9 października 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

pan Rysiek na dopingu


Według Światowej Agencji Antydopingowej zawodnicy posiadający licencję związku sportowego mają obowiązek podporządkować się przepisom związanym z używaniem dopingu. I tylko oni. A to oznacza, że – przynajmniej teoretycznie – amator może robić co chce.

Granica między sportowcem profesjonalnym a amatorem coraz bardziej się zaciera. Co za tym idzie, problem dopingu w sporcie amatorskim staje się niestety powszechny. Organizatorzy niektórych zawodów sportowych dla amatorów – głównie kolarskich – zauważają już ten problem i wprowadzają badania antydopingowe dla „age grouperów". Czy to słuszny kierunek? Mam wobec tego ambiwalentne odczucia. Z jednej strony – to jedyny sposób na zidentyfikowanie „doperów" i zatrzymanie tej chorej machiny zabijającej sport. Z drugiej strony – pojawia się ryzyko, że „na dopingu" wpadnie pan Rysiek, który na stałe przyjmuje lekarstwa na chore nerki i pani Jadzia z chorą tarczycą. Oni po prostu chcieli się w niedzielę przejechać na rowerze i dostać medal za uczestnictwo w zawodach – nawet nie wiedzieli, co to jest doping i dlaczego ich farmakoterapia jest zła w świetle przepisów sportowych.

Słusznym kierunkiem wydaje się jednak ten obrany przez kilkoro organizatorów w ramach programu „Wyścig bez dopingu”, gdzie przyjęto, że badaniom będą poddawane czołowe dziesiątki na danym dystansie. Oni doskonale wiedzą, co jest zabronione. A program zbiera już pierwsze żniwa…

Pozostaje jeszcze kwestia substancji, które są dostępne w aptekach bez recepty. Przyjęcie ibuprofenu na ból głowy, furosemidu na zapalenie pęcherza, pseudoefedryny na katar i mnóstwa innych środków może skutkować pozytywnym wynikiem badania antydopingowego. Zagadką pozostaje kwestia dawkowania. Niektórzy twierdzą, że „standardowa", terapeutyczna dawka nie powinna ani zaszkodzić, ani spowodować, że zostaniemy uznani za „koksiarzy”. Dla bezpieczeństwa lepiej jednak tego nie testować – i uważać co się kupuje w aptece.

Od pewnego czasu coraz bardziej popularną „metodą na suplementację” są witaminowe wlewy dożylne. Zarówno ich działanie, jak i potencjalna szkodliwość są bardzo dyskusyjne. Jednak z jakiegoś powodu WADA uznała, że kroplówki o pojemności większej niż 100 ml przyjmowane w odstępie czasu mniejszym niż 12 godzin są czymś zabronionym. Z prawem się nie dyskutuje – jako sportowcy jesteśmy zobowiązani po prostu się do niego dostosować.

Niepokojące jest jednak to, że sztachnięcie się inhalatorem od kolegi-astmatyka przed zawodami, wzięcie kilku apapów na rozszerzenie naczyń krwionośnych czy wspomniana już pseudoefedryna bywają częścią rutyny przedstartowej w sporcie amatorskim. Nie jestem lekarzem, więc nie jestem w stanie wyjąć z rękawa linków do publikacji opisujących szkodliwość i potencjalne skutki uboczne w/w substancji, ale znowu: z jakiegoś powodu są one zabronione. Może warto się zastanowić, po co my właściwie uprawiamy ten sport? Czy to jeszcze sposób na samodoskonalenie, czy już na samounicestwienie? „Przyćpanie się” ibuprofenem na start to przecież takie samo oszustwo jak skrócenie trasy, a nawet gorsze, bo nie igramy tylko z rywalami, ale także z własnym zdrowiem i życiem. Warto?

 

 

_______________________

Joanna
Skutkiewicz – z wykształcenia filolog polski po specjalizacji medialnej
(a już po studiach licencjackich jako „krytyk przekazów medialnych"
może hejtować na legalu), z wyboru triathlonistka. Pływać czym innym niż
potworem z Loch Ness nauczyła się dopiero w 2013 roku, ale od sezonu
2015 ściga się w kategorii PRO. Pisze swój Blog, prowadzi profil na Instagramie,
a InstaStory to zdecydowanie jej ulubiony format. Na co dzień
dziennikarka portalu Trojmiasto.pl, bawi się w marketingi w agencji LONG
GAME i robi fajne rzeczy jako copywriter-freelancer. Ma dwa urocze
border collie, z którymi przez wiele lat trenowała agility i frisbee.

Możliwość komentowania została wyłączona.