Redakcja Bieganie.pl
Cześć. Jestem Maciek, mam 25 lat. Chciałbym opowiedzieć Wam moją historię, która pokazuje, że siła i determinacja pomagają w spełnieniu najbardziej szalonych i najtrudniejszych w realizacji marzeń. Przygodę z bieganiem rozpocząłem w marcu 2010 roku, miesiąc po tym, jak na domowej wadze zobaczyłem smutną prawdę – 99 kilogramów. Poczułem się, jakbym dostał obuchem w łeb. Dotarło do mnie, że jeśli szybko czegoś ze sobą nie zrobię, przekroczę setkę i oficjalnie stanę się ponad stukilowym grubasem.
Ciężkie, dosłownie, początki
Na początku nie mierzyłem wysoko – chciałem zbić wagę do 92 kilogramów. Na pierwszy bieg (bo z treningiem nie miało to nic wspólnego) założyłem dwie koszulki i dwie bluzy, a jako partnerów do biegania zatrudniłem swoje trzy psy i ruszyłem z nimi do lasu. Po przebiegnięciu 100 metrów myślałem, że wypluję płuca. Zaczęła mnie łapać kolka, więc przeszedłem w marsz, ale byłem szczęśliwy, bo W KOŃCU ZACZĄŁEM COŚ ZE SOBĄ ROBIĆ! I tak dzień w dzień – 2 kilometry po tej samej pętli, a za każdym razem walka z samym sobą, by przejść w marsz parę metrów dalej niż poprzednio. Kilogramy zaczęły lecieć w dół, a dostrzegalne efekty motywowały mnie tylko do dalszego działania. Dość szybko udało mi się osiągnąć założony cel i zbić 7 kilogramów. Pojawiło się pytanie: co dalej? Postanowiłem zrzucić jeszcze dwa kilo, udało się pozbyć siedmiu. W listopadzie ważyłem już „tylko” 85 kg.
Nadeszła zima, buty odwiesiłem na kołek i wyczekiwałem upragnionego marca – wtedy jeszcze nie wiedziałem, że można biegać przy -10 st. C 😉 W nowym sezonie zacząłem odważnie od 4 kilometrów, ale wkrótce już i ta pętla stała się za krótka. Nie zapomnę, gdy pierwszy raz przebiegłem dystans 7km. Ta duma, która mnie rozpierała i świadomość, że jestem w stanie przebiec tak ogromny dystans! Wtedy naprawdę wkręciłem się w bieganie. Zacząłem też bardziej zgłębiać temat, szukać w internecie porad dla początkujących biegaczy. Tym sposobem znalazłem informację o 7. Półmaratonie Warszawskim.
Dojrzałem do półmaratonu
Pamiętam jak dziś: lipiec 2011 i sms do mojej dziewczyny: „W przyszłym roku przebiegnę półmaraton”. Wolę nie wiedzieć, co sobie wtedy o mnie pomyślała. Ale w głowie miałem kolejny cel: ukończyć bieg i złamać 2 godziny. Zapisałem się na siłownię i kupiłem swoje pierwsze buty do biegania: Ekideny 75 z Decathlonu za 49,99 zł. Nie byłem jeszcze gotowy na bieganie po śniegu, więc postanowiłem przygotowywać się do zawodów na siłowni. Jestem żywym przykładem na to, że można trenować do półmaratonu tylko i wyłącznie na bieżni elektrycznej. Biegałem trzy razy w tygodniu po 6-7 kilometrów, do tego dochodził trening siłowy. W końcu trafiłem na plan Norrie Williamsona.
Ile ja temu facetowi zawdzięczam! To dzięki niemu nauczyłem się, jak wygląda prawdziwy trening biegowy, a nie zwykłe szuranie bez celu! Szukałem coraz więcej informacji na temat treningu biegacza i tak trafiłem na forum Bieganie.pl. To był kolejny przełomowy moment w moim życiu – dzięki wiedzy i radom czytelników Bieganie.pl, zacząłem regularne, świadome treningi.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień: 25 marca 2012 roku. Kibice przy mecie zamówieni, ja stoję na starcie z kolegą i zastanawiam się czy by nie podłączyć się do grupy na 1:55. Kolega z rekordem poniżej 1:40 zapowiedział mi już wcześniej, że będzie moim zającem. Namawia mnie na start z końca grupy 1:50. A co tam – myślę – raz się żyje. Na metę 7. Półmaratonu Warszawskiego wpadam z czasem 1:45:19 i od tego momentu jestem uzależniony od endorfin. W końcu wiem, co to prawdziwa euforia biegacza! Po biegu kolega rzucił „Widzimy się 30 września na Maratonie Warszawskim”. Nie żartował. Podjąłem wyzwanie. Kilka dni później przeczytałem tekst Tomasza Lisa o Maratonie Nowojorskim. Urzekł mnie opisany przez niego klimat biegu. A że moja siostra mieszka w NYC… Zapisałem się na loterię i czekałem. Niestety, w 2012 roku nie miałem szczęścia.
Maraton? Uda mi się!
Postanowiłem skupić się na przygotowaniach do MW. Po drodze spotkała mnie kontuzja: rwa kulszowa, półtora miesiąca wyjęte z jakiegokolwiek ruchu. Postanowiłem sam się rehabilitować w domu i pod koniec lipca 2012 roku wziąłem udział w Biegu Powstania Warszawskiego na „przetarcie” – żeby sprawdzić, czy kontuzja całkowicie odpuściła. Udział w zawodach utwierdził mnie w przekonaniu, żeby wystartować w maratonie. Cel był jeden: przebiec, nie przejść. Do 21 km było super – adrenalina robiła swoje. Na 23km poczułem spadek sił, a na 26 km zabrakło paliwa i zaliczyłem „ścianę”. Może to zabrzmi dziwnie, ale polecam każdemu to przeżycie. Żadne inne doświadczenie w moim życiu nie dało mi okazji, by dowiedzieć się o sobie tak wiele… Myśl, że przede mną jeszcze 16 km, a ja już padam, była przerażająca. Zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie: nigdy się nie poddawaj! I dałem radę! Ani razu nie przeszedłem w marsz, a chwila, w której ujrzałem moich kibiców, dodała mi sił na ostatnich metrach do mety. Złapałem za rękę siostrzeńca i porwałem go, aby razem ukończyć bieg. Przekroczyłem metę z czasem 4:22:57. Wtedy spełniło się moje kolejne marzenie dotyczące biegania… Zostałem MARATOŃCZYKIEM!
Miesiąc później śledziłem wydarzenia za wielką wodą i przyszła smutna wiadomość: z powodu huraganu Katrina New York Marathon został odwołany. Miałem mieszane uczucia: z jednej strony rozczarowanie, a z drugiej myśl, że przecież mogłem tam być, wśród tych wszystkich ludzi w napięciu oczekujących biegu… „Za rok” – obiecałem sobie i na pocieszenie wystartowałem w Biegu Niepodległości. 11 listopada wykręciłem swój rekord na 10 km: 46 minut 16 sekund. Sezon uznałem za zakończony.
Pora na Nowy Jork
W tym roku dojrzałem w końcu do biegania zimą. Nie ukrywam, momentami było bardzo ciężko. Wyjście prosto z łóżka na dziesięciostopniowy mróz to masakra (biegam rano). Tak jak maraton, tak i zima szlifuje charakter biegacza – tutaj odpadają najsłabsze ogniwa. Moja determinacja zaowocowała rekordem życiowym na 8. Półmaratonie Warszawskim (czas 1:39:56). To dało mi kopa, by zacząć na poważnie planować udział w Maratonie Nowojorskim. Obawa przed tym, że znów mogę nie zostać wylosowany, skłoniła mnie do szukania alternatywnych rozwiązań. Po wstępnym rozeznaniu znalazłem opcję gwarantowanego miejsca startowego poprzez fundację charytatywną.
Wybrałem fundację www.animalalliancenyc.org, która przyjęła mnie do swojego teamu Miles for Paws. Fundacja ta jest koalicją 150 mniejszych organizacji walczących o zaprzestanie zabijania bezdomnych psów i kotów. W zamian za gwarantowane miejsce w maratonie podjąłem się zbiórki 2600 dolarów na ratowanie zwierząt (http://www.crowdrise.com/AllianceNYCsAnimalsNYC2013/fundraiser/maciejmalinowski). Dzięki pracy fundacji na przestrzeni kilku ostatnich lat znacznie spadł odsetek zwierząt poddawanych eutanazji, zwiększyła się też liczba adopcji zwierzaków. Podoba mi się to, co robią i mam zamiar mocno wspierać ich działania – nie tylko ze względu na bieg.
Jeżeli masz ochotę śledzić na bieżąco moje przygotowania do maratonu, zapraszam na moją stronę na Facebooku: https://www.facebook.com/BiegaczWWielkiimMiescie
Wiem, szalony pomysł. Ale raz się żyje! Życie jest za krótkie, żeby pozwolić sobie na zwlekanie z realizacją marzeń!