20 listopada 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

słuchać siebie


O kontuzji i urazach dalej, bo ma być cały cykl, chociaż za dużo też niedobrze, ale kontuzja to zawsze niedobrze, więc trzeba.
Dopadnie biegacza taka prędzej czy później, bo życie jest nieprzewidywalne i poczucie, że mamy nad nim kontrolę, to tylko iluzja. Tyczy się to absolutnie wszystkiego, iluzja rymuje się z kontuzja, więc tym bardziej. Pamiętać trzeba wtedy, że czas naprawdę jest sprzymierzeńcem i ze wszystkiego się wychodzi; wybieguje się.
Prędzej czy później.

Ale prędzej jest dół i cierpienie, bo niebieganie dla biegacza to zawsze cierpienie. Trzeba sobie to jasno powiedzieć, a nawet napisać, bo pisanie o dołach i zjazdach jest tak samo ważne jak pisanie o tym, że jest pięknie i wciąż robi się progres. Nieustający entuzjazm i wzlot są nieprawdą. Życie oraz bieganie składają się też z łez i wściekłości, nie są wyłącznie słodkie i samą radością oraz euforią, a czasem słońce czasem deszcz to nie tylko tytuł filmu. Wieczny optymizm i pogoda ducha to przekłamanie i oszukiwanie rzeczywistości. Warto pisać o upadkach i bólu, bo taka jest prawda i każdy to przeżywa, tylko w różnych okresach i na różne sposoby, ale to nieodłączny element i nie tylko biegania, ale sportu i życia w ogóle.

Warto jednak zawsze starać się znajdywać radość w najmniejszych rzeczach i sprawach. Cieszyć się każdym najmniejszym postępem i krokiem do przodu. Mieć marzenia i plany, zakładać sobie cele, do których będzie się dążyć. Nie zawsze się da, ale trzeba. Trzeba walczyć nawet ze łzami w oczach. Borykając się ze słabościami pokazujemy największą siłę. Wścieka czas, jaki trzeba na walkę poświęcić, ale potem jest się jeszcze mocniejszym, bo trening głowy jest znacznie trudniejszy niż ciała. Bądź feniksem, powtarzać sobie codziennie. Każdego dnia. I być cierpliwym.

Ja oczywiście nie jestem, ale kto przechodził kontuzję wie, jak to jest. Wszyscy są tacy niezwykle mądrzy, kiedy nic się im nie dzieje. Potrafią dawać złote rady. A kiedy się dzieje, wtedy gadanie o byciu cierpliwym i „nie widzisz progresu, dziwię się!” jakoś do nich nie trafia.
Ja też bym chciała, żeby pstryk i działało. Teraz i natychmiast! Jak w zepsutym radyjku; dziadek brał śrubokręt, coś tam śrubnął i zepsute radyjko działało od razu.

Tylko, że z radyjkiem wiadomo, się śrubnie i można włączyć, a z powrotem po kontuzji czy urazie to nikt nie powie, kiedy można już zacząć. Żaden lekarz, rehabilitant ani fizjoterapeuta nie powiedzą, że możesz już przebiec 10 km, możesz już zacząć biegać tempem takim a takim, możesz biegać już 3 dni z rzędu. Powie ci to wyłącznie twoje ciało.
I to jest chyba ta najtrudniejsza część w powrotach do. Wsłuchać się w sygnały własnego organizmu. I nie przesadzić.
Oczywiście, po długiej przerwie jest się zachłannym, pazernym i niecierpliwym. Truchta się grzecznie, a głowa mówi, weź nie bądź lamus, pobiegnij szybciej. Albo, ej, tylko 5 km, machnij do dyszki, co ci szkodzi! Właściwie nie wiadomo, czy mówi to głowa, czy serce, które rwie się i wcale nie musi być młoda pierś, żeby się wyrwało.

Wystarczy pierwszy raz wyjść biegać. Na przykład do lasku. Odetchnąć rześkim porannym powietrzem, poczuć ziemię pod stopami i to, jak umyka spod nich. Poparzy cię pokrzywa i nawet to cię ucieszy. Wdepniesz w błoto; jakie piękne grudki zostały na łydce! A potem pozdrowi cię inny biegacz, wbiegniesz na łąkę i będzie tam pies z falującymi uszami i ty też będziesz jak ten pies cwałujący i będą falowały ci uszy. Wystarczy jeden raz. Krople potu na czole, szybsze tętno, głęboki oddech na trzy i wiatr. Najgorzej już tam być. W tym lesie. W złocie, w grzybach, w zapachu butwiejących liści. W szeleście, w promieniach słońca. Najgorzej już tam być i przebiec 7,5 km w tym rdzawym powietrzu, raz rześkim a raz bardzo ciepłym. Najgorzej tam być i po tych 7,5 km powiedzieć sobie „dość, wystarczy na raz, stop”.

A potem rozciągasz się długo i porządnie, bo jesteś kotem w tym słońcu i jest jesień, ale lato. I jest tak pachnąco, pięknie i niebo jeszcze bardziej błękitne. A jak już się rozciągniesz, to resztką rozsądku, reszteczką, powstrzymujesz się, żeby nie pobiec jeszcze raz, nie wpaść w te butwiejące liście i ciepło-zimno. Reszteczką.
Bo kiedy siedzisz w domu to siedzisz. Ale jak już tam pójdziesz…

I chcesz szybciej! Dalej! Mocniej! Niebywale chcesz i przecież nikt ci nie zabroni, nikt cię nie powstrzyma i nikt nie powie, czy możesz i czy to już. To tylko i wyłącznie metoda prób i błędów i pilne wsłuchiwanie się we własny organizm. Nikt nie poczuje tego za ciebie.

Niezwykle trudno jest zachować rozsądek, gdy tak bardzo się chce. Ale wydaje się to kluczowe. Bo jeśli nie będzie się rozsądnym i rozważnym i nie będzie się po przerwie startować spokojnie i powoli, to można zepsuć coś bardziej albo na dłużej. Nie mówiąc o tym, że na zawsze, bo już ustaliliśmy, że to słowo nie istnieje.

Słuchać siebie i być cierpliwym; najtrudniejsza faza, w której nie pomoże żaden lekarz, rehabilitant ani fizjoterapeuta. 

 

_____________________
Marta Kijańska–Bednarz; mówi o sobie
„literatka”. Ur. w Warszawie w 1978 r., studiowała w Warszawie i
Krakowie (ochrona środowiska, dziennikarstwo i pisarstwo). Mieszka w
stolicy, chociaż wolałaby w górach. Ma na swoim koncie 4 tomiki poezji
oraz 2 powieści: „(nie)winna” i „Jutro właśnie nadeszło”. Była
felietonistką miesięcznika literackiego „Bluszcz”, portalu NaTemat.pl. i
magazynu „Kingrunner Ultra”, pisuje do polskabiega.pl. Bieganie jest
jej największą pasją (9 maratonów, 9 biegów górskich na dystansie ultra,
w tym 3 powyżej 100 km).  Jej profile społecznościowe: Instagram i FB.

Fot. Gintare Grine, Trail Running Factory Mont Blanc camp   

Możliwość komentowania została wyłączona.