Redakcja Bieganie.pl
Ach, jak ja kochałam biegać po płaskim. Ba, przez myśl mi nawet nie przeszło (nie przebiegło?), że można inaczej. Bo i po co?
Mieszkam w Warszawie, więc park, Wisła, las, WSZYSTKO jest płaskie. I dobrze! O podbiegi trzeba się postarać. Mekka podbiegowa: Agrykola przy warszawskich Łazienkach. Jeśli ktoś ma w planie treningowym pod górę, najpewniej spotkasz go na Agrykoli, jak przebiera nogami w kierunku Placu na Rozdrożu.
Po płaskim była większość moich maratonów. Te warszawskie i poznańskie. Nowojorski i paryski. Wenecki też, choć tam na trasie trzeba było pokonać kilkanaście mostów nad kanałami, więc kładli na nich wygięte w łuk drewno: trochę jak w skateparku. Wbiegasz, szczyt, zbiegasz. Pod koniec maratonu, organizatorzy ustawili tablicę: "Jeszcze tylko dwa mosty do pokonania". Im bliżej mety, tym – te żadne przecież górki – piętrzyły się jak Mont Blanc, jeśli nie Everest.
No, ale reszta była po płaskim. Florencja też. Ok, San Francisco zdecydowanie nie!
Za namową Moniki Coś, która kiedyś – pracując w biegowej firmie i zajmując się promocją biegania – nie biegała i zarzekała się, że nie będzie (ale jak już zaczęła – biegać, nie zarzekać się – to biega do dziś, a minęło dobrych kilkanaście lat), wystartowałam tam w kobiecym maratonie. Tak, panowie w San Francisco nie mogli się zapisać. O parytetach nie było mowy. Tylko płeć odrobinę ładniejsza. Jeśli chodzi o stroje – ładniejsza o nie lada dystans.
Poza maratonem w Tokio nie widziałam tak kolorowego tłumu biegaczy. Biegaczek! Co za stylizacje: przemyślane od miętowych sznurówek po opaskę na włosach. Spódniczki, skarpetki, koszulki – wszystko pasowało. Pamiętam, że na ten bieg Nike wypuściła nawet limitowaną serię butów, w kolorze miętowym właśnie. I że wyprzedały się na pniu. Wszystko podczas tej imprezy było dla kobiet, nawet stacje brafittingu na trasie… Tak, można było wymienić swój stary sportowy biustonosz na zupełnie nowy. Myślałam, że to pomysł bez perspektyw: kto, podczas maratonu, będzie wymieniał biustonosz!? Nie doceniłam jednak maratonek. Przy brafitterkach ustawiały się kolejki. K O L E J K I! Jaki czas, jaka życiówka…? Liczyła się profesjonalna porada, co najlepiej utrzyma biust podczas wysiłku sportowego. No i nowy biustonosz oczywiście.
Hasła dopingujące biegaczki też były skrojone na miarę damską: „Dawaj, na mecie czekają ukochane jeansy rurki!" – czytaj: zrzucisz tyle, że wreszcie się w nie zmieścisz. „Nie odpuszczaj, trenowałaś dłużej, niż trwało małżeństwo Kim Kardashian!" – to było jej drugie małżeństwo, dodam. I przetrwało 72 dni. Kris Humphries, koszykarz New Jersey Nets nie miał pojęcia, jak się wtedy okazało, że małżonka chce zakończyć ich relację. Ja, jak się okazało w San Francisco, nie miałam pojęcia, że królewski dystans może być taką frajdą! I tak, moje przygotowania trwały dłużej niż dwa miesiące… Kolejny napis motywujący na trasie: „Mówili ci, że nie dasz rady?!" – czytałam, uśmiechałam się i biegłam dalej. W nosie miałam te rurki (jeansy znaczy, nie te z bitą śmietaną, bo tych drugich na pewno nie miałabym w nosie).
W nosie nie miałam za to ultra przystojnych modeli w smokingach. Uhu! To oni czekali na mecie z pluszowymi poduszkami w kolorze mięty (znowu powraca, ale wtedy to był hit sezonu i wszystko było miętowe) i medalami, które zawieszali nam na szyjach. To najbardziej kobiecy medal, jaki kiedykolwiek dostałam. Trudno się dziwić, bo w miętowych, rzecz jasna, pudełeczkach było cudeńko od Tiffany’ego!
Jest jeszcze jedna tradycja na mecie maratonu w San Francisco. Na niektóre panie czekają tam panowie (ich panowie, dla uściślenia), którzy widząc swoje kobiety przekraczające bramkę po 42 km i 195 m, padają przed nimi na kolana. Nie po to, żeby docenić królewski dystans w nogach wybranek, ale po to, żeby zostały ich wybrankami na życie. Panie dostają więc nie tylko biżuterię od Tiffany’ego, ale jeszcze jakieś ekstrasy, no i tę propozycję nie do odrzucenia: „SAY YES!". Przy mnie jedna powiedziała. „Ufff" odetchnęłam, bo obserwując tę scenę, byłam w większym stresie niż chłopak maratonki.
Cholera, miało być o górach… Przypomnijcie mi za tydzień! Na swoje usprawiedliwienie dodam, że pod koniec biegu w San Francisco z naprzeciwka nadbiegali wolontariusze, obiecując: „To już NAPRAWDĘ ostatni podbieg!" A podbiegi nas wtedy wykończyły. Ale i tak dziś najbardziej pamiętam ten medal… I stacje z malowaniem paznokci po przekroczeniu mety.
J A w następną środę będę pamiętała, żeby napisać o górach!
_____________________
Beata Sadowska –
dziennikarka i biegaczka amatorka. Jako dziecko trenowała lekkoatletykę
na Legii, co skutecznie zniechęciło ją do biegania na 15 lat. Wróciła
nie dla medali, ale dla spokoju w głowie. Stanęła na mecie 15 maratonów i
kilku triathlonów. Najbardziej kocha biegi górskie. Autorka książki „I
jak tu nie biegać!“. Mama dwóch synków z turbodoładowaniem i dziewczyna
przewodnika wysokogórskiego. Znajdziecie ją m.in. na beatasadowska.com i na Instagramie.