Redakcja Bieganie.pl
Od roku nosiłem się z myślą, że mogę, że powinienem to zrobić. Dla czternastoletniego chłopaka przebiegnięcie maratonu było czymś wyjątkowym, fantastycznym. Jasne lepszy by był start na Olimpiadzie, ale póki co pod ręką był maraton. W ramach przygotowań przebiegłem jakieś 300 km. Zgłosiłem się, sam nie pamiętam czy wysłałem zgłoszenie pocztą, czy zwyczajnie przyjechałem w sobotę na Stadion Dziesięciolecia. Zapłaciłem, wziąłem jakieś informatory, numer startowy. Byłem przejęty, ale i zadowolony. W pamięci miałem teksty z tygodników, które czytałem, reportaże w telewizji, rozmowy z bohaterami. Tymi, którzy przybiegali pierwsi i tymi, którzy walczyli po pięć czy sześć godzin. Jutro ja miałem być takim bohaterem. Pamiętam jedną z porad z informatora dla uczestników, że na śniadanie dobrze zjeść coś pożywnego, na przykład ćwiartkę pieczonego kurczaka.
Na starcie staję przejęty. Krótkie spodenki, koszulka, na głowie kapelusik. Tumult z ustawianiem się, Tomasz Hopfer krzyczący, żeby ludzie cofnęli się, bo wyszli za linię startu. Tłum reaguje opornie. Hopfer powtarza „ludzie cofnijcie, bo będzie afera”. W końcu pada strzał i ruszamy. Ulice są nasze, później uliczki i wreszcie przy torach linii otwockiej, czyli Patriotów. Punkty odżywiania to wystawione przed sklepy skrzynki oranżady. Sklepowe starają się je otwierać, ale są za wolne na taki tabun biegaczy. Zatrzymuję się, piję, ruszam dalej. Falenica, skręcamy, później jeszcze raz już w Wał Miedzeszyński. Teraz czeka nas potwornie monotonna prosta. Zastanawiam się jak dam rade dotoczyć się do mety. Zacząłem zdecydowanie za szybko. Rozmawiamy, jest nas kilka osób w różnym wieku, czasem ktoś zaczyna truchtać i oddala się, ktoś inny zostaje, skład zmienia się.
Po jakimś czasie widać Most Łazienkowski, później ponatowszczak i jest już stadion. Na końcówce wracają mi siły. Biegnę, cieszę się, że jestem tu, coraz szybciej wpadam na stadion. Po drodze brama, TA brama, ostatnie metry na bieżni. Staję, dostaję dyplom, medali jeszcze wtedy nie dawano. Czuję się szczęśliwy: jestem maratończykiem, to fantastyczne.
Jeszcze przez kilka dni czuję to: ciągle muszę chodzić bokiem. Dobrze, że i szkoła, do której chodzę jest parterowa i mieszkam na parterze, bo schodzenie ze schodów jest okropnie trudne. Czas 5:11, jak by nie patrzeć rekord życiowy. Na kolejny start w Maratonie poczekam dwa lata, złamię wtedy pięć godzin, później będzie trzynaście lat przerwy.
Wcześniej nie biegałem maratonów, szkoda mi było zdrowia. Maraton w Warszawie odbywał się pod koniec września, a później były jeszcze zawody w lesie, właściwie cały czas startowałem w zawodach na orientację i wolałem tam wykorzystać efekty swojego treningu. Ale tym razem nie miałem, czego wykorzystywać: więcej czasu spędzałem w knajpach niż gdziekolwiek indziej i kompletnie nie szło mi z bieganiem. Właściwie nic mi nie szło.
Ostatni tydzień starałem się spędzić w miarę higienicznie, ale skończyło się na staraniach. W czwartkowy wieczór umówiłem się z przyjacielem na pizzę. Przyjaciel nie dotarł, ja spotkałem kogoś nieznajomego, ale szybko znaleźliśmy jakichś wspólnych znajomych i tak się skończyło. Do domu dotaczałem się około ósmej, stwierdziłem, że zarejestruję się w przychodni, bo potrzebne mi będzie zaświadczenie lekarskie, a na pewno będzie kolejka i zdążę wpaść do domu i wykąpać się.
Ale kolejki nie było i tak na brudasa wszedłem do gabinetu.
– Pani doktor, bardzo przepraszam, liczyłem, że zdążę się wykąpać, mam tylko jedną prośbę.
– Słucham pana?
– Potrzebne mi jest zaświadczenie, że mogę brać udział w biegach długodystansowych.
-A, po co panu takie zaświadczenie?
– Chcę biegać w Maratonie.
– A kiedy będzie pan biegał?
– W niedzielę.
– Pojutrze? To, chociaż zmierzę panu ciśnienie.
– To wyjdzie bardzo wysokie.
-, Czemu?
– Bo bardzo dużo wczoraj wypiłem.
– Sprawdzimy
Mierzy ciśnienie i twarz jej się wydłuża.
– Ile pan wczoraj wypił?
– Flaszkę i kilka piw.
– To musi mieć pan końskie zdrowie, podpiszę panu to zaświadczenie.
W piątek już tylko krótki wyskok do miasta, w sobotę wizyta w Biurze Maratonu. Odbieram, co trzeba, zawijam się szybko do domu. Ostatni wieczór prześpię.
Rano spotykam Bogdana z Ziutkiem: pytają na ile lecę. Na ile ja mogę lecieć? Na trzy dwadzieścia, może trzy i pół. Nie mam pojęcie czuję się strasznie słaby. No i nie mam doświadczenia w takim bieganiu.
Ruszamy Traktem Królewskim. Mijam knajpy, które lubię i te, które mi nie leżą. Ile zdrowia to zostawiłem. Macha do mnie jakiś znajomy jest zdziwiony tym że biegam. Plac Trzech Krzyży, Rozdroże, Biegnę spokojnie, przynajmniej jak na to, co zazwyczaj. Zawracamy w Wilanowie i Wisłostradą dobiegamy do Mostu Syreny. Na piętnastym kilometrze mam 62 minuty, ludzie, z którymi biegnę stwierdzają, że to dobre tempo na trzy godziny. Ziutek z Bogdanem są pewnie gdzieś z przodu.
Z drugiej strony Wisły kawałek po Wale i skręcamy w Zwycięzców. Chodziłem do liceum na Saskiej Kępie, więc znam także wszystkie knajpki, które mijamy. Na Placu Przymierza schowany bar kawowy Wojtuś. Teraz kawałek przez Gocław, jakiś burak próbuje przepchnąć się między biegnącymi, prawie wjeżdża we mnie. Walę z całej siły w maskę i robię ruch jak bym chciał skręcić. Gość nerwowo blokuje drzwi.
Na Placu Szembeka czeka na mnie mama, ma czekoladę, ale jakoś nie mam na nią ochoty, rozda bardziej potrzebującym. Skręcamy w Kobielską, to strasznie menelska okolica,. Poznam ją lepiej za kilka lat. Ludzie wystawili krzesła, dopingują, częstują, czym kto może: wodą, sokiem, jabłkami, piwem cały czas słyszy się jak ktoś krzyczy. Żadnych szyderstw, tylko normalny, sportowy doping. Myślę o kierowcy z Gocławia, tu by się mógł sporo nauczyć.
Uliczkami dobiegamy do Dworca Wschodniego i obok Stadionu wracamy do Mostu Syreny. Przed Wschodnim kasuję Ziutka, pozdrawiam w biegu: nie jest w stanie specjalnie odpowiedzieć. Dobiegając do Wisły widzę przed sobą Bogdana. Usiłuje pociągnąć się za mną, ale gubię go. Na czterdziestym kilometrze podbieg pod Plac Wilsona, zbieg, nogi już sztywne. Patrzę na stoper, raczej nie dam rady skończyć w trzech godzinach. Na Wisłostradzie widzę z daleka bramę mety. Jestem szczęśliwy, znowu to zrobiłem, dałem radę, przebiegłem całą trasę.
Do pełni szczęścia zabrakło mi minuty i dwudziestu dziewięciu sekund. Za rok znowu walczę. To już postanowione.
Rok później uda mi się złamać trzy godziny, kilka dni wcześniej podpisuję umowę na wydanie książki, wydaje się, że osiągam rzeczy, o których inni mogą tylko pomarzyć. Miesiąc później zaczynam brać heroinę.
Przebieram się przed startem. Na nogi wkładam stare, rozpadające się Asicsy. Na nic lepszego mnie nie stać. Kilka dni wcześniej definitywnie wyjechałem z Ośrodka w Głoskowie. Kiedy zaczynałem terapię we wrześniu 2002 prawie nikt nie dawał mi szans. Wiążę buty, poprawiam spodnie. Mam Koszulkę przygotowaną specjalnie na tą okazję: z przodu pięść łamiąca strzykawkę. Wszystko to w wieńcu z kwiatów i stylizowane na pacyfę (pacyfa wygolona na klacie) i napis Uniwersytet Życia. Na plecach duży napis Monar Głosków. Spotykam Ziutka, Bogusia. Pytają, co tam, ze zrozumieniem kiwają głowami. Wchodzę w tłum czuję się tu dziwnie, jak z innego świata. Dwa lata spędziłem w małej spokojnej społeczności, gdzie nie ma śmieci, chamstwa, agresji. Jest pełna sielanka: życzliwość, wzajemne wsparcie.
Strzał, zaczynam się trochę spinać, ruszam za szybko, po kilku kilometrach życie weryfikuje moje aspiracje. Trudno jest się przygotować do maratonu w ośrodkowym rygorze: na ostatnie długie wybiegania wychodziłem o czwartej. Niebo ciemne, z czasem nabierało barwy, nad łąkami podnosiły się mgły, ja ciosałem trening, najpierw po równym, z czasem polnymi dróżkami. Kończyłem około siódmej o ósmej szedłem do łopaty, byłem z ludźmi do nocy i następnego dnia od nowa.
Przez ostatnie miesiące w Głoskowie Maraton Warszawski był takim bliskim marzeniem. Bliskim, to znaczy łatwym do realizacji. Jak wyjadę z Ośrodka zjem Pawełka, napiję się jabłkowo – miętowego Tymbarku i przebiegnę Maraton Warszawski. Zjadłem już i wypiłem, teraz biegnę.
Biegnę myśląc o tym, że sam bieg sprawia mi radość. Czuję łzy w oczach, cieszę się z tego, że mogę być tu i teraz, że zwyczajnie żyję. Martwię się trochę, że Kasia zniknęła z Głoskowa i nie pojawiła się nigdzie, ale jakoś wierzę, że będzie dobrze.
Ostatnie metry na Agrykoli są takim hymnem zwycięstwa: cieszę się, że dotarłem do mety, i nie tylko tej. Przypominam sobie jak rok wcześniej podczas Społeczności opowiadałem o tym, co będę robił w życiu: będę kochał i będę kochany, będę znowu pisał książki, uczył ludzi i biegał maratony. Ale żeby to osiągnąć muszę rano wstać i wybrać kupę, nakarmić świnie i wyprowadzić krowy. I muszę to robić najlepiej jak można, bo żyjemy tu i teraz i musimy cieszyć się tym naszym życiem, szukać w nim pozytywów.
Następnego dnia moja mama znajduje Kasię. Znajduje ją pod naszymi drzwiami. Kasia pisze do mnie list i już ma zamiar iść dalej. Pukała, ale nic nie słyszałem, byłem trochę zajechany, poprzedniego dnia biegałem maraton. Kilka tygodni później biegniemy wspólnie maraton w Poznaniu. Dwa lata później bierzemy ślub podczas Maratonu Warszawskiego.
fot. Mariusz Grzelak /Agencja SE/East News
Kiedy Michał Walczewski z maratonypolskie.pl opowiadał o swoim biegu w Warszawie stwierdził, że pobiegł pierwszy raz bo mógł. Dowiedział się, że w maratonie mogą startować osoby pełnoletnie, a on akurat kończył wtedy osiemnaście lat i mógł pobiec. Nie biegał wtedy, nawet nie lubił biegania, ale jak mógł to skorzystał.
Przez ostatnie dwa lata powtarzałem, że gdybym miał do wyboru gratisowy start w Nowym Jorku i w Warszawie (łącznie z przelotami, noclegami i tym wszystkim) wolałbym Warszawę. Bo tu przebiegłem swój pierwszy maraton, tu biegałem, kiedy zdarzały się rzeczy dla mnie najważniejsze, te fantastyczne i te okropne. Tutaj mogłem zobaczyć, jak wygląda taka impreza z drugiej strony. To było fantastyczne doświadczenie: możliwość stykania się z ludźmi, dla których to, co robią jest pasją, tym, co w życiu najważniejsze. I możliwość dołożenia niewielkiej cegiełki do tego, co było zawsze ważne w moim życiu.
To jest i zawsze pozostanie mój ukochany maraton. Jasne gdzieś indziej mógłbym dostać więcej koszulek, batonów, wylosować fantastyczne nagrody, najeść się. Ale ja nie chcę gadżetów, loterii, ani żarcia. Chcę pobiec w Wielkim Biegu. Jasne, że będzie ileś rzeczy, które nie do końca się udadzą, ale to dla mnie nieważne. Bo kocha się nie za coś, ale pomimo.
Dlatego 27 września stanę na Placu Zamkowym i razem z tysiącami uśmiechniętych ludzi zacznę odliczać.
Bo znowu mogę.