Redakcja Bieganie.pl
Relacja z półmaratonu. STOP. Mam 3500 znaków. STOP. No to jedziemy. STOP.
Mistrzostwa Świata Weteranów w Toruniu. Start zadeklarowany, co gorsza Wiesiowi (szefowi zawodów) występ solennie obiecany (oni tam liczyli tych mistrzów), więc wyjścia nie ma. Coś pobiec trzeba. Pada na półmaraton, bo nigdzie tak łatwo pewnych niedociągnięć w poziomie sportowym ukryć się nie da. Plan oczywiście ambitny. Godzinę dwadzieścia złamać. W styczniu sobie takowy stawiam. Plan na pysk pada jeszcze w lutym, więc w marcu tak na mniej więcej 1:40 się nastawiam.
Dzień wcześniej mam prelekcję na EXPO przed Półmaratonem Warszawskim. Pada pytanie: „Mistrzu, jak biec?". Używam tekstu od Przemka Babiarza niegdyś zasłyszanego, z którym zresztą mocno się zgadzam: „Zacznij sporo wolniej, niż Ci się wydaje, że zacząć powinieneś”. Mnie się wydaje, że moje tempo to 5:10 na kilometr.
Na starcie spotykam jednak Ariela, rywala z wczesnych lat juniorskich. Daję się namówić na wspólne bieganie i wbrew poradom mistrza ruszam po 4:50. Komfort biegu pryska po jakichś 700 metrach, ale mimo zapalonych już kilku kontrolek biegnę z Arielem do piątego. Bo zegarka zapomniałem i na ręku mam jakiegoś pożyczonego koguta, który tylko czas pokazuje. Kilometry oznaczone są co 5, więc żeby mieć jakąś orientację, trzymam się kolegi i jego zegarka. Piątka w 24:10, czyli tempo dobre. Arielowi mało, więc się rozpędza. Odprowadzam go wzrokiem i lecę już sam bez nijakiej orientacji co do tempa i dystansu. Jak będzie dycha w 48:30 to jeszcze powalczę – taki mam teraz plan. Jest, o dziwo, 48:20.
Choć mocno już sponiewierany, zbieram się w sobie. Biorę na plecy kolegów z M75, na których wiozłem się przez ostatnie kilometry i mocno przyspieszam (tak mi się przynajmniej wydaje). Cel na piętnastkę to 1:11:40. Mówiłem już o zapalonych kontrolkach? Na dwunastym świecą się już u mnie wszystkie. Bezpieczniki w systemie motywacyjnym wywala w momencie, gdy mój chronometr pokazuje godzinę. Okazuje się, że teraz tylko co minutę czas odmierza. Ja to jednak dziecko nowych czasów jestem. Bez GPS i stopera to dla mnie nie bieganie. Na czuja to niech sobie te dziadki z M75 lecą (żaden zegarka nie miał).
Mam też niestety tak, że jak już pęknę, to na amen. I nawet po siedem minut biec mam problem. Gdyby bieg był na pętlach, to pewnie poszedłbym do domu. A tu jest w tę i nazad, więc już nie ambicja, a czysty pragmatyzm w stronę mety mnie pcha. I biegnę mimo wszystko po te pięć minut z małym hakiem. Choć do marszu zdarza mi się od czasu do czasu przejść.
Na szesnastym dogania mnie jakiś koleś z mojej kategorii. W skołatanej głowie majaczy mi myśl, że być może właśnie na ostatnie miejsce spadam. I wreszcie znowu się pojawia pani motywacja. Szybko oceniam, że na te 200 metrów to mogę go puścić. Wszak jak trza będzie, to ostatniego kaema w 3:30 pobiegnę i sprawę wyjaśnię. Niech biegnie, myślę sobie, ja się jeszcze trochę poopierdzielam.
Na ostatnim pit stopie pytam ile jeszcze. Jakaś trójka. Wbijam więc wzrok w asfalt i liczę kroki. Do tysiąca wzroku nie podnoszę, obiecuję sobie. Taki tam rodzaj walki z głupimi myślami. Co jakiś czas pękam jednak i rzucam okiem, czy się do mojej ofiary zbliżam. Bo to już czas walkę o to przedostatnie miejsce podjąć. Zbliżam się! Jeszcze przed dwudziestym doganiam. I stwierdzam z autentycznym przerażeniem, że to nie ten!!! Ten mój majaczy mi jakieś 200 metrów z przodu. Nie wiem ile mam ostatni kilometr, ale pewnie grubo poniżej czterech minut. Doganiam. A nawet jeszcze 16 sekund wrzucam. W sumie niepotrzebnie, bo jak się później okazuje gorszych od nas jest jeszcze trzech.
No ale zawsze to jakieś małe zwycięstwo. Bo na te duże, to godzinę dziesięć trzeba było pobiec. Mało realne nawet 10 lat temu. Podsumujmy.1:48:17. W swojej kategorii 67 na 71. Not so bad. Medal, srebrny co prawda, ale za to o ponad minutę, zdobywam w kategorii M80. A gdybym chciał Mazurka wysłuchać to musiałbym się zapisać do W75. Co tu kryć, widać pewne braki. Ale za 2 lata to się przygotuję. Tym bardziej, że mistrzostwa też odbędą się w Toru…. A nie, w Toronto. To chyba sobie jednak odpuszczę.
I na koniec taka refleksja. Ten gość na tym EXPO w Warszawie to jednak dobrze gadał.
Aha, pierwszy raz miałem okazję zobaczyć zawody mastersów z bliska. I od niedzieli przestaję myśleć o nich z pewnym pobłażaniem. To co te dziadki i te babcie na bieżni wyprawiają (a w konkurencjach technicznych pewnie też) to jest, tak po młodzieżowemu mówiąc, jakaś masakra normalnie.
____________________
Fot. Jarek Dulny