Redakcja Bieganie.pl
Krwawiące stopy, popękane kości, pozrywane ścięgna. Walka mimo bólu, do celu po trupach, wszystko na jedną kartę. Wbrew pozorom nie opisuję teraz krajobrazu po bitwie pod Grunwaldem, ale obrazek na mecie biegu masowego. Bohaterów walki o plastikowy medal finiszera.
„Wszystko co robisz jest nieważne, ale bardzo ważne jest, abyś to robił”. Te słowa Mahatmy Gandhiego zapadły mi w pamięć i odkąd usłyszałam je po raz pierwszy, trzymam się ich kurczowo. Jako ludzie potrzebujemy mieć w życiu cel, pasję, możliwość rozwoju i spełniania się na jakimś polu. O ile nie fascynujemy się wynajdowaniem leku na raka albo zwalczaniem głodu na świecie, nasza pasja jest trochę bez sensu i trochę nikomu niepotrzebna. Celowo piszę „trochę” i chętnie poruszę ten temat w kolejnym odcinku swoich felietonów, bo pewnie już wiecie, że zostanę z Wami na trochę dłużej.
Zmierzam jednak do tego, że potrzeba przekraczania własnych granic i wychodzenia poza strefę komfortu jest dla nas, ludzi, całkiem naturalna. Odczuwamy satysfakcję, gdy uda nam się zrobić trening, który wydawał nam się nie do wykonania i osiągnąć wynik na mecie, na który musieliśmy solidnie sobie zapracować. Gdy w połowie trasy głowa mówi nam „zejdź z trasy”, bo ból staje się trudny do zniesienia, a my mimo wszystko dobiegamy do mety w założonym tempie. To nas buduje.
Problem pojawia się jednak, gdy nie przestajemy biec nawet wtedy, gdy cierpienie na trasie jest nie tyle związane z intensywnością, co z urazem. Rozwalamy swoje ciało, żeby móc pochwalić się przed znajomymi, że potrafiliśmy wyłączyć głowę i biec. Im gorsza kontuzja, tym lepiej. Krew, pot i łzy są w cenie. Dobiegłeś do mety z naderwanym mięśniem? Heroizm na 20 lajków. Pękła Ci kość, a Ty nie zszedłeś z trasy? Heroizm na 45 lajków. Zemdlałeś?! Rozbiłeś bank, jesteś zwycięzcą. 60 lajków i 4 udostępnienia.
Ostatnio podczas triathlonu w Gdyni zeszłam z roweru i poczułam że ledwo staję na stopie. Rozsądek mówił, że na tym należy skończyć te zawody, ale serce podszepnęło: spróbuj, to tylko 5 kilometrów. Dotruchtałam do mety, każde uderzenie o asfalt przyjmując z dużym bólem. Po drodze wyprzedziły mnie cztery zawodniczki, a ja marzyłam tylko o tym, żeby to się już skończyło. Stanęłam za metą, nie mogąc zrobić ani kroku więcej. Gdy opisałam ten start na swoim profilu na Facebooku, nikt nie skomentował, że jestem durna pała, że bez sensu rozwalam sobie stopę w imię startu w „ogórkowych zawodach”. Wręcz przeciwnie – dostałam sporo wyrazów uznania, że stoczyłam tak bohaterską walkę ze sobą.
Proszę mnie nie zrozumieć źle – doceniam komentarze swoich Czytelników i oczywiście wolę, gdy piszą mi, że jestem fajna, a nie że głupia, zwłaszcza gdy siedzę i cierpię z kompresem lodowym przyłożonym do stopy. Doceniam i dziękuję, ale nie do końca się z nimi zgadzam, bo – właśnie – w imię ukończenia zawodów „jednych z wielu” rozwaliłam sobie stopę i już ponad dwa tygodnie nie mogę biegać.
Fakt, gdybym cofnęła się znowu do Gdyni, zrobiłabym jeszcze raz to samo. Kontuzja na szczęście nie okazała się bardzo groźna, a ja miałam rachunki do wyrównania z tą nieszczęsną Gdynią, bo rok wcześniej właśnie tutaj pierwszy i ostatni raz świadomie i dobrowolnie zeszłam z trasy. Ale to są moje prywatne rozliczenia. Znam swoje granice, myślę że podobnie jak każdy z nas. Dlatego mierzi mnie, gdy obserwuję coraz powszechniejsze dyskusje na temat tego, kiedy można zejść z trasy, a kiedy walczyć do końca. Czy bolało wystarczająco mocno, abyś mógł nazwać się sportowcem? A może jesteś po prostu mięczakiem, który nie nadaje się do tej szlachetnej dyscypliny?
Dla większości z nas sport jest sposobem na zachowanie zdrowia, samodoskonalenie i poprawę samopoczucia. Czy doprowadzanie się do utraty przytomności na trasie na pewno jest środkiem do celu?
_______________________
Joanna Skutkiewicz – z wykształcenia filolog polski po specjalizacji medialnej (a już po studiach licencjackich jako „krytyk przekazów medialnych" może hejtować na legalu), z wyboru triathlonistka. Pływać czym innym niż potworem z Loch Ness nauczyła się dopiero w 2013 roku, ale od sezonu 2015 ściga się w kategorii PRO. Pisze swój Blog, prowadzi profil na Instagramie, a InstaStory to zdecydowanie jej ulubiony format. Na co dzień dziennikarka portalu Trojmiasto.pl, bawi się w marketingi w agencji LONG GAME i robi fajne rzeczy jako copywriter-freelancer. Ma dwa urocze border collie, z którymi przez wiele lat trenowała agility i frisbee.