobija już do 50 stopni w cieniu, ale do rekordu ciepła jeszcze bardzo daleko. Wychodzę na asfalt. Podeszwy butów robią się jakby bardziej miękkie. Splunięcie wywołuje jedynie syk i dymek – próżno szukać mokrej plamy. Trudno myśleć o 5-kilometrowej przebieżce, a co dopiero 217-kilometrowej! 100 śmiałków jednak o niej pomyślała…
Jadę w głąb doliny, aby zobaczyć rywalizację. Na pagórkowatej jezdni i usianym mirażem horyzoncie majaczą sylwetki ultrasów. Biegną po linii wyznaczającej pobocze. Po prawej stronie parkują auta z numerami startowymi biegaczy namalowanymi na tylnej szybie. Nagle wybiega ekipa, która zaczyna się uwijać jak w ukropie, bo przecież ukrop panuje. Jedna osoba podaje biegaczowi owoc, druga wymienia bidony z izotonikiem, które grzechoczą od olbrzymiej ilości kostek lodu, trzecia ze spryskiwacza na chwasty zrasza zimną niczym powiew z zamrażarki mgiełką. Jest jeszcze kierowca, który podczas tych 217-km będzie zatrzymywał i ruszał, co milę lub kilometr, aby reszta mogła powtarzać ten proces. Katorżnicza praca bez ustanku, bez chwili wytchnienia. Bez nich ten biegacz wysechłby na wiór, jego wytrenowanie i odporność psychiczna nie ma tutaj najmniejszego znaczenia – bez nich on umrze. Są jak pogotowie, stacja krwiodawstwa i szpital polowy w jednym. Od nich zależy być albo nie być zawodnika. Wszystko po to, aby widniał, jako finiszer na komunikacie końcowym zawodów, aby ukończył Badwater, najbardziej morderczy bieg świata.
Oniemiałem, zatkało mnie to. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. To byli herosi z różnych stron świata, z kamiennymi twarzami niczym greckie posągi. Jeden z biegaczy startuje w białej koszulce z napisem – Spartathlon…
„Polonos, Polonos”
Wtedy nie wiedziałem, że rok później los sprawi, że trafię pod Akropol i będę świadkiem tak wzniosłego wydarzenia ultra. Znów koszulki z całego świata, obok mnie spacerują ludzie, którzy na śniadanie przebiegli Western States, na obiad UTMB, podwieczorkiem był dla nich Comrades, a kolacją Maraton Piasków. Jedni wyglądają jak siódme nieszczęścia, są rachityczni, inni mają takie łydki, że połamałby się na nich kij bejsbolowy – ludzie gór i asfaltu – najlepsi z najlepszych. Pojechałem tam, aby opisać bieg Andrzeja Radzikowskiego, miałem być w samochodzie jego serwisanta i relacjonować to niecodzienne wydarzenie. Stałem się jednak tym, kim byli ci ludzie w Dolinie Śmierci. „Będziesz mi pomagał, jak będzie trzeba?” – spytał Darek. Odparłem, że jak będzie potrzeba, ale przyjechałem tutaj, aby to relacjonować. Okazało się, że tak mnie to pochłonęło, że przydałaby się druga para rąk. Spartathlon jest bardzo rygorystyczny, jeśli chodzi o pomoc – można to robić wyłącznie w wyznaczonych punktach – poza tym dozwolone jest kibicowanie, no chyba, że w nocy nikt nie widzi…, ale sędziowie potrafią nocować w krzakach i może być dyskwalifikacja. To oznacza, że nie ma miejsca na błąd. Jak źle obsłużysz biegacza to przez następne kilkanaście km będzie zdany wyłącznie na ascetyczne punkty organizatorów. Po 60 czy 100 km nie jest to jeszcze dramatem, ale po 160 czy 200 każdy błąd może kosztować niepotrzebne dodatkowe cierpienie, stratę czasową a nawet przedwczesne zakończenie biegu.
Co w praktyce oznacza pomoc serwisanta? Wykonać jak najwięcej czynności regeneracyjno-cucąco-karmiąco-pojąco-motywacyjnych w najkrótszym możliwym czasie. Z każdym punktem jest trudniej, rośnie presja wprost proporcjonalnie do zajmowanego przez naszego biegacza miejsca. Wyskakujemy z auta z naszą skrzynią skarbów (odżywki, herbata, mięta, smakołyki, leki) oraz z koszulkami, butami i skarpetkami. Zawsze trzeba być gotowym na wszystko i kiedy biegacz pomyśli – ty musisz już to mieć. Czasem to do ciebie należy podejmowanie decyzji, bowiem wraz ze wzrostem zmęczenia trzeźwość myślenia jest coraz bardziej zaburzona. Jak w szachach myślisz kilka ruchów do przodu, aby potworny dystans nie dał twojemu zawodnikowi mata. Jesteś jak mechanik w boksie Formuły 1, anonimowy, niewidoczny, ale jeśli coś pójdzie nie tak, to dla kierowcy będzie już po wyścigu. On będzie świętował zwycięstwo, ale w przypadku porażki twój błąd będzie bolał podwójnie, bo ty „jedynie” nie śpisz przez 24-30 godzin, a on jeszcze musi biec. W porównaniu z nim jesteś wypoczęty, ale psychicznie jesteś wyrzuty jak przyklejona pod ławką w podstawówce balonówka. Ciągle trzeba myśleć „co teraz” żonglujesz smakami – raz kwaśnym, raz słodkim, raz słonym raz gorzkim, coraz mniej rzeczy jest akceptowanych, problemy się piętrzą, a o rozwiązanie ich jest coraz trudniej. Walczysz, aby utrzymać żołądek, który jest motorem napędowym całego organizmu. Reagujesz na biegunkę, modlisz się, aby nie było wymiotów.
Aż wreszcie przychodzi gigantyczny kryzys. Nie „kryzysik”, typu maratońska ściana, tylko biegnący tabun dzikiej zwierzyny, który zaraz stratuje twojego biegacza na amen. Poświęcasz się wówczas bez reszty, puszczają ostatnie hamulce. Nie możesz już patrzeć na skrajne wyczerpanie, które zaczynało się od stresu, przez radość, przyjemność, skupienie, zmęczenie aż po zniechęcenie oraz wstręt. Patrzyłeś na to przez kolejne kilometry, patrzyłeś jak zmieniają się rysy twarzy, jak mimika stawała się coraz bardziej zbolała i chcesz, żeby się to już skończyło. Ja chciałem. W pewnej chwili chciałem, żeby zabronili tego biegu, że to jest chore, że można się wykończyć, po prostu zejść z tego świata. Jednak oni wszyscy są tu z własnej woli, są starannie wyselekcjonowani, w starożytności szliby w pierwszym szeregu armii Leonidasa, więc szybko trzeba się ogarnąć. To nie jest robota dla słabych, nie można współczuć, użalać się, bo jeśli ty zaczniesz się roztkliwiać to dla biegacza będzie już po zawodach. Każda cząstka jego psychofizycznego człowieczeństwa błaga o poddanie się, teraz ty musisz wkroczyć do akcji i dopchać bohatera do mety. Rozgonić te myśli, czarować umysł, zaklinać rzeczywistość… oddać swoje ciepłe portki na środku drogi podczas niekończącej się nocy (zdarzenie autentyczne z 212. km trasy).
Brzmi to dość abstrakcyjnie. Jeszcze należy dodać, że dokłada się do tego interesu dość sporo, nie ma się z tego nic… Ale gdy Grecy krzyczą „Polonos, Polonos” to, mimo że poza sportem i narodowością z zawodnikiem cię nie łączy nic, emocje wygrywają, łzy cieknął po policzkach, stres się uwalnia. Coś, czego nie da się kupić. Czy trzeba to przeżyć? Nie. Ale przeżyć to można i wówczas już nie sposób wyrwać się z tego światka. Wtedy czekasz na następne wyzwanie i zdajesz sobie sprawę, że dołączyłeś do grona biegowych narkomanów a terapii nikt jeszcze mnie wymyślił.
Pętla
Zawody na pętli to już biegowa heroina, ostatni stopień wtajemniczenia. W biegach od punktu A do punktu B możesz odcinać dystans, w górach widoki pozwalają zapomnieć o zmęczeniu, a wzniesienia na przejście do marszu. Tutaj próżno szukać ukojenia. Czysty bieg bez końca na 1-3 km pętli i ciągle, ciągle to samo. O poranku, w południe, wieczorem i w nocy. Serwisowanie w takich warunkach jest wydawać być się mogło znacznie łatwiejsze. Masz komfort po za 7, 10 czy 15 minut biegacz znów przebiegnie obok twojego boksu. Należy jednak pamiętać, że tempo biegu jest wyższe, zatem wyzwanie również jest większe. Dodatkowo pokusa położenia się w namiociku na materacu pod ciepłym kocykiem jest niezwykle silna, a położyć się nie można, jeśli marzy się o światowym rezultacie. Dlatego team również nie może dać po sobie oznak zmęczenia, musi ciągle czuwać. Biegacz częściej cię widzi, więc częściej coś chce. Zadaniem serwisanta jest znalezienie równowagi żywieniowej. Przejedzenie skończy się wymiotami, niedożywienie omdleniem. Zbyt duża ilość płynów częstymi wizytami w toalecie, które zabierają zdecydowanie zbyt dużo cennego czasu, wybijają też z rytmu. Z kolei, kiedy podajesz za mało picia i to takiego bogatego w minerały spowodujesz odwodnienie ultrasa i nastąpi szach-mat.
Na mistrzostwach świata w biegu 24-godzinnym serwis jest na niezwykle wysokim poziomie i odgrywa niebagatelną rolę. Wystarczy zwiedzić namioty innych ekip a oczy zaczynają wychodzić z orbit. Nie to, że mamy się czego wstydzić, ale mnogość pomysłów i rozwiązań jest ogromna. Japończycy mają przegródki i drewniane pudełeczka, w których każdy zawodnik ma swoje specyfiki, proszki itp. Wszystko perfekcyjnie uporządkowane. Amerykanie zawsze głośni, u nich każdy sport jest traktowany, jako zespołowy, panuje team spirit. Niemcy technologicznie na najwyższym poziomie, ten sport nie wygląda u nich jak amatorski, podejście jest niezwykle profesjonalne. Wszystko ułożone i zaplanowane z żelazną konsekwencją. My sobie radzimy, choć w boksie iskrzy. Jednym idzie znakomicie, inni rzucają butelkami, przeklinają, mają pretensję. Tak. Niestety takie coś też czasem spotyka serwisanta. Złość, gniew i ich następstwa – to wszystko w razie problemów często boleśnie uderza oddanego pomocnika w twarz. Najlepsza przyjaźń może się rozsypać, jeśli duma nie zostanie schowana do kieszeni. Jeszcze większe emocje towarzyszą nam w boksie wówczas, kiedy wiele wskazuje na to, że jako reprezentacja osiągniemy historyczny wyczyn. Nie zostanie to oczywiście docenione przez PZLA poza notką na stronie związku, ale to nie ma przecież znaczenia, bo zamiast pieniędzy wszystkich napędzają emocje. I nagle dramat, bo jedna z naszych pięknych pań mdleje a rywalki się cieszą. Najpierw chce się płakać, łzy naprawdę cisną się do oczu, ale to, co działo się w namiocie medycznym opatrzone zostaje klauzulą milczenia. Polska duma zostaje urażona, jednoczymy siły, sportowa złość bierze górę. Wszyscy serwisanci motywują ekipę niczym najbardziej wpływowy guru. Wracamy z tarczami, bez blasku fleszy, ale już nic nigdy nie będzie jak dawniej. Worek medali i świadomość, że się na te medale tyrało jest nieoceniona, nie da się wycenić wspomnień oraz chwil wówczas przeżytych. Nie liczy się to, że łącznie nie spało się 40 godzin a w toalecie nie było przez równe 24, bo jakoś nie było czasu…
Sportowe związki
Różne są teorie na ten temat. Trenerskie duety mąż-żona, ojciec-syn, matka-córka itp. czasem się sprawdzają a czasem prowadzą do większych niż na linii trener-zawodnik konfliktów. Pracę ciężko w takich przypadkach rozdzielić z życiem prywatnym. Reagujemy bardziej emocjonalnie, chcemy lepiej niż zwykle i skutek bywa odwrotny od założonego. Bliskie relacje mogą zadanie utrudnić, ale dzięki temu, że znamy się lepiej, wiemy więcej, zatem jesteśmy mądrzejsi i teoretycznie lepiej przygotowani do zadania. To dotyczy także serwisanta. Zdecydowanie łatwiej pod względem uczuciowym pomagać obcej nam osobie, tak jak lekarz, który operuje pacjenta a nie kogoś z rodziny – wykonuje się po prostu swoją pracę. W przypadku, kiedy pomagamy komuś bliskiemu wszystko jest nacechowane emocjami i to niesie pewne zagrożenie. Z drugiej strony mamy przewagę polegającą na doskonałej znajomości upodobań, reakcji na różne sytuacje, charakteru, humorów, kaprysów oraz biegowego menu. Sęk w tym, aby odnaleźć równowagę i złapać dystans. Postarać się nieco stonować emocje a skupić się na wykorzystaniu bezcennej wiedzy. Dodatkowym plusem może być też fakt, że dla bliskiej osoby w momentach kryzysowych biegacz postara się bardziej, bo wie, że tam na niego/nią czekamy i nie może nas zawieść. Nie należy dokładać dodatkowej presji (pije się w pierś, w końcu to spowiedź), sam takową dokładałem i stres przedstartowy tylko się pogłębiał. Bliskiej osobie i tak zależy, aby wypaść dobrze w naszych oczach, więc jako pomocnicy powinniśmy ciężar presji skupić na sobie, aby biegło się lżej, bez ciężaru na barkach. Jeżeli wszystko się uda – oboje będziemy odczuwać większą radość niż ze „zwykłego sukcesu”. Zwycięstwo, rekord życiowy, rekord Polski, medal MŚ, czy po prostu kolejna przełamana bariera ultrasa, – jeżeli w tym uczestniczymy i skutecznie pomogliśmy będzie to smakować jak nektar rodem z olimpijskiego stołu. Jeśli jednak dotknie nas porażka… rozgoryczenie i przygnębienie przygniecie nas podwójnie.
I najważniejsze. Po każdych zawodach trzeba wykonać rachunek sumienia. Co było dobrze, co było źle. Zawsze jest coś źle i, aby było lepiej mocne postanowienie poprawy jest konieczne.