Redakcja Bieganie.pl
„Buła” oblewał egzaminy z politycznej poprawności jak nikt inny. Jeśli o niektórych osobach mówi się, że najpierw mówią, później myślą, to trener najpierw mówił, a potem mówił ponownie, żeby mieć pewność, że komunikat dotarł do adresata. Nigdy nie gryzł się w język. Jak ktoś mu nie podpasował, rzucał krótkim – „Cmoknij mnie w bęben”. Jak ktoś się darł, pytał – „Dlaczego dzwon jest głośny?” I od razu odpowiadał – „Bo w środku pusty”.
Ponoć z nazwisk się nie żartuje, bo to nieeleganckie. Trener o tym nie wiedział. Jeśli nazywałeś się Wolny, „Buła” nie miał skrupułów powiedzieć, że – „To nazwisko do ciebie pasuje”. Jeśli zrobiłeś głupotę, oznajmiał, że – „Jak baba nie myśli to źle, ale jak chłop nie myśli, to jest koniec świata”. Na zawodach krzyczał – „To jest bieg?! To jest czołganie się a nie bieg!”.
Miał przewrotne poczucie humoru. Któregoś razu przekonałem się o tym boleśnie. Chodziło o legginsy, które na przełomie wieków były absolutnym marzeniem każdego biegającego chłopaka i biegającej dziewczyny. Lycra kosztowała krocie. W nielicznych sklepach dostępne były pojedyncze, niestety markowe – a co za tym idzie kosztowne – egzemplarze takich biegowych rajtuz. Za jedną sztukę getrów z łyżwą lub trzema paskami, moi rodzice mogliby mi kupić buty na zimę, kurtkę, piórnik, cyrkiel i pewnie zostałoby jeszcze na kilka przejazdów mpk-iem. Nic zatem dziwnego, że nie garnęli się do podobnego wydatku.
W późnozimowych przełajach w Korfantowie wystartowałem więc w spodniach od dresu. Szerokich, ciężkich, wiszących a na domiar złego ze sparciałą gumką w pasie. Zsuwały mi się co kilkaset metrów, ale nie traciłem rezonu, tylko zgrabnym ruchem ręki podciągałem je ku brodzie. Szło to wszystko nawet nieźle. Biegłem na drugim miejscu w myślach witając się już z przysłowiową gąską i srebrnym medalem. Na końcówce okazało się jednak, że do finiszu zerwał się reprezentant lokalsów, Piotrek. Na nogach miał czarne, lśniące nowością lycry, jakby uszyte na miarę, jakby drugą skórę. Tymczasem ja zacząłem szarpać się z opadającymi coraz mocniej spodniami. Finał tego obrazu, który właśnie wam namalowałem nie mógł być inny – przegrałem.
Na mecie chyba pierwszy raz w swoim 14 letnim życiu byłem autentycznie rozgoryczony. Siedząc na reklamówce, która dzieliła moje cztery litery od zimnego i wilgotnego klepiska i zmieniając kolce na zwykłe buty – wygarnąłem trenerowi, że w takim ubraniu nie da się biegać, że nie mam szans rywalizować z chłopakami w rajtuzach! Naprawdę. Trener stał tak nade mną dłuższą chwilę w milczeniu, po którym oznajmił – „Dobrze Krzysiu, na poniedziałek załatwię ci lycrę”.
Nikt nie zrozumie, jak bardzo ucieszyła mnie jego deklaracja. Trener obiecał mi legginsy do biegania, a czułem się jakby w poniedziałek miał przynieść voucher na niechodzenie do szkoły. Wyczekiwałem końca weekendu, przebierając nerwowo nogami. Rozpowiadałem wszystkim wkoło, że już za chwilę będę miał na własność przylegające do ciała getry do biegania, że to już koniec nogawkowej poniewierki, że od poniedziałku gacie będą mi się trzymać w pasie jak należy.
Trener pracował w mojej szkole, ale od rana totalnie nie mogłem na niego trafić. Dopiero na przerwie przed ostatnią lekcją złapaliśmy się w głównym holu. „Buła” przekazał mi foliowe zawiniątko. „Boże! Nówki sztuki!” – pomyślałem. „Chyba będą pasować” – rzucił krótko i odszedł. Ja schowałem się ze swoim prezentem w szatni. Chciałem delektować się każdą chwilą, każdym dotykiem lycrowego materiału, chłonąć te wyjątkowe wydarzenie wszystkimi zmysłami, żeby zapisało mi się w pamięci po wsze czasy.
Zapisało się. To nie była żadna lycra, tylko… Pachnące rozczarowaniem… Błyszczące rozgoryczeniem… Emanujące porażką… Zionące biedą… Zwykłe czarne rajtuzowe kalesony, z charakterystyczną dziurką na siusiaka.
____________________