Redakcja Bieganie.pl
Kuba Jelonek: Na początek, muszę przyznać, że napisana przez dwóch braci – Alistaira i Jonathana Brownlee oraz dziennikarza Toma Fordyce, a wydana przez Grupę Wydawniczą Foksal historia drogi do dwóch medali olimpijskich to całkiem przyjemna lektura.
Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to system szkolnictwa współczesnej Wielkiej Brytanii. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby w Polsce kilkuletnie dzieci mogły z taką łatwością rozpocząć przygodę ze sportem (treningi w przerwie lekcji, pomoc nauczycieli itd.).
Druga rzecz, którą można wyczytać między wierszami to nieodłączna rywalizacja obu braci. W skrócie można powiedzieć tak: starszy Alistair jest dużo bardziej utalentowany. Wszystko przychodzi mu łatwo, jest pewny siebie, „wyluzowany”, momentami nonszalancki i bezczelny. Młodszy Jonathan jest przeciwieństwem Ala. Wszystko robi według ustalonego planu, ciągle czuje się niespełniony, więc próbuje nadrobić stratę do brata. Wykonuje cięższe treningi, stara się robić wszystko dokładniej, przemyśleć każdy krok. Jest racjonalistą, bardzo punktualnym i poukładanym, ale i nieco nieporadnym, przez co staje się powodem do drwin starszego Alistaira.
Podobne podejście znajdziemy u obu w sprawach treningowych. Kiedy np. jest kiepska pogoda i obaj muszą skończyć trening rowerowy wcześniej, Jonny „dokręca” brakującą godzinę na rowerze, a Al nie przejmuje się tym wcale i idzie odpoczywać… Takich historii znajdziemy w książce mnóstwo. Relacje obu braci są pokręcone, ale i ciekawe, bo pokazują jak sport potrafi uczyć pokory i rozwiązywania problemów. Mimo że obaj przez cały czas ze sobą rywalizują (a wśród rodzeństwa jest to szczególnie dostrzegalne) nie widać w tym jakichś przejawów złości. Powiedziałbym nawet, że to dzięki temu, że obaj tak się „nakręcają” osiągają na tyle dobre wyniki. Nie są dla siebie wrogami, ale raczej walczą wspólnie przeciw całemu światu. Nie możemy też zapomnieć, że triathlon olimpijski dopuszcza drafting, a pomoc u braci Brownlee można dostrzec nie tylko na rowerze, ale i w pływaniu czy w biegu. Ponadto obaj wspólnie trenują, co dla osób na tak wysokim poziomie musi być niesamowitym wsparciem.
Szczególną uwagę zwróciłem na kilka fragmentów dotyczących treningowych niuansów. Trzeba przyznać, że w wielu kwestach bracia Brownlee postępują bardzo nieszablonowo, a wręcz kontrowersyjnie. I to mi się w tej książce najbardziej podobało. Wymienię chociażby kilka przykładów, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Na początek to, że próbowano ich przenieść do specjalnie przygotowanego ośrodka, by tam w warunkach obozu sportowego mogli przez cały czas trenować z kadrą wśród specjalistów i innych osób (coś, co przypomina mi nasze polskie Centralne Ośrodki Sportu). Bracia Brownlee nie zgodzili się, bo im w domu trenuje się świetnie, a jako przykład podają… Mo Faraha i Dai Greene’a (mistrza świata na 400m przez płotki), którzy trenują indywidualnie. Widać, że ich decyzja była dobra, bo bohaterowie książki sięgnęli w Londynie po dwa medale olimpijskie…
Kolejny przykład obalania mitów to kwestia jedzenia. Otóż bracia Brownlee nie przywiązują żadnej wagi do tego, co jedzą. Piszą, że to zwykłe, brytyjskie trzy solidne posiłki dziennie, a przed zawodami wyłącznie pizza, chyba że jadą na koniec świata, to jedzą, co im podadzą. Nie wożą ze sobą żadnych specjalnych produktów, bo nie ma to dla nich znaczenia. Ta spontaniczność udziela się w książce i jest jej niesamowitym plusem.
Na koniec zaciekawiła mnie jeszcze kwestia taperingu, czyli odpuszczania treningu przed zawodami. Tutaj również spodobało mi się podejście Alistaira, który twierdzi, że teperingu nie trzeba wcale stosować. Jako dowód podaje on, że organizm, któremu dajemy zbyt dużo luzu przechodzi w stan uśpienia i potem na zawodach nie radzi sobie z dużym obciążeniem. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale za bezpieczniejsze uważa on utrzymywanie normalnego treningu do samego startu. A ja zgadzam się z nim w zupełności. Wiele osób powtarzało mi setki razy, że ostatni tydzień przed zawodami nie trzeba nic robić. A ja na przekór trenowałem normalnie, bo wiedziałem, że lepiej się czuję bez dużego odpuszczania. Ponownie podoba mi się niekonwencjonalne podejście młodego triathlonisty, bo zasłyszane gdzieś reguły nie sprawdzają się u każdego.
Myślę, że duża rola w ciekawych tematach poruszanych w tej książce to wybór dziennikarza pomagającego w jej napisaniu– Toma Fordyce’a (jak wyczytałem jest on szefem redakcji sportowej BBC, a także zapalonym triathlonistą). Wybór jest tu całkiem trafiony, choć nie mogę się ustrzec wrażenia, że trochę za wcześnie bracia zdecydowali się na tą książkę. Zdobyli już wielkie sukcesy, to prawda, ale 24 i 26-letni zawodnicy mają jeszcze wiele życia przed sobą, a ich kariera może trwać latami. Obaj wydają się jeszcze nieco niedojrzali do całościowej oceny życia, myślę więc, że za kilka lat mogą mieć zupełnie inne poglądy na niektóre kwestie.
Jedyną wadą, która trochę mnie raziła było to, że książka została nienajlepiej przetłumaczona. Najbardziej utkwiło mi w pamięci używanie słowa „lekkoatleta” jako synonim sportowca, co w niektórych miejscach było wręcz śmieszne. Poza tym używanie sformułowania: „trening na torze” zamiast na bieżni i kilka innych smaczków sprawiło, że nieco zepsuło mi to obraz książki. Jednak ogólnie oceniam ją na 4/5, bo spędziłem przy niej kilka przyjemnych godzin.
Filip Odważny: Książka, na którą zacierałem sobie ręce już od pojawienia się pierwszych newsów zapowiadających premierę. Gdy książka niespodziewanie trafiła na moje biurko, nie mogłem się powstrzymać i rzuciłem wszystkie pozostałe, czytane lektury w kąt. Świeżo po przeczytaniu biografii Mo Faraha byłem dodatkowo zmotywowany i przekonany do tego gatunku słowa pisanego.
Przed rozpoczęciem czytania bałem się jednego – chaosu. Wyzwaniem jest uporządkowanie życia i sukcesów jednego sportowca oraz przelanie ich na kartki papieru. W tym wypadku trudność trzeba pomnożyć razy dwa, bo bracia Brownlee to niezwykle barwne postaci. Dowiadujemy się o tym już z pierwszego rozdziału.
Niestety od pierwszych stron książki utwierdziłem się w swoich przekonaniach i obawach. Historię życia braci poznajemy niejako z ich ust. Z jednej strony forma ta jest atrakcyjna, bo można odczuć charakter zwykłej rozmowy z dwoma utalentowanymi ludźmi, opowiadającymi swoją historię. Z drugiej strony jednak wolałbym czytać o ich poczynaniach bez skoków, retrospekcji, zmian akcji i tematów – łatwiej byłoby śledzić całą historię gdyby była bardziej uporządkowana.
Pierwszy rozdział – „Poznać zasady gry” opowiada o początkach braci ze sportem. Choć chłopacy nie uniknęli przeszkód i kłód rzucanych pod nogi, to nie będzie niespodzianką jeśli powiem, że generalnie jest to rozdział opisujący pasmo sukcesów bardzo młodych sportowców. Są jednak kąski, które mnie szczególnie zainteresowały. Przykładem może być Edward Brownlee. Nie miałem pojęcia, że obok Jonathana i Alistaira, istnieje jeszcze trzeci brat – Ed. Postać ogólnie nieznana, w biografii tylko wspomniana. Szkoda, że nie poznajemy go bliżej. Być bratem Alistaira i Jonathana – to dopiero coś, o czym warto napisać książkę. Kto wie, może doczekamy się także biografii Eda.
Kolejne rozdziały książki na szczęście zacierają średnie wrażenie, które wywołał na mnie wstęp. Dalej historia jest już bardziej uporządkowana. Z reguły czytamy bardziej rozbudowane i zwarte wypowiedzi – najpierw Alistaira, a później Jonathana. Bardzo pozytywnie odebrałem także 4 dodatkowe rozdziały, które przybliżają nam kwestie samej teorii treningów. Jest to ciekawy dodatek do biografii i szansa na poznanie treningowych trików samych braci Brownlee. Całość wydaje się być fajną ciekawostką, lecz nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł tylko na podstawie tych wskazówek ułożyć sobie plan treningowy. Z drugiej strony, wiedzy o naszej dyscyplinie nigdy za wiele – szczególnie jeśli pochodzi od samych mistrzów. Obok sukcesów braci i wszechobecnego triathlonu, bardziej w tej książce podoba mi się opis ich własnych relacji, ich rywalizacji. Te aspekty psychologiczne wydają się być bardzo ciekawe. Dwie tak bliskie osoby rywalizują o najwyższe stopnie podium, o złote medali Mistrzostw Świata i Igrzysk Olimpijskich. Jak pozostać wówczas bratem, a nie zamienić się we wroga? Jak współpracować, wciąż konkurując? Dowiecie się tego, czytając „Płynę, jadę, biegnę”.
Jaki jest zatem mój werdykt co do całej książki? Oceniam ją, w szkolnej skali ocen, na „czwórkę”. Ciekawa historia dwóch, niesamowicie utalentowanych sportowców. Co prawda nie jest ona usłana różami, pojawiają się ciężkie chwile, upadki i okrutne kontuzje. Mimo to, czytając książkę, można mieć wrażenie że chłopakom zwycięstwa przychodziły raczej łatwo i naturalnie (choć oczywiście dowiadujemy się o morderczych treningach czy doprowadzaniu swojego organizmu do kresu możliwości). W książce można natknąć się na kilka błędów (możliwe, że wynikających z nieudolnego tłumaczenia), ale nie kłują one aż tak w oczy. Na pewno, te 300 stron czytało się przyjemnie. Czy ta pozycja zostanie obowiązkową lekturą każdego triathlonisty? Nie wydaję mi się, choć na pewno spędzicie z nią kilka miłych wieczorów. Nic tak nie cieszy, jak poczytać o treningowych męczarniach, po własnej, solidnie zrealizowanej jednostce.