22 sierpnia 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Miejscowy


A134_524.jpg

Wczesną wiosną, kiedy tylko dmuchnie pierwszy cieplejszy
południowy wiatr, który niesie ze sobą fantastyczny zapach ziemi, zaczynam
myśleć o swojej działce na wsi. Mam takie swoje miejsce nad Wkrą w miejscowości
Joniec, dokąd pędzę gnany tym ciepłym podmuchem, by zachwycać się pięknem natury
i prostotą nieskomplikowanego wiejskiego życia. Gna mnie tam tęsknota za zwykłym
bytowaniem, którym rządzi natura i gdzie moje miejskie problemy bledną wobec
potęgi praw przyrody. Założenia są takie: dojechać na działkę, wtopić się w
otoczenie, wysysać jak wampir tą sielską, przaśną atmosferę wsi, zbratać się z
miejscowymi, popatrzeć na ich rolniczy trud, tak przyjemny dla oka mieszczucha
oraz poczuć jak ogarnia mnie spokój i równowaga płynąca z odwiecznego rytmu
natury.

Przesiąknięty do szpiku zatrutym miejskim powietrzem, jadę do Jońca jak
na detox. Takie są założenia, lecz kiedy już znajdę się w Jońcu, strefa mojego
komforty kurczy się do granic mojej działki, a prawdziwe wiejskie życie jest mi
obce i wręcz nieprzyjemne. Dokładnie wiem, że jestem tu obcy i wiedzą to ludzie
ze wsi. Ostatecznie unikamy się nawzajem, żeby nie dostarczać sobie
niepotrzebnych dodatkowych stresów i wygląda to tak jakbyśmy się siebie
wstydzili, jakbyśmy mieli wobec siebie kompleksy. Objawy tych kompleksów
ujawniają się w przypadkowych rozmowach, kiedy to mimowolnie staramy się
wchodzić w rolę "swojaka" . Siląc się na miejscowy żargon zachwalam piękną
słoneczną pogodę, która wspaniale wpływa na wszelaki urodzaj i w znacznym
stopniu przyspieszy żniwa, dopytuję się o ozime i jare, a jak się w tym
zapamiętam to zaczynam udzielać fachowych porad dotyczących chowu nierogacizny i
wiosennych wypasów bydła. Wszystko poparte solidnymi przykładami z własnych
wieloletnich doświadczeń … czerpanych z TV. Miejscowy potakuje grzecznie
głową, choć wie, że przez te piękne słońce zboża zbieleją nim dobrze wzejdą i
plony szlak trafi, że piękna pogoda co innego znaczy na wsi niż się to zdaje
przyjezdnym letnikom, o ozimym przemilczy, co by nie robić mi przykrości i nie
jest nawet pewny czy jego rozmówca odróżni świnię od krowy. Mimo to sam podąża
tą samą ścieżką i już jest specjalistą od kąpieli słonecznych i cudownych
wakacji nad rzeką. Daje masę wskazówek jak można wspaniale popływać pod mostem,
gdzie głębia i gdzie wysłać dzieciaki, żeby mogły poskakać na główkę z mostku i
że opalenizna najlepiej bierze na ropę, a na poparzenia słoneczne to tylko
zsiadłe mleko. A ja słucham z wdzięcznością tych wszystkich porad i głupio mi
powiedzieć, że dla miastowych opalanie równa się – czerniak złośliwy skóry,
skoki z mostku to złamany kręgosłup, a pływanie pod mostem, gdzie głębia to
pewne utonięcie bez szansy na odnalezienie ciała.

Po takiej wymianie poglądów
obaj mamy poczucie dobrze poprowadzonej rozmowy i pogłębione przekonanie, że
należymy do dwóch kompletnie różnych światów. Ja ze swoją cywilizacyjną
mądrością i on ze swoim "zdrowym chłopskim rozumem". Obaj zachowaliśmy swoją
mądrość dla siebie, wiedząc, że nie jest ona potrzebna drugiemu do szczęścia. Bo
to co uchodzi za normę w mieście, na wsi może być odebrane jako dziwactwo.
Z
całą pewnością dotyczy to biegania rekreacyjnego, któremu od kilku lat się
oddaję. Już sama myśl o skonfrontowaniu tego mojego hobby z tutejszym
rozumieniem wypoczynku budzi jakiś wewnętrzny sprzeciw. Biegając w mieście nie
zwracam niczyjej uwagi. Na moje bieganie miasto jest zupełnie uodpornione i ma
dla niego mnóstwo wytłumaczeń. Może uległem modzie na sportowy tryb życia, może
walczę z nadwagą, może biegam dla zdrowia lub dla pozbycia się stresu, może
nawet mam lekką "deprechę", ale na pewno nie jestem dziwakiem. Na wsi, gdzie
spalana energia i wylany pot jest zawsze przeliczany na konkretną pracę, która
musi czemuś służyć, takie marnotrawstwo sił wydaje się głupotą. Zwłaszcza kiedy
się ma czterdziechę na karku. Dlatego zawsze z wielkimi oporami udaję się na
treningi biegowe trasami prowadzącymi przez wioski okalające tereny mojej
działki. Kiedy jeszcze biegnę szosą wszystko jest w porządku. Stres rośnie, gdy
zauważam pierwsze zabudowania. Jak zwykle o moim przybyciu pierwsze dowiadują
się psy i bezlitośnie zawiadamiają o tym całą wieś. Kiedy dopadam pierwszych
zabudowań, mieszkańcy są już w pogotowiu i z radością przygotowują pierwsze
trudne pytania.

– Panie, a gdzie to się pali?
– Co to, Niemcy Pana
gonią?
– Patrz pani, znowu chłopu rower ukradli.
– Panie, już pan tego
PKSa nie dogonisz.

Czasem wystarczą same spojrzenia, przerwane rozmowy i
pokazywanie końcem brody. Wtedy czuje się jakbym sam coś ukradł i uciekał przed
pogonią. I kiedy tak spojrzę na siebie z perspektywy tej wiejskiej drogi to
naprawdę zaczynam się czuć jak głupek i wcale się nie dziwię tym docinkom. Kiedy
mijam już ostatnie zabudowania, odczuwam ulgę. Wraca mi wiara we własną
poczytalność i sens tego mojego wysiłku. Czasem ten spokój może zburzyć jakiś
mijający mnie traktorzysta lub woźnica z propozycją podwózki, ale to stres
krótkotrwały i do zaakceptowania.

Któregoś razu biegłem tak sobie swoją
trasą z Jońca do Nowego Miasta i kiedy już odzyskałem równowagę po minięciu
miejscowości Grabie, na drodze za plecami usłyszałem dźwięk rozklekotanego
roweru. Rower szybko się zbliżał i mogłem się spodziewać za moment kolejnych
trudnych pytań. Jest już obok mnie. Na wysłużonej "Ukrainie" siedzi starszy
jegomość w trudnym do odgadnięcia wieku. Twarz potwornie poorana bruzdami,
spalona słońcem, kilkudniowy zarost. Ostatecznie oceniam go na dobre 70 lat,
choć mogę się grubo mylić w obie strony. Ubrany jest klasycznie. Wymięta
marynarka i rozszerzane, garniturowe spodnie w kolorze brązowym. Do prawej
nogawki przypięty spinacz do suszenia bielizny jako zabezpieczenie przed
wkręceniem nogawki w łańcuch, na głowie czapka z malutkim daszkiem. Spotykamy
się wzrokiem i sękata ręka rowerzysty wędruje w powitalnym geście do daszka
czapki. Nieznacznie poprawia czapkę na głowie. Gest powitalny polegający na
zdjęciu czapki zredukował się przez lata do takiej dziwacznej formy. Odruchowo
robię to samo i zaraz jestem zły na siebie, że znów próbuje być "swój" w miejscu
gdzie zawsze będę obcy. Ale ten mój gest wyraźnie uradował miejscowego, bo
obdarzył mnie promienistym uśmiechem zaopatrzonym w trzy, góra cztery zęby.
Uśmiech jest wyraźnie szczery, pozbawiony kpiny czy rozbawienia, a po prostu po
ludzku życzliwy. Z takiego uśmiechu można bardzo wiele wyczytać. Nie wiem
dlaczego, ale pomyślałem, że ten szczery uśmiech byłby mniej szczery z gębą
pełną równiutkich i bielutkich zębów. I od razu zacząłem się wstydzić, że ja mam
kompletne uzębienie przez co całkiem odbiłem się od ludu i moja wartość jako
partnera w rozmowie spada do zera. To trochę dziwne, ale pomyślałem, że chyba
pewniej bym się teraz czuł z brakiem choćby górnej jedynki. Na wszelki wypadek
uśmiechnąłem się tylko półgębkiem. To ośmieliło "miejscowego".

– A skąd to
Pan tak biegnie?

Ooo! Cwano zaczyna – myślę sobie. Jak powiem prawdę, że z
Jońca to pogrążę się dokumentnie, bo to niezły kawałek drogi i ciężko się będzie
wytłumaczyć, jak skłamię że tylko z Grabi to ryzykuję, że on właśnie stamtąd
jedzie i dopiero się zacznie tłumaczenie, a od kogo, a po co, a dlaczego mnie
wcześniej nie widział.

– Z Jońca – odpowiadam zdesperowany i czekam na
histeryczny atak śmiechu. Ale miejscowy najwyraźniej zamierza tkać bardziej
skomplikowana intrygę i zadaje kolejne pytanie, które ma mnie do reszty
zmiażdżyć.

– A dokąd to tak biegnie?

Jest mi już wszystko jedno. I tak
jestem spalony.

– Do Nowego Miasta – odpowiadam bezczelnie zgodnie z prawdą
zdając sobie sprawę z konsekwencji.
– Eeee, to nie tak daleko, jeszcze
jakieś 4 km. – komentuje miejscowy bez cienia ironii.

Nie wyśmiał, nie
wyszydził, nie zadał żadnego z tych trudnych pytań? Albo mnie podpuszcza
prowadząc jakąś wyrafinowana grę, albo po prostu trafiłem na miejscowego głupka.
Zapada cisza. Miejscowy się zadumał, patrzy przed siebie i na szczęście nic
nie mówi. I tak podążamy w kierunku Nowego Miasta nad Soną, on na swojej
wysłużonej "ukrainie" z dzwoniącymi błotnikami i ja w tych swoich Asiksacha
kupionych za kwotę, do której nigdy bym się przed nim nie przyznał. Miejscowy
sięga do kieszeni spodni i wyciąga zmiętoszoną paczkę papierosów. Zręcznie
wydobywa z paczki papierosa za pomocą zachowanych chyba w tym celu ostatnich
zębów i podsuwa paczkę w moim kierunku. Dziękuję grzecznie, obiecując, że może
później. Miejscowy walczy chwilę z zapałkami pochylony nad kierownicą, w końcu
podpala papierosa i mówi:

– Żeby pan wiedział, ile razy biegałem tą droga do
Nowego Miasta i to nie z Jońca, ale z Bolęcina. Wie pan gdzie Bolęcin?

Wiem, to jeszcze jakieś 8 km od Jońca.
– Zgadza się, ja tam mieszkam
niedaleko.

Z nim chyba naprawdę jest coś nie w porządku – pomyślałem. A
zaraz potem druga myśl. Jak to jest, że jeszcze przed chwilą to ja oburzałem się
na to miejscowe niezrozumienie, a ledwo usłyszałem, że ktoś inny tu wcześniej
biegał już go mam za wariata i już cisną mi się na usta jakieś trudne pytania,
które tak naprawdę płyną z czystej ciekawości. Pewnie tak jest i z tymi
pytaniami do mnie.

– A to nie lepiej autobusem? – pytam choć mógłbym
przecież te pytanie zadać sobie. No, ale przecież jesteśmy z różnych światów i
to co w mieście naturalne na wsi musi uchodzić wariactwo.

– Nigdy nie
jeździłem autobusem, bo to naczekać się trzeba i jeszcze płacić za tą duchotę w
środku. A tak na rowerze to kiedy tylko chce to wsiadam i jadę, bez proszenia.

– Ale mówił pan, że pan biegał do Nowego Miasta.

– Kiedyś biegałem, ale
to dawno jak jeszcze matka żyła. Razem z bratem tak biegaliśmy. Każdy nas tu
wtedy znał z tego biegania. A myśmy w miejscu usiedzieć nie mogli, bo tak nas
zawsze gnało po świecie. Jak tylko co trzeba było w mieście załatwić ty my
zawsze pierwsi byli, żeby lecieć.

– To pan tak lubił biegać, czy nie było
innego transportu do miasta. Rower na przykład.

– A kto to Panie miał rower.
To zaraz po wojnie było i wszyscy my tu biedę straszną klepali. W całej wsi to
chyba tylko ze trzy konie były. Wtedy wszyscy za sprawami piechotą chodzili. Ale
my z Zygmuntem zawsze biegiem. Jak pamiętam to zawsze tak lubiliśmy biegać.
Kiedyś Ojciec kupił konia od Cyganów. Tam u nas w Bolęcinie to zawsze dużo
Cyganów przyjeżdżało. Mieli takie swoje miejsce nad rzeką, gdzie wozy stawiali
na lato. Lataliśmy tam z bratem posłuchać jak śpiewają. No to jak ojciec tego
konia kupił i do Nowego Miasta jechał, to my z Zygmuntem i tak obok biegli, a
ojciec był zadowolony, bo koń miał lżej. A jak do kościoła z Matką jechali to my
pierwsi lecieli i miejsce dla matki zajmowali w ławce. Dla nas nudno było tak
furmanką powoli jechać. A tego konia to nam potem ukradli. Ludzie mówili, że to
ci sami Cyganie co wcześniej ojcu konia sprzedali. Już potem ojciec nigdy konia
nie kupił tylko czasem od sąsiadów w pole pożyczał. Ciężko nam wtedy było. Matka
się potem rozchorowała i było trzeba często do nowego Miasta po lekarstwa latać.
To my z bratem sami woleli pobiec niż się sąsiadów o konia prosić.

Już
kierowany tym miejskim kompleksem miałem z pełnym zrozumieniem przytaknąć i
dorzucić swoje trzy grosze o tym jak to nam wszystkim kiedyś ciężko było, kiedy
pomyślałem, że warto odważyć się na szczerość.

– Trudne miał pan
dzieciństwo. Ja biegam dla przyjemności, bez ważniejszego powodu. W Nowym
Mieście nic nie mam do załatwienia tylko tak wyznaczyłem sobie trasę. Nie wiem
czy miał bym ochotę biegać z obowiązku.

– To ja wiem, że Pan biega dla
przyjemności. My z bratem też biegaliśmy dla zabawy. Specjalnie się wyszukiwało
powodu, żeby do Nowego Miasta polecieć.

– Ale jak dobrze liczę to z Bolęcina
do Nowego Miasta to jest jakieś 16 km, w obie strony 32 km. Dla dzieciaka to
straszny wysiłek.

– A co to za wysiłek. No i my już nie byli takie
dzieciaki. Jak się wojna skończyła i my do Bolęcina trafili to ja miałem 11 lat
a brat 13. To my już chłopy byliśmy i do ciężkiej roboty się chodziło. Do Nowego
Miasta to było dla nas blisko. Ja Panu lepszą historie opowiem. To my już starsi
byli, bo to było po tym jak nam tego konia ukradli. Ojciec miał rodzinę w
Gutkowie. Tylko raz tam wcześniej z bratem byliśmy jak nas jeszcze furmanką
ojciec zabrał. To zaraz jak tego konia żeśmy kupili taką wycieczkę ojciec nam
zrobił. I ten kuzyn z Gutkowa miał tam wielki sad. Wtedy kilka skrzynek jabłek,
śliwek i gruszek stamtąd przywieźliśmy. Kiedyś z Zygmuntem wpadliśmy na pomysł,
żeby tam do tego kuzyna na te gruszki polecieć. Ojcu się powiedziało, że idziemy
nad rzekę Cyganów posłuchać to i za naszym koniem się rozejrzymy, a zamiast nad
rzekę to do Gutkowa polecieliśmy. Ale to był szmat drogi. Z Bolecina to ze 40
km. Już myśleliśmy, żeśmy drogę zgubili bo końca tego biegania nie było. Pić nam
się chciało okropnie i już tylko o tych gruszkach myśleliśmy. Wreszcie
poznajemy, jest Gutkowo. Tośmy jeszcze przyspieszyli, żeby do tych gruszek jak
najszybciej się dobrać. W końcu znaleźliśmy i ten sad kuzyna. Patrzymy, a tu
kuzyn z całą rodziną siedzą w sadzie i te gruszki trząchają. Mowy nie było, żeby
nas zobaczyli, bo jak by się ojciec dowiedział gdzieśmy to bez pytania
zawędrowali, to by nas nieźle zlał. Małośmy się wtedy nie poryczeli ze złości na
tego kuzyna. Co było robić , spodnie w garść i zasuwamy z powrotem do domu.
Szczęście, że tam ludzie studnie przy drodze stawiali, bo byśmy chyba z
pragnienia pomarli. Do domu na noc wróciliśmy. A tam ojciec z pasem stoi i
wymachuje. Tak, że nie dość żeśmy tych gruszek nie spróbowali to jeszcze w dupę
nieźle się oberwało.

To wspomnienie wprawiło miejscowego w jeszcze lepszy
nastrój, bo kończąc zaśmiał się głośno i jeszcze przez chwilę kręcił głową jakby
sam niedowierzał swojej historii. A ja w tych swoich butach za ciężkie pieniądze
czułem się teraz marnym miejskim truchtaczem, który zbyt łatwo uznał swoje
bieganie za coś nadzwyczajnego. Przebiec 80 km, żeby się najeść gruszek i
zachować to w tajemnicy, kiedy ja nadaję blichtru i rozgłosu każdym
przebiegniętym 10 km, nazywając to "treningiem", żeby dodatkowo podnieść rangę
tego wydarzenia. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że celem biegu mogą być zwykłe
gruszki, tak jak jemu pewnie nie przyszło do głowy żeby biegać WB2, przebieżki,
i Bóg wie co jeszcze, w celu "złamania" jakiegoś tam czasu. Faktycznie jesteśmy
inni, z innych światów i teraz jeszcze bardziej mi to doskwiera.

Chciał bym
jeszcze przed rozstaniem posłuchać trochę tych wspomnień. Widzę, że miejscowy
patrzy teraz uważnie na moje Asiksy.

– My z bratem to prawie zawsze na
bosaka latali, no chyba, że do kościoła, to wtedy musowo w butach. – mówi i nie
odrywa wzroku od moich butów.

Wcale nie czuję teraz dumy z wyczynowego
obuwia w jakim biegnę, raczej przeciwnie. Chętnie zaczął bym się tłumaczyć z tej
ekstrawagancji. Ale "miejscowy" mnie wyręcza.

– Ale to inne czasy były, no i
asfaltu nie było tylko ziemia to i boso przyjemniej było jak w butach. A jak
gorąco było to się do rzeki wpadało i do samego Nowego Miasta rzeką biegło.

– Jak rzeką, tak pod prąd? To musiał być niesamowity wysiłek.

– Dziś
Sona to jak strumyk, cała zarośnięta i wąska. Dawniej zanim tamę w Nowym Mieście
postawili, żeby zalew dla letników zrobić to była piękna rzeczka z piaszczystym
dnem, czasami głęboka na dwa metry. Nieźle się trzeba było namordować, żeby te
dwa kilometry do miasta dobiec. Tu zaraz jest kapliczka, a za nią stary bród. Od
tej kapliczki tośmy się często ścigali, kto pierwszy rzeką do mostu w Nowym
Mieście doleci.
Zbliżamy się do kapliczki. Do Nowego Miasta już
tylko 2 km. Na wysokości kapliczki miejscowy znów w charakterystycznym geście
delikatnie poprawia czapkę i zaraz prawie niezauważalnie kreśli nad czołem znak
krzyża. Cały czas się uśmiecha. Poruszył kamień, który spowodował całą lawinę
wspomnień. Widzę to po jego rozmarzonych zapadniętych oczach. I po tym
potakiwaniu głowa do własnych myśli. Teraz już nie jedzie na starej Ukrainie,
ale kolejny raz biegnie ze swoim bratem do Nowego Miasta. A ja odczuwam radość,
że mogę mu towarzyszyć i sam zaczynam się do siebie uśmiechać. Dziwna sytuacja
nawet dla mnie miastowego. Nawet nie wiem co w tej sytuacji tak dobrze mnie
nastraja, ale naprawdę czuje się jakoś nadzwyczaj dobrze.
Wszystko wokół
jakby się uspokoiło, wyciszyło, nabrało zapachów. Wyraźnie czuję teraz odrębność
zapachu rzeki, mięty, żywicznych sosen. Czuję zapachy, których nie rozpoznaję,
ale skądś pamiętam. Może z dzieciństwa? Wszystkie są tak wyraźne, że można by je
pozbierać i poustawiać na półce bez obawy, że się pomieszają. Jednocześnie zdaję
sobie sprawę, że docierają do moich uszu dawno zapomniane dźwięki skutecznie
dotychczas zagłuszane przez kakofonię cywilizacji. Na prawo słyszę bardzo
wyraźnie płynącą rzekę, słyszę jak szemrze pod opadającymi gałęziami olszyny,
jak pluska przeciskając się pomiędzy wystającymi kamieniami, jak ciurka
przelewając się przez zwalone drzewo. Słyszę jak delikatnie furkoczą na wietrze
drobne listki brzozy. Po lewej słyszę jak wiatr porusza kłosami żyta i jak w tym
życie odzywają się świerszcze, a zewsząd dochodzą trele, śpiewy i wołania
najróżniejszych ptaków. I wiatr, wiatr który jakby bawił się z tym całym
stworzeniem, inaczej z sosnami, inaczej z falującymi polami, jeszcze inaczej z
tańczącym przy drodze kurzem. Wiatr, który chłodzi rozgrzaną twarz i mierzwi
włosy i jest całkowicie dla nas, dla naszej uciechy i przyjemności.

Droga,
którą biegnę, nie jest już prosta jak bezduszna listwa rzucona przez las, ale
wije się między polami, delikatnie faluje to w górę to znów w dół, jak by
piaszczysta siostra płynącej obok rzeki. Nieoczekiwanie skończył się rozgrzany
asfalt. Poczułem to od razu. Jaka ulga dla stóp, dla całego ciała. Drzewa wzdłuż
drogi dają chłodny cień na piaszczystej drodze. Czuję ten chłód piasku, czuję
jak przesypuje się pod stopami. Biegnę boso środkiem ocienionej wiejskiej drogi
poznaczonej śladami końskich kopyt i koleinami wydrążonymi drewnianymi kołami
wozów. Wzdłuż drogi stoją pojedyncze chałupy kryte strzechą, a przy nich
podwórka z głębokimi kamiennymi studniami, drabiniastymi wozami, stodołami.
Czuję intensywny zapach obór, z których dochodzi pochrząkiwanie świń i ryczenie
krów. Wzdłuż drogi przy omszałych, drewnianych płotach kury prowadzą jakieś
intensywne poszukiwania grzebiąc pazurami w piasku. Po podwórkach paradują
kaczki i gęsi. Za tymi podwórkami rozciągają się bezkresne łąki i pola ozdobione
pojedynczymi wierzbami lub kępami sosnowych zagajników. Niebo ma kolor, którego
dawno już nie widziałem. Taki przejrzysty, wyraźny, bez żadnej mgiełki.
Spoglądam teraz w lewo i widzę, że obok mnie biegnie kilkunastoletni
szczupły, bosy chłopak. Znam go doskonale choć nie wiem teraz skąd. Uśmiecha się
do siebie i biegnie lekko po piaszczystej wiejskiej drodze. Ma zwichrzoną białą
czuprynę, która odcina się bardzo od ogorzałej twarzy. Ubrany jest tylko w
zniszczone spodenki do kolan. Całe ciało chłopaka pokryte jest przydrożnym
kurzem, w którym strużki potu rzeźbią drobne kanaliki.

Biegniemy obok siebie bez
słowa, choć mam wrażenie, że w jakiś tajemniczy sposób rozmawiamy ze sobą, bo
gdy dostrzegam po prawej stronie skręt z drogi w kierunku brodu na rzece to
wiem, że mam tu skręcić i jestem pewny, że wiem to od niego. W tym samym
momencie zbiegamy z piaszczystej wiejskiej drogi w trawiasty trakt w kierunku
rzeki. Biegniemy teraz coraz szybciej, a jednocześnie, co jest całkiem
niezrozumiałe coraz lżej, jakby bieg nie powodował najmniejszego zmęczenia, jak
bym się znajdował w jakiejś euforii, biegowej nirwanie. Czuję jak z każdym
krokiem ta euforia we mnie narasta, jak wypełnia mnie od środka. Pędzimy na
złamanie karku do iskrzącej o kilkanaście metrów rzeki. Już z daleka czuje jej
chłód, już dociera do mnie zapach wilgoci, która zaraz otoczy moje rozgrzane
ciało. Już trawa pod stopami jest wyraźnie chłodniejsza, wyraźnie czuję jej
wilgoć. Jeszcze krok i z krzykiem dzikiej radości wpadniemy do lodowatej wody,
żeby doznać najwspanialszego uczucia rozdzierającego szczęścia. Z pod naszych
stóp wybuchają pierwsze gejzery wody. Widzę jak mój towarzysz wielkimi susami
wpada w rzekę, rozdziera ją, zapada się coraz głębiej. Otacza go tuman
eksplodującej spod nóg wody, w której tworzy się kolorowa tęcza. Pędzimy jak
opętani jakimś szaleństwem. Wszystko dokoła skrzy się kropelkami wody. Piekące
słońce miesza się z chłodem rzeki na naszych rozpalonych plecach. Rozpierające
nas uczucie radości znajduje wreszcie ujście w dzikim krzyku. Pędzimy oślepieni
tryskającą spod nóg wodą nie czując najmniejszego zmęczenia , naładowani jakąś
dziecięcą, nieskończoną energią, roześmiani, upojeni tym biegiem. Wrzeszcze bez
opamiętania, zapominam o wszystkim…
…. nagle niespodziewanie powraca
zmęczenie. Stopy uderzają twardo w rozgrzany asfalt drogi.
Dostrzegam
tabliczkę z napisem Nowe Miasto nad Soną. Rozglądam się i nie widzę nigdzie
"miejscowego". Nigdzie go nie ma jakby się rozpłynął. Miał bym ochotę pobiec za
nim, żeby przynajmniej się pożegnać, ale nie wiem, w którym kierunku skręcił.
Wsłuchuję się czy gdzieś nie słychać dzwoniących błotników starej Ukrainy. Tylko
ujadające psy. Chciałem go spytać o tyle rzeczy. Najważniejsze pytania zawsze
przychodzą do głowy wtedy, kiedy nie można już ich zadać.

Chciałem się go
spytać, co to jest radość biegania i skąd się bierze, co każe dwóm młodym
chłopakom pędzić boso przez polne drogi, bez celu, bez dodatkowej motywacji, bez
planów treningowych? Jak wyjaśni mi to ich bieganie, skoro tu jest wieś, nie
miasto, a przecież wiadomo, że to co w mieście może być normalne na wsi uchodzi
za wariactwo. Czy dla niego to moje, miejskie bieganie z pulsometrem na piersi,
w specjalistycznej odzieży, zgodnie z planem treningowym, nie jest czasem
dziwniejsze od beztroskiego biegu bez celu, boso, przez polne drogi, łąki czy
rzekę? Czy to wszystko bardziej nas dzieli, niż łączy samo bieganie? Bo przecież
są chwile jak ta, kiedy czujemy to samo? Czy my jesteśmy naprawdę tacy obcy?
Czy ja umiałbym komuś odpowiedzieć na takie pytania? Czy takie pytania w
ogóle mają sens i czy jest na nie jakaś odpowiedź ? A może jedna z
nieuświadomionych zalet biegania to szukanie odpowiedzi na pytania, które rodzą
się w głowie gdzieś pomiędzy 15 a 20 km. Może jeśli będę biegał dość długo to je
wszystkie poznam? Kto wie czego może dokonać mózg przepojony ponadprzeciętną
dawką tlenu.
Mijam pierwsze zabudowania. Psy jak zwykle denuncjują mnie
swoim właścicielom. Rozglądam się za kibicami i dostrzegam pierwszych przy
przystanku po drugiej stronie drogi. Jakoś tak odruchowo naśladuje gest
miejscowego udający uniesienie czapki. Ludzie z przystanku odpowiadają mi tym
samym. Ktoś unosi dłoń w przyjaznym pozdrowieniu. Widzę życzliwe uśmiechy,
przychylne spojrzenia. Potem, kiedy wracałem już do Jońca jeszcze kilkakrotnie
miałem okazję powtórzyć ten tajemniczy gest z czapką i za każdym razem
spotykałem się z życzliwą odpowiedzą. Co prawda padały czasem jakieś wesołe
komentarze, ale teraz jakoś mi one nie przeszkadzały. Albo się przyzwyczaiłem,
albo zmieniło się moje nastawienie do tego co słyszę i do tych ludzi. Raz nawet
sam zagadnąłem jakiegoś mijającego mnie rowerzystę i wyszło to tak zupełnie
naturalnie, bez udawania. Coś się zmieniło, może to tylko na ten jeden bieg, ale
podoba mi się.
Opowiadanie nie ma puenty i nawet nie jest wcale pewne,
czy kiedykolwiek spotkałem takiego "miejscowego". Co prawda słyszałem, kiedyś w
miejscowej gospodzie o dwóch chłopakach, którzy zaraz po wojnie biegali z
odległej wsi do Nowego Miasta "na posyłki", jak to się kiedyś mówiło. Czasem za
drobną opłatą, czasem za miskę zupy, a czasem po prostu dla przyjemności.
Podobno, kiedy któregoś razu biegli przez bród na Sonie jeden z nich wpadł w
jakąś dziurę i się utopił. Może to prawda, a może tylko zmyślona historyjka.
Jednak kiedy sąsiad zza płotu oznajmił mi z ironicznym uśmieszkiem, że
widział na drodze do Nowego Miasta jakiegoś starszego pana w czapce z małym
daszkiem, biegnącego po szosie, wiedziałem, że to musiał być mój "miejscowy",
jeden z braci, który zawsze towarzyszy mi kiedy biegnę z Jońca do Nowego Miasta.

Możliwość komentowania została wyłączona.