Redakcja Bieganie.pl
Byłem w weekend w Gdyni na największych zawodach triatlonowych w Polsce. Międzynarodowa obsada z gwiazdą pokroju Usaina Bolta. Deszczowa w sobotę i słoneczna w niedzielę impreza – trzykrotnie trudniejsza od strony organizacyjnej od biegowych.
Oczywiście się nie zachłystuję, tym bardziej, że woda słona, są meduzy, a może przypłyną sinice. Nie wszystko mi się w triatlonie podoba. To specyficzne środowisko, w którym prawie każdy czuje się wyczynowcem. Czasem zgrzyta mi tu finansowa bariera wejścia, czasem, nieznane na taką skalę w innych dyscyplinach, nobilitowanie określeniami: „zwycięzca”, „ludzie z żelaza” czy „ból”. Zdarzają się również korporacyjne gierki przeniesione na sport i uczestnicy grożący sędziom znajomościami lub sądem w wypadku dyskwalifikacji.
Bezwzględnie pozostaje, jak na mecie maratonów (tych na 42,2 km) – podziw za wysiłek i trening. Bez niego maraton może moim zdaniem pokonać w limicie czasu przeciętny zdrowy człowiek marszobiegiem. Jednak bez niego w triatlonie z prostej przyczyny można: utonąć, zderzyć się na prędkości 50km/h ze słupem oraz na deser wyzionąć wielokrotnie ducha na słoneczku w trakcie biegu. W niedzielę byłem świadkiem tak zwanej połówki, więc wyżej opisane ryzyko groziło uczestnikom przez 1900 m w Bałtyku, następnie na 90 km tras kolarskich w okolicach Trójmiasta, wreszcie na dystansie półmaratonu w samej Gdyni.
Chciałem jednak jeszcze napisać o trzykrotnie większych komplikacjach dla organizatora triatlonu. W imprezach biegowych zamyka się ulice, oznacza kilometry i ustawia punkty odżywcze. Istniejące zagrożenia dla uczestników nie są poważne (choć zdarzają się, moim zdaniem statystycznie uzasadnione, dramaty). Najwięcej dostaje się organizatorom od mieszkańców zamkniętych osiedli, którzy nie mogli swobodnie się przemieścić, np. do szpitala albo na lody.
W trajlonach mamy wodę, która kryje i żadna pianka nie zabezpieczy w 100% przed utonięciem. Organizując samo pływanie trzeba skoordynować pracę ratowników, sędziów, wolontariuszy, pomiar czasu i szczególnie mocno kłaść do głowy uczestnikom, że jeśli opuszczają trasę, to muszą o tym kogoś powiadomić. Rowery stoją w strefie zmian już wcześniej, a tego sprzętu np. w Gdyni było w niedzielę 2 tysiące (a każdy „za więcej niż 2 tysiące”). Weź to zabezpiecz, ubezpiecz i odbezpiecz – gdy z wody wynurzą się fale zawodników. Trasa kolarska i jej projektowanie to osobna para kaloszy i nie umiem jej założyć, więc napiszę tylko, że każdy zakręt i dziura w asfalcie mogą nieść tragiczne w skutkach konsekwencje. Wreszcie bieganie, które do zorganizowania jest w tym wszystkim najłatwiejsze.
Potrójne problemy, ale i potrójna ulga, gdy wszystko bezpiecznie się dzieje. Oraz czysta radość, zapach potu – a nie perfum, gdy na mecie witam zarówno amatorów, jak i mistrzów. A mistrzem w niedzielę na dystansie halfajronmen został przekot, no bardziej przetygrys. Jan Frodeno, jak darł się spiker do mikrofonu, to mistrz olimpijski i wielokrotny mistrz świata. W Gdyni wykręcił 3:39 (tu spiker stracił głos).
Wydawało się, że nic sobie nie robił z potrójnych problemów. I chyba był dobrze przygotowany, bo na całej trasie biegowej przybijał z ludźmi piątki, a na metę dotarł truchcikiem, uśmiechnięty, kłaniając się do tego publice w pas. Po pływaniu w 22:50 i rowerze ze średnią ponad 44 km/h, śmignął na koniec półmaraton w 1:11.25.
____________________