Redakcja Bieganie.pl
W sezonie letnim Chamonix jest mekką dziwolągów. Są wszechobecne. W kolejce w piekarni dziwoląg trąca cię wypchanym plecakiem. W sklepie przy kasie wbija ci kijek trekkingowy w bok, bo musi wyjąć pieniądze z kieszeni dziwnej kamizelki i mu się ręka zaplątała w silikonowy kubeczek, co z tyłu zwisa. Wpada na ciebie dziwoląg w autobusie, bo nim zarzuciło. Ma na plecach ogromny nieforemny wór, cięższy od siebie, który rozpakuje na 2000 m i pofrunie najpierw w górę, potem w dół, krzycząc i robiąc fikołki w powietrzu.
Możesz dostać wiosłem od dziwoląga na wąskiej uliczce i to będzie niechcący. Ma na sobie taki grubą kamizelkę, w której trudno się odwracać i spieszy się bardzo, bo czekają już inne przy pontonie, którym będą spływać rwącym górskim potokiem, wśród pisków i krzyków radości i przerażenia jednocześnie.
Snują się już od świtu po Chamonix dziwolągi owinięte dziesiątkami metrów kolorowych lin, właściwie nie wiadomo jak się w tym poruszać, ale radzą sobie. Z małych pękatych woreczków przy pasku sypie się im biały pył. Stoją na stacjach dziwolągi w kaskach, w butach grubych i wysokich, z kolcami, na które możesz się nadziać, jeśli zbyt blisko podejdziesz. Mimo upału mają grube spodnie, przypięte już uprzęże i poruszają się niczym kowboje na szeroko rozstawionych nogach i w zwolnionym tempie, a zamiast koltów czekan i podzwaniające karabińczyki. Idą trochę jak skazańcy, przytłoczeni sprzętem, przygięci do ziemi. Jednak na górnej stacji kolejki ten sprzęt wydaje się już nic nie ważyć, a oni nagle jakby dostawali skrzydeł. Są zarośnięci, mają twarze ogorzałe od słońca i wiatru i uśmiechy ukryte w gęstych splątanych brodach. A oczy błyszczą im jakimś dziwnym światłem, jakby posiedli TAJEMNICĘ.
Zbierają się w grupkach pod fontanną, w butach cienkich i lekkich, na podeszwach z wypustkami. Kilku jest w sandałach. W ubraniach przewiewnych, z zegarkami wielkości cytryn. Wlewają wodę do czapeczek, zakładają, a potem lekkim krokiem truchtają pod górę, a ten trucht to jest taki, że rowerem nie dogonisz.
Chodzą samotnie lub grupami. Przebiegają. Krzyczą. Śmieją się. Śpiewają. A później idą gdzieś w górę, rozłażą się niczym mrówki po ograniczonej choć nieskończonej ilości szlaków, dróg, ścieżek i ścian tych przepotężnych królewskich gór.
Wieczorem tym lub kolejnym wracają. Zmęczeni. Mają ręce ubrudzone na biało magnezją albo poobcierane i brudne od skał i ziemi. Obsiadają stoliki, ławki i murki, zdejmują buty, kładą nogi wysoko, przytulają się, jedzą, piją, przekrzykują się, cieszą albo smucą, bo nie udało się pokonać tej ściany albo dobiec do tamtego jeziora, czy wspiąć na ten szczyt. Ale uda się jutro albo za kilka dni, te góry będą przecież wciąż stały, świat się nie kończy, a oni są jego częścią, należą do niego.
Nad wszystkim góruje ON. I chociaż z roku na rok jęzor ma krótszy i zmiany klimatyczne nie obchodzą się z nim łagodnie; nie jest, niestety, niezniszczalny, to wszystkim dziwolągom, wydaje się, że jest. Niezniszczalny. Przepotężny. Dumny. Zdobyty, ale wciąż niezdobyty, bo nie można tak naprawdę go zdobyć. Można być na nim przez chwilę, ale i tak pozostanie niewzruszony. Mont Blanc.
W czasie największego Festiwalu biegów górskich, trwającego tydzień UTMB, proporcje nieco się zmieniają i zdecydowana większość dziwolągów to biegacze. Są wszędzie. Od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu i nocą. Wtedy ich nie widać, ale te pojedyncze małe świecące punkty gdzieś w połowie góry to oni. Słychać też okrzyki nigdy nie idącej spać mety.
Biegacze. Rodziny biegaczy. Przyjaciele biegaczy. Ekipy wspierające. Jeśli chce się poczuć atmosferę wielkiego święta biegowego, trzeba przyjechać na UTMB. To, czego będzie się częścią, pozostanie na długo we wspomnieniach.
Dwa razy biegłam. Denerwowałam się od miesięcy, ale w Chamonix stres się zawsze zwiększał, potęgowany stresem innych i tą niepowtarzalną atmosferą wielkiego święta. Start codziennie, meta nieustająco, wciąż gdzieś ktoś biegnie, gigantyczne miasteczko festiwalowe, setki stoisk, imprez towarzyszących. Wciąż ktoś krzyczy i nie wiadomo do końca czy z radości, czy smutku, nie można normalnie usiedzieć, bo wszyscy z nosami w telefonach śledzą biegaczy, wymieniają się informacjami, biegną do autobusu wiozącego na punkty kontrolne, nieustannie ktoś finiszuje. I tak 24 godziny na dobę od poniedziałku do niedzieli.
Najbardziej bałam się ekstremalnych podejść. O jednym, poprzedzonym bardzo technicznym karkołomnym zbiegiem, który czekał w pierwszej połowie 121-km trasy, przypominali dodatkowo w mailu: niech nikt nie wychodzi z punktu, jeśli nie jest gotowy zmierzyć się z tym wyzwaniem, napisali, a ja posikałam się ze strachu. Ale w górach dobrze się bać. Ten strach jest tu zdrowy. Pobudza rozsądek, a tego, nawet podczas zawodów, nie wolno się pozbawiać, mimo, że jest się absolutnie sfokusowanym na BIEG.
W górach, które rządzą, nami powinien rządzić rozsądek. Zawsze. Nie za wszelką cenę trzeba w góry iść. Nie za wszelką cenę zawody trzeba ukończyć.
Zawsze lepiej pobiec jeszcze w kolejnych niż nie pobiec wcale.
A oczy będą błyszczały nam wtedy jakimś dziwnym światłem, jakbyśmy posiedli TAJEMNICĘ…
_____________________
Marta Kijańska–Bednarz; mówi o sobie
„literatka”. Ur. w Warszawie w 1978 r., studiowała w Warszawie i
Krakowie (ochrona środowiska, dziennikarstwo i pisarstwo). Mieszka w
stolicy, chociaż wolałaby w górach. Ma na swoim koncie 4 tomiki poezji
oraz 2 powieści: „(nie)winna” i „Jutro właśnie nadeszło”. Była
felietonistką miesięcznika literackiego „Bluszcz”, portalu NaTemat.pl. i
magazynu „Kingrunner Ultra”, pisuje do polskabiega.pl. Bieganie jest
jej największą pasją (9 maratonów, 9 biegów górskich na dystansie ultra,
w tym 3 powyżej 100 km). Jej profile społecznościowe: Instagram i FB.
Fot. Gintare Grine, Trail Running Factory Mont Blanc camp