Redakcja Bieganie.pl
W piątek w Doha ruszyła Diamentowa Liga. Oczywiście nie oglądałem. Zerknąłem poniewczasie na wyniki (brawo Adaś) ale żeby spędzić dwie godziny przed telewizorem? Co to, to nie! Diamentowa Liga to creme de la creme światowej lekkiej atletyki i mnie, jako kibica tejże, zachwycać powinna. No ale co ja zrobię, że nie zachwyca?
IAAF od lat szuka sposobów, by zaradzić spadkowi zainteresowania lekką atletyką. W tym roku też coś tam wymyślili. Że program bardziej dynamiczny, konkurencji mniej itp. Nie wierzę, że to coś da. Bo wszystkie te zabiegi to, parafrazując pewne znane powiedzenie dotyczące burdeli, wymiana firanek. Może i ładniej, ale nie o to przecież chodzi.
Co jest nie tak z tą mityngową lekką? Ma, moim zdaniem, jeden podstawowy feler. Za grosz emocji nie wzbudza (nie mówię o pasjonatach, trenerach i zawodnikach, ale o takim przeciętnym odbiorcy). A to dla sportu z ambicjami (czyli takiego, co miliony przed telewizorami chciałby gromadzić) grzech niewybaczalny.
A dlaczego nie wzbudza tych emocji? Weźmy taki tasiemiec brazylijski. Piękne kobiety, zabójczo przystojni panowie… No, można na to popatrzeć. Ale gdy jakaś scena wzbudza skrajne emocje w naszej babci (która ogląda ten serial od lat), to my wzruszamy ramionami. Bo nie śledzimy. I wątków nie ogarniamy.
Każda konkurencja lekkoatletyczna to oddzielny świat (choć niektóre się trochę nakładają). Ze swoją historią, określoną w danym sezonie sytuacją i listą nazwisk do zapamiętania. I tak podczas transmisji z mityngu przeskakujemy sobie między tymi światami. Trójskok, dwieście metrów, skok o tyczce, pchnięcie kulą. I jeszcze kilka innych konkurencji. Komentator trochę pomaga – to biegnie mistrz świata, tu pcha mistrz olimpijski a teraz skacze wielka nadzieja skoków. Nie zmienia to faktu, że wszyscy ci mistrzowie z twarzy są podobni zupełnie do nikogo (nie mówiąc już o tych, co z nimi w szranki stają). I przeciętny widz ma generalnie w dupie kto daną konkurencję wygra (o dalszych miejscach nawet nie wspominając). No, chyba że nasz startuje. Ale mnie też mało interesuje czy Kszczot w wyścigu po pietruszkę (czy jak kto woli sałatę) trzeci jest czy siódmy. Fajny wynik nabiegał (akurat ja to wiem) i tyle z tego zapamiętałem.
Alternatywa? Drużynówka oczywiście. Niby ten sam sport, a zupełnie inaczej się to ogląda. W każdej konkurencji swój. Do tego ma znaczenie czy nasz jest piąty czy szósty. I które miejsce zajął Francuz, Brytyjczyk czy Czech. Jednym słowem wciąga. I co najważniejsze, emocje wzbudza.
I nie mam tu na myśli drużynówki w dzisiejszym wydaniu. Że raz na dwa lata, dwa dni to trwa i nikt tego poważnie nie traktuje. To powinna być liga rozgrywana od maja do września. Fajnie opakowana, fajnie sprzedana. W kompaktowym wydaniu – max 2 godziny jedne zawody. Bo kto powiedział, że zawsze musi być setka czy skok wzwyż? Niech będą co drugi a nawet co trzeci raz. Różny układ konkurencji kolorytu na pewno by dodał.
Długo by opowiadać o zaletach takiego rozwiązania. Trzy i pół tysiąca znaków tutaj mi przyznanych nie wystarczy. I nie chodzi mi o to, by zrezygnować z mityngów, bo to ważny element lekkiej atletyki. Ale konia ciągnącego powóz królowej wypadałoby zmienić. Bo ten (nawet w diamenty przyodziany) jak by nie patrzeć, trochę jednak kuleje.
____________________