Redakcja Bieganie.pl
Jakiś czas temu w sieci pojawił się tekst na bardzo mało znanym medium, w którym jeden z uczestników Rzeźnika (autentyczny lub fikcyjny) żalił się, że trasa do końca nie była znana, kilometraż wydłużony i było bardzo ciężko zmieścić się w limicie, kiedy wcześniej wyliczył sobie, że trasa będzie miała 78 km a miała około 82-83. Wyżej wymieniona sytuacja sprawiła, że czołowa polska biegaczka zabrała głos na swoim profilu Facebookowym:
Wpis wywołał mnóstwo komentarzy. Część osób popierała stanowisko, duża część była wręcz wkurzona. Ile ludzi, tyle opinii. Na portalu dla WSZYSTKICH biegaczy postanowiłem zabrać głos w tej sprawie.
Kiedyś usłyszałem takie zdanie, że każdy biegacz biegnie z jakąś swoją historią. Każdy ma jakiś swój powód, każdy swoją motywację. Wnikając w środowisko ultrasów, czytając o wielu historiach, wchodząc na różne zagraniczne blogi można dojść do wniosku, że zaskakująco duży odsetek startujących w biegach ultra to ludzie po przejściach. To ludzie kiedyś wykolejeni, to alkoholicy, narkomanii, ludzie, którzy przeżyli jakąś traumę, ludzie uzależnieni, ludzie będący kiedyś na marginesie społecznym, ludzie niechciani, ludzie samotni, ludzie smutni. Nie jest to większość, ani mniejszość, bowiem nikt takich dokładnych statystyk nie prowadzi, ale jest takich osób naprawdę dużo.
Ultra to już biegowe wariactwo, to szaleństwo, to coś, co trudno jest wytłumaczyć przy rodzinnym stole na imieninach, to coś, co bardzo trudno zrozumieć przeciętnemu zjadaczowi chleba. Bo, po co biegać, czy nawet chodzić podbiegając w górach tyle godzin! Racjonalnego wytłumaczenia nie ma, ale wielu ludziom sprawia to radość, wielu ludziom to pomaga, dla wielu ludzi to sposób, aby wyrwać się nałogowi, który truł życie, rozbił rodzinę. Ultra wielu wykolejonym pozwala odnaleźć nową ścieżkę w życiu, daje nowych znajomych, środowisko, daje akceptację. Im bardziej się ta dyscyplina rozwija tym więcej uśmiechniętych zmęczonych ludzi, często niezainteresowanych interwałami, drugimi zakresami, gimnastyką siłową i ogromnym tygodniowym kilometrażem.
W ultra nielicznym chodzi o czas uzyskany na dystansie, ale niemal wszystkim chodzi o wartość tego dystansu. Łzy po ponad 100 km przebytych gąszczem, kamieniami, górami, czy asfaltem w spiekocie lub deszczu – są prawdziwym katharsis dla duszy/świadomości (czy w co tam wierzymy). Często są ukojeniem dla potwornych przejść, które mamy gdzieś za sobą. Ilu z nas traktuje to, jako czysty sport? Igrzyska? Rywalizację o medale? Ściganie się? W dużej mierze chodzi o udział – wszyscy jesteśmy zwycięzcami to przecież często spotykane hasło na tego typu biegach. Każdy jest witany, jako bohater. Bo każdy jest bohaterem dla siebie, dla swojej rodziny, dla swoich znajomych. Dzięki temu czuje się ważny, czuje się KIMŚ, czuje, że teraz wygra ze wszystkimi problemami.
I teraz idźmy za życzeniem zwyciężczyni WingsForLife, która swoją formą i wynikami przyćmiewa 99% zawodników w Polsce i zmniejszmy limity w imprezach ultra, bowiem w jej odczuciu są mało wymagające. Część pięknych historii nigdy nie zostanie napisana, część ludzi nie zmieni swojego życia, bo nie będzie miała na to szans, bo z amatorskiego sportu, spotkania, zrobi się bieg dla ludzi niesamowicie wysportowanych trenujących z uporem maniaka 5-6 a czasem i więcej razy w tygodniu. Nie wszystkim praca i obowiązki pozwalają na to, aby tak długo i ciężko trenować, nie wszyscy też mają na to ochotę, ale zabronić im startu w imprezie nie możemy.
MUSIMY ich do tego zachęcać. A już zwłaszcza, jeżeli nosimy na swoich barkach tytuł mistrza! Weźmy takiego Tomasza Majewskiego, naszego najlepszego kulomiota – był sam. Jeszcze kilka lat temu nie musiał nawet przyjeżdżać na MP, mógłby pchać słabszą ręką. Czy komentował występy rywali? Robił swoje, był niedoścignionym wzorem, który… Ku jego zadowoleniu został doścignięty, w tej chwili 3 zawodników ma już minimum na RIO. Drugim przykładem niech będzie Adam Małysz, kiedyś był sam, ale rozkręcił dyscyplinę w Polsce i konkurencja wzrosła. Tak samo może być z ultra, ale potrzeba prawdziwych liderów, którzy ciągnął dyscyplinę i poklepią po plecach tego ostatniego i powiedzą, następnym razem będziesz jeszcze mocniejszy. Już zwłaszcza dotyczy to sportu tak raczkującego i amatorskiego w Polsce, gdzie 90% uczestników nie ma przeszłości sportowej, poza usprawiedliwieniem z WF-u, a teraz zdecydowało się opuścić kanapę, ruszyć w nieznane, zwiedzać, doświadczać, czuć, ŻYĆ!
Porównania do tego, co dzieje się na Zachodzie oraz na Dzikim Zachodzie, nie mają większego sensu, bo to tak jak porównywać Tatry z Alpami czy Himalajami. W Polsce odbywa się jeden bieg 12 i 24-godzinny w roku. Limity pozwalają na ukończenie tego płaskiego biegu marszobiegiem (80 km w 12 i 140 w 24), ale i tak decyduje się na nie 80, 100 czasem nieco więcej osób. Podkręćmy, zatem limity o 10-15% ilu zostanie sklasyfikowanych 20, 30? Dla porównania w Niemczech w czerwcu jest organizowanych 6 biegów 24-godzinnych… Idźmy w góry, bo tam sytuacja z frekwencją wygląda lepiej, biegów jest więcej. Gdybyśmy podkręcili limity spora część imprez by wymarła. Wystarczy spojrzeć na listy finiszerów, większość ledwo kończy, ale cieszy się na mecie. Przy bardziej wygórowanych limitach procent finiszerów drastycznie spadnie. Przykład? Karkonoski Park Narodowy nie zezwolił na bieg nocą przez teren parku. Limit na trasie Ultra Chojnika został, zatem zmieniony z 24 do 20 godzin. 102 (104 km pokazały zegarki) i ponad 5020 m przewyższenia. Zamiast 120 osób wystartowała niecała setka. Ukończyło mniej niż 60 osób. Z czego połowa była powyżej bariery 18-19 godzin. 20 godzin to bardzo dużo i 18 też by się przyjęło. Wtedy ukończyłoby 20-25 osób i biegu w ogóle by nie było, albo opłata wynosiłaby 3-4 razy więcej, bo nie opłaca się tego organizować.
Po prostu trzeba zrozumieć jedną rzecz. Bez nieba, nie ma gwiazd! Tylko tło stanowi o wyjątkowości jednostek. Mnogość obrazów o tym, że Mona Lisa jest Moną. Im większa konkurencja, tym wyższy poziom. Jeżeli się zamkniemy, to z Tatr zrobią nam się Góry Świętokrzyskie. Wciąż daleko nam do tych największych państw, największych maratonów i największych ultra. Popyt generuje rozwój imprez biegowych i jeżeli wprowadzimy rygorystyczne obostrzenia zaburzymy to, co tak pięknie się rozwija. Czy miło będzie elicie 10-15 biegaczy rywalizować na trasie Chudego Wawrzyńca, czy miło będzie 10 parom biec Rzeźnika? Ile osób wystartuje w biegu 12 czy 24 – godzinnym 8-10? Pragnę przypomnieć, że sport zawodowy wyrósł ze sportu amatorskiego, a nie na odwrót. Igrzyska stały się w pełni komercyjne dopiero w 1992 roku po 100 latach rozwoju sportu. A ultra w Polsce ile ma lat? XIII bieg Rzeźnika?
Wracając do polskich limitów, wcale nie odbiegają one od tych zagranicznych. Wręcz przeciwnie. Weźmy rumuńskie Bucegi 90 km, 7500 m przewyższenia i 35 godzin limitu, weźmy Badwater 217 km i 48 godzin, czy można nazwać to biegiem? Ok., Dolina Śmierci, ale średnia prędkość taka, że można się czołgać. Też można powiedzieć, że to wycieczka. Nie ma sensu mnożyć przykładów, są też mniej ekstremalne biegi, we Włoszech, Francji czy Szwajcarii i ich limity sprawiają, że piechur da radę się w nich zmieścić. Dlatego tym bardziej zaciskanie pasa i budowanie „prestiżu” w ten sposób nie ma większego sensu. Polska nie jest jeszcze elitą biegową, żeby było nas tak mnogo na wszystkich biegach i żebyśmy tej elitarności potrzebowali, prawda jest taka, że twarze na biegach ultra się wielokrotnie powtarzają, ci sami ludzie nabijają część frekwencji.
Rzeźnik wyrwał się nieco z pod kontroli i dlatego mieliśmy bezprecedensową sytuację w jego historii. Dyskusja mogłaby się toczyć, zatem wyłącznie wokół tego biegu i wokół zasad kwalifikacji, nie zaś limitu na jego ukończenie. Tylko zdecydowany nadmiar chętnych generuje np. losowanie, zdobywanie minimów, spełnianie określonych warunków, ale już podczas samych zawodów o ich poziomie decyduje przebieg rywalizacji, nie zaś obostrzenia organizacyjne.
Przecież nikt nie każe nikomu startować w Polsce, można jeździć do Hiszpanii, Francji i startować w biegach bardziej prestiżowych z mniejszą ilością maruderów, większą ilością mocnych zawodników. Mam jednak wrażenie, że problem leży nie w limitach na trasie, nie w osobach, co się nad sobą użalają i nie w osobach, co robią ultra, żeby się pochwalić przed znajomymi, bo mają marny czas w maratonie. Problem jest bardziej prozaiczny – to brak snikersów na punktach odżywczych naszych biegów. Idąc za słowami jednej reklamy…