Redakcja Bieganie.pl
Późną jesienią biegłem w stronę Królikarni. Opaska wzorzysta opadała mi na oczy. Na nogach miałem po drugim właścicielu, niebite, z małym przebiegiem – adidasy marki adidas. Na górze koszulka bawełniana taka na długi rękaw, kiedyś biała. I jeszcze jedna odrobinę grubsza bez rękawów, z logiem „Pałac Młodzieży” pachnąca już na wieki wieków amen ogniskiem. Na sam wierzch długa, rozmiaru uniwersalnego, bluza koloru czarnego z napisem Warszawianka na plecach, już przepocona na grzbiecie, bo w nogach miałem ze 4-5 km. Co jeszcze? Skarpety nieelastyczne, spodenki firmy Orion, rajtuzy gryzące, co je od rajstop różnił zasadniczo tylko brak stópek, a na to wszystko ortalionowe, buraczkowe, luźne spodnie, lekko ubłocone, ale nie aż tak, żeby już nie zakładać.
Tak wyglądałem w listopadzie roku 1996. Zwracałbym uwagę ludzką dzisiaj, zwracałem i wtedy – z innych powodów, bo mimo wszystko biegacz był ponad 20 lat temu dużo częściej okazją do przezabawnych odzywek typu „Nie tak szybko, bo się spocisz”, „Tempo, tempo”. Ewentualnie komentarzy na temat preferencji seksualnej i diagnozy poziomu IQ.
Widzicie mnie? A słyszycie? To dobrze, bo to wszystko (ze mną w środku) było nie tylko wzorzyste, ale i szeleszczące. I przywabiło dobermana.
Pan uprzedzał z daleka, gdy zwierzę już było w pędzie. „Spokooojnie, zatrzyyyymaj się, on nic nie zrooobi!” – wysyłał sprzeczne komunikaty pędząc w moją stronę tropem pieska, doganiając niemal swój krzyk. „Chodź tu, zostaw!” – ratował sytuację, gdy zęby pociechy kłapnęły w powietrzu obok mojej nogawki. Na szczęście dres miałem równie brzydki, co śliski i po chwili (w której przewijał mi się film z niewygranymi biegami w roli głównej, pierwszego piwa za sklepem przy szkole i ręką matki zamykającej drzwi do mojego pokoju), doberman stracił zainteresowanie – nie mogąc chwycić łupu i go poszarpać sobie na zdrowie. Pozostały po nim dwie dziurki zaledwie i skok tętna do wartości maksymalnych, które wówczas nie były mierzone nijak, więc się nie liczą.
To jest historyczny wstęp, który ma pobudzić do refleksji typu: „Wy też tak macie?!”. Teraz zdarza mi się to rzadko, ale w mojej karierze kilka razy zostałem zaatakowany przez psy i lekko pogryziony. Na tej opisanej warszawskiej Królikarni, na tempie na stadionie w Białogardzie, na rozbieganiu w Kabatach, na truchciku na Ursynowie przy Kopie Cwila, na zabawie biegowej na Mazurach. Wszystkie zdarzenia pamiętam, bo do psów biegnąc zaufania nie mam, a z kynofobii mógłbym robić doktorat. One z kolei to znakomicie wyczuwają i odwdzięczają mi się, napędzając spiralę strachu.
Panów i pańć też trochę poznałem. „Proszę się nie bać, on nie gryzie” – klasycznie. „Dianka, zostaw Pana!” – w trakcie. „Czemu Pan się nie zatrzymał?!” – post mortem. „No nie wiem, co się z nią dzieje, ona tak pierwszy raz!” – wyjaśniająco.
I wiecie co? Trudniej mi zrozumieć właśnie nie psy, ale ich właścicieli, opiekunów, treserów. Bo perspektywę czworonożnych drapieżników mi dość łatwo przyjąć. Sam bym siebie podjął. „To coś biegnie, szeleści, ucieka, pachnie intensywnie” – może strachem, a na pewno atawistycznym polowaniem.
Na instynktach czworonogów nie zawodzę się nigdy. Wiem, przed czym uciekać i czego się bać. Mogę pochwalić się treningowymi sprintami na widok kojotów w Nowym Meksyku, niedźwiedzia w Tatrach, aligatorów (małych) na Florydzie, grzechotnika w Arizonie, dzików w Spale i królika w ciemnym lesie pod Warszawą.
Psy zasadniczo należą do tej samej kategorii, opiekunowie do innego, nieznanego mi gatunku. I mówimy na pewno innym językiem. Gdy kiedyś kopnąłem w samoobronie kundelka, a starsza pani (emerytka zapewne, której w jesieni życia psina ubrana w czerwony sweterek była zapewne jedyną pociechą) ze łzami w oczach pytała: „Chce Pan go zabić? Przecież on nic by nie zrobił?!” – odpowiedziałem zawstydzony: „Aj dont spik polnisz”.
____________________