Hong Kong Marathon – Zamiast krainy Frodo – Relacja
W kraju pogoda niezbyt ciekawa. Prezentujemy wam ciekawą relację naszego czytelnika z Maratonu w HongKongu.
Warszawa wrzesień 2016
– A co byś powiedział na Hong Kong?
– Jako miejsce na przesiadkę? Spoko. Możemy nawet zostać na dzień, dwa, jeśli chcesz ale później lecimy do Nowej Zelandii.
– OK.
Za kilka dni.
– Słuchaj w lutym w Hong Kongu jest maraton!
– Kiedy?
– 12 lutego czyli w ferie.
– Żartujesz! A zapisy?
-Właśnie się zaczęły. Z Twoją życiówką, miałeś priority access.
– Miałem? Jak to miałem? Już się skończyły?
– Nieee, noo. Zapisałem Cię.
– ????? Serio? Sorry Frodo, lecę do HK!
Strategia negocjacyjna Młodego była genialnie prosta.
Jak przekonać biegacza, który całe życie marzył o krajobrazach Nowej Zelandii, żeby poświęcił je dla wielkomiejskiego blichtru, smogu i lasu wieżowców? Zapisać go na maraton. Najlepiej na maraton na końcu świata. A później szybko zamówić bilety.
Hong Kong luty 2017
Lotnisko w HK. Dłuuuugi spacerniak do odzyskania bagażu. Po środku stoją dwie dziewuszki (a może Panie po pięćdziesiątce, kto to wie?) i okiem znawcy wypatrują ofiary. Nagle, jedna z nich, kocim skokiem dopada do niczego nie spodziewającej się kobitki i wyciąga zza pazuchy … paralizator? Pistolecik? I przystawia go do skroni. Kobieta osuwa się na podłogę, dwóch ludzi znikąd zbierają jej ciało i wynoszą w kierunku czarnej wołgi. Tak się tutaj załatwia nieproszonych gości?
Wait a moment. To chyba 9 godzin lotu rzuciło mi się na mózg. W ręku kobietki w masce chirurgicznej jest termometr w kształcie pistoletu. Muśnięcie skroni, szybki odczyt temperatury i „może Pani iść dalej”. Kwarantanna niepotrzebna.
Hong Kong dba o bezpieczeństwo i zdrowie swoich mieszkańców.
Mrowisko
Autobus jadący z lotniska dowozi nas na jedną z najruchliwszych ulic Hongkongu – Nathan Road. To tutaj rozpocznie się maraton za 2 dni. Nic dziwnego, że startujemy o 6 rano. Gdyby zamknąć tę ulicę o 22 (tak jak wyturlaliśmy się z autobusu) to wybuchłyby chyba zamieszki. Gdzie Ci ludzie by się podziali?
Po odstawieniu waliz do hotelu, korci mnie, żeby rzucić się w wir życia w mieście. Głos rozsądku przelicza jednak godziny snu, jakie udało mi się zaliczyć w ostatnich 2 dobach (za dużo do liczenia nie miał) i pcha mnie w kierunku łóżka. Trafić do łóżka nie jest trudno. Zajmują większość przestrzeni naszego pokoju hotelowego na 15 piętrze. Mieszkamy w końcu w sporym mrowisku – na Kowloon gęstość zaludnienia sięga 60 tys osób na km2- to jakieś 20 razy więcej niż w Warszawie.
Sobota przed maratonem
Plan na sobotę był prosty. 1. Odebrać pakiet. 2. Ładować węgle 3. Rozejrzeć się 4. Nie zmęczyć się za bardzo.
Poza odbiorem pakietu i rozglądaniem, pozostałe punkty poszły szybko w zapomnienie.
Ale po kolei.
Kiedy wjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las…
Tak jak papież całował ziemię na której wylądował, ja postanowiłem przywitać się z ziemią (a właściwie asfaltem) hongkońskim w sobotę rano. W przyjemności biegowego rozdziewiczenia pomagała mi ostoja polskiej dyplomacji – Konsul Generalny w HK – Mirek. Odebrał mnie z hotelu i ruszył slalomem pomiędzy ludźmi na chodnikach, samochodami na ulicach, po kładkach nad ulicami. Prawdziwy bieg przez dżunglę. Wielkomiejską. To było jak gra komputerowa. Refleks, zwrotność, oczy dookoła głowy. Dodatkowo on nawigował. Ja czułem się jak biały prowadzony w dżungli przez przewodnika. Biały, który zastanawia się czy chodzi w kółko i czy prowadzący go lokals na pewno wie co robi. Wiedział. Idealnie trafiliśmy najpierw na wybrzeże. Kiedy tylko wbiegliśmy na wyniosłość drogi, oczom naszym ukazał się las… wieżowców.
W to miejsce będę wracał codziennie. Wikipedia nazwała to jednym z 3 najpiękniejszych skyline na świecie (obok Nowego Jorku i Chicago). Wyobraźcie sobie zatokę, jeden obok drugiego poupychane wieżowce i góry w tle. Piękniejsza może być tylko zatoka i góry, bez wieżowców. Ewentualnie zatoka i wieżowce nocą.
Odbiór pakietów
Na koniec tego trailu po miejskiej dżungli lądujemy w parku. Parki w HK są troszkę inne. Gdyby nie niezastąpiony Mirek, najprawdopodobniej przebiegłbym obok tego jednego drzewa, które wystawało wśród budynków i w życiu nie spostrzegł, że przebiegałem obok parku. Jest tak idealnie wkomponowany pomiędzy wieżowce, drogę, schody i inną wielkomiejską naturę, że tylko doświadczony hongkoński traper, może wyśledzić jego trop. Nie wpadliśmy tu jednak podziwiać okoliczności przyrody i architektury tylko odebrać co moje czyli worek, czip, garść ulotek i co tam jeszcze organizator przygotował.
Najważniejsze w całej tej operacji był świstek zwany potwierdzeniem uczestnictwa. Dlaczego – zapytacie?
Jak przystało na pobrytyjską kolonię organizatorzy wysyłają potwierdzenie uczestnictwa pocztą. Internet? Konto na serwisie? Forma elektronicza? Toć by poczta Hongkońska zbankrutowała. Dalejże pakować w koperty i wysyłać.
Aha, gdyby ktoś z Was chciał sprawdzić na liście startowej czy zapisał się na maraton np. jakiś Polak to niech zapomni. Lista startowa nie jest dostępna na stronie maratonu! Organizatorzy chronią w ten sposób dane osobowe. Tak przynajmniej twierdzą. Podobno. Bo na moje maile nie byli łaskawi odpisać.
W ogóle strona maratonu HK to ideał dla wykładowcy od usability stron internetowych. Znajdzie tam dziesiątki przykładów jak nie robić stron, jak wywołać siódme poty użytkownika (i to jeszcze przed treningiem). Rada dla przyszłych uczestników. Nie poddawajcie się. Da się na tej stronie znaleźć Racebook albo informacje czy jesteście zapisani itp. Trzeba tylko mocno pokombinować.
Dziewczynka przy stoliczku zabiera mi bezcenny Confirmation of acceptance, a w zamian wrzuca do woreczka 2 baterie (sic!), płyn do prania, szczoteczkę, mokrą chusteczkę i oddaje worek. Dbają o higienę!
W sumie cały odbiór zajmuje jakieś 30s. Nie ma rytualnego kręcenia się po targach (bo ich nie ma), zaglądania w oczy innym biegaczom, oglądania trasy na telebimie, podpisywania się na ścianie maratońskiej. Lista uczestników, jest wydrukowana w Racebooku, który liczy blisko 100 stron. Z tego jakieś 20 stron to przemowy organizatorów, sponsorów i innych oficjeli. A dokładnej mapy biegu albo spisu ulic nie ma. Oryginalnie.
Grunt, że wiem, gdzie będzie start. Mam tak blisko z hotelu, że nie muszę biegać do depozytu (polecam!). No i wypadałoby sprawdzić, gdzie jest meta (na wyspie Hongkong), żeby wyznaczyć sobie z Młodym miejsce spotkania.
W ten sposób wpadamy w wir Hongkongu, który nie wypuszcza swych ofiar tak łatwo. Slalom pomiędzy, a właściwie po wieżowcach zajmuje trochę czasu i kilometrów, dzięki czemu w hotelu lądujemy wieczorem, całkiem zmęczeni.
Zasypianie przed startem nie należy do moich mocnych stron. Raczej preferuję wiercenie się, przekręcanie z boku na bok (to podobno świetne ćwiczenia na core), liczenie baranów (zawsze zaczynam od siebie w kontekście porannej pobudki). Teraz doszło jeszcze wsłuchiwanie się w grę kiszek. Mam słaby słuch ale wyglądało mi to na rytm marsza.
Te pasjonujące czynności przerywa w końcu dźwięk budzika. Ahoj przygodo!
Skoro świt
Nerwowe łyki, ostatnie siki i wreszcie jestem na ulicy Nathan Road skąd wyruszać w podróż będą za chwilę … półmaratończycy. Razem z Hongkong Marathon rozgrywany jest bowiem półmaraton (częściowo wspólny start), bieg na 10 km (wspólna meta).
Sam maraton to właściwie 3 biegi i to w dodatku z oddzielnymi klasyfikacjami. Marathon Challenge – dla wyjadaczy, Marathon 1 dla debiutantów, Marathon 2 – chyba też dla debiutantów. Dzięki swoim wybitnym osiągnięciom mam być puszczony razem z najlepszymi, a że na wyniku tym razem mi niespecjalnie zależy więc z luzem w kroku kręcę się wokół startu. Tym bardziej, że mój hotel jest ok 500 metrów od startu. Chwaliłem się już tym?
Startujemy z długiej prostej 3 pasmowej (w jedną stronę) ulicy handlowej – tak jakby w Hongkongu istniały inne ulice niż handlowe. Przed wjazdem do Hongkongu obok mierzenia temperatury, powinni mierzyć stopień zakupoholizmu. I ostrzegać wszystkich turystów zakupoholików – Uwaga! Znajdziesz tu wszelkie marki luksusowe, jakie wynaleziono na kuli ziemskiej. Do niektórych sklepów (np. Channel) będziesz musiał stać w kolejce, żeby w ogóle wejść. Wejście do megamall wymaga świetnej kondycji zarówno karty kredytowej, jak i samych nóg – korytarze w tych centrach mają po kilka kilometrów. Jedno (sic!) z centrów ciągnie się przez 1,5 km wzdłuż ulicy Kantońskiej. I ma kilka pięter. I nie jest jedynym w okolicy.
Start
Wróćmy na start. Jest ciemno, wszystkie boczne uliczki są zablokowane. Dochodząc do startu, mam wrażenie, że spotykam więcej policjantów niż biegaczy. Będzie bezpiecznie.
Najpierw rusza elita półmaratonu. Mamy wspólny początek trasy, więc jako najszybsi śmigają pierwsi. Szkoda, że jest ciemno i niewiele widać. W końcu miałbym szansę przyjrzeć się czołowym biegaczom świata. Hongkong Marathon nie ma może takiej renomy jak Tokio ale wysokość nagród niewiele się różni. Co ciekawe w ramach promocji maratonu wśród Hongkończyków, każdy mieszkaniec HK, który przebiegnie HK Marathon poniżej 3 godzin dostaje 1000 HKD czyli 500 zł nagrody. Kobieta wystarczy, że złamie 3:30. Czyż nie warto być Hongkongersem?
Elita półmaratonu poleciała, idę dalej, żeby odnaleźć swoje miejsce. I tu konsternacja. 20 minut do strzału startera, a ludzie z mojego biegu już stoją i tłoczą się na starcie. 20 minut stania w tłoku przy 10 stopniach?! Oryginalny sposób na rozgrzewkę. Niestety nie ma stref czasowych, nie widzę też pacemakerów. Idziemy na żywioł?
Wbijam się w tłum i grzecznie zaczynam oczekiwanie. Spiker krzyczy po kantońsku i angielsku, ludzie dookoła mnie niewysocy, część zdenerwowana, część pokrzykująca, selfująca czyli jak to na starcie maratonu. Gdyby nie skośne oczy i niski wzrost nie rozróżniłbyś czy to Warszawa, Poznań czy Berlin.
Naczinajem twista!
Pada wystrzał i naczinajem twista. Zgodnie z taktyką, a właściwie jej brakiem, planuję biec bardzo spokojnie w okolicach 5:00min/km pierwszą połówkę. A potem się zobaczy. Hongkong to nie jest mój start główny – raczej turystyka. Jest więc czas na rozglądanie się, przyglądanie, zwiedzanie. Trochę utrudnione bo ciemno ale nie narzekajmy. Zresztą na początku nie ma za bardzo co oglądać. Po opuszczeniu Nathan Road, my biegniemy szeroką autostradą, a ona z kolei przebiega niedaleko jednego z największych portów przeładunkowych na świecie. Kontenery poukładane jak pudełeczka zapałek, jeden na drugim i obok siebie, przypominają miasto. Do tego wielkie dźwigi portowe i statki. Później gdy będę spoglądał na te rejony z 100 piętra Sky100 (najwyższego budynku w Hongkongu i jednego z najwyższych na świecie) okaże się, że niewiele widziałem. Przede wszystkim jakaś niesamowita ilość statków stoi na redzie więc nie bardzo je widać z autostrady, którą biegniemy. Poza tym, żeby ogarnąć ten ogrom, trzeba wsiąść w helikopter albo w windę w Sky100 i wdrapać się na taras widokowy. Nawet jeśli to kosztuje 250 HKD (około 130 zł) to wierzcie mi – warto.
Pierwsze 20 km jest lekko pod górę. To znaczy tak wynika z profilu trasy na papierze. W rzeczywistości biegamy trochę pod górę, trochę w dół. Po prostu tak jak leci autostrada, która ma co chwila wiadukty, przenosi się nad innymi autostradami itp. Ja staram się nie odkręcić sobie łepetyny od szyi od zbyt częstego rozglądania się za widokami i w poszukiwaniu białego biegacza. Taki sport. Znajdź nie Chińczyka pośród 4 tysięcy Azjatów.
Wpadamy na most Stonecutters Bridge, który łączy Nowe Terytoria z jedną z wysp. Jedną z 234 wysp, które należą do Hongkongu. Na jednej z nich (Lantau), już pod sam koniec brytyjskiego panowania, wybudowano ogromne lotnisko. Podobno pod wpływem narzekań pilotów, którzy nie chcieli latać na stare lotnisko w HK. Było trochę za blisko gór, wieżowców i przeciągu znad morza. Każde podejście przypominało rosyjską ruletkę.
Do nowego lotniska na wyspie Lantau, trzeba było doprowadzić autostradę, szybki pociąg i najdłuższy wiszący most na świecie – Tsing Ma Bridge. Łącznie wyszedł najdroższy projekt infrastrukturalny na świecie za jedyne 16 mld USD. I tym sposobem, Chiny po przejęciu Hongkongu zobaczyły dno kasy, co nie wywołało w nich uczucia miłości do Brytyjczyków. Ale jak to naród handlowy nie żywili długo urazy tylko rzucili się w wir handlu.
Tsing Ma Bridge nie biegniemy ale pozostałe 2 mosty, którymi przebiegamy to również niczego sobie kładki i w innych częściach świata byłyby uznawane za obowiązkowy punkt programu zwiedzania.
Zachwyty nad Stonecutters Bridge przerywa mi widok na …. tunel. Nie mam w sobie żyłki chomika i nie lubię biegać w rurach, tym bardziej, jak nie widać w nich końca. Drogi na około jednak nie było więc trzeba było dać się wchłonąć potworowi. W jego kiszkach uzmysłowiłem sobie, jak bardzo cichy jest to bieg. Skośnoocy biegacze klepią te swoje 42 km z haczykiem w niesamowitej ciszy. To tak jakby zaraz po starcie, skończyły się żarty i zaczęła konkretna praca. Przypomniało mi to scenkę z open space w jednej z chińskich firm. W ogromnej hali jednego z wieżowców, przy kompach siedziało ok 200 osób i … nie było żadnego szumu. Nikt nie gadał przez telefon, nikt nie zagadywał sąsiada z boku. Słychać było tylko pstrykanie klawiatury. Skupienie.
W tunelu przez który gnaliśmy też nie było żadnych wygłupów. Nikt nie porykiwał, nie budził echa. Po prostu robił swoje, nie tracąc za dużo energii.
A może to dziwnie ciężkie powietrze tego tunelu powstrzymało ludzi przed wydawaniem odgłosów? Albo jakiś przesąd chiński? Coś jak brak 4, 14 i 24 piętra w domach i biurach. Te liczby wymawia się podobnie do słowa „śmierć”, dlatego Chińczycy wystrzegają się ich panicznie. Ciekawe czy jakiś maratończyk dostał numer 1414?
W poszukiwaniu białego człowieka
Po wybiegnięciu z tunelu przypominam sobie o swoim wyzwaniu – odnalezienia wśród tłumu jakiegoś białego człowieka. Dzięki tajnej liście startowej, nie wiem nadal, czy jestem jedynym Polakiem w HK Marathon, czy może jednak spotkam jakiegoś ziomka. Tym bardziej, że podobno HK zamieszkuje kilkuset naszych rodaków. Poza tym, jak się szwenda po dzielnicy barów i knajpek – Soho lub Lan Kwai Fong to widać samych ekspatów z Europy. A jak się wejdzie na najdłuższe ruchome schody na świecie (800 m długości) to widać albo krawaciarzy wracających z fabryki finansów, albo krawaciarzy w krótkich spodenkach zmierzających na trening. Czyżby preferowali tylko krótkie dystanse?
I otóż mam! Widzę na horyzoncie, dwójkę biegnącą w białoczerwonych strojach. Dostaję natychmiast kopa albo jak kto woli skrzydeł jak po pewnym napoju i już chcę zakrzyknąć „Witam rodaków”, gdy zauważam napisy Croatia. Też nieźle.
Okazuje się, że para Chorwatów to „starzy wyjadacze” biegactwa. On robi czterdziesty maraton, ona sto czterdziesty! Na moje pytanie gdzie biegali, odpowiadają skromnie „wymień jakieś miasto – może tam jeszcze nie biegaliśmy”. Najbardziej zachwalają maraton w Dublinie. Brak rozpasania, swojską organizację, lokalny koloryt. I nieoficjalną klasyfikację „ile Guinesów wypiłeś wczoraj”. W ten sposób podobno witają się maratończycy w czasie biegu. Co gorsza najczęstszą odpowiedzią jest liczba 4. To musi być naprawdę ciężki bieg.
Wymiana doświadczeń maratońskich, narzekania na polityków (kto ma głupszego prezydenta), promocja ulubionych maratonów zajmują nam jakieś 10 km. Po drodze dołącza do nas Amerykanin, który również czuje się osamotniony i on zgarnia palmę pierwszeństwa w tym konkursie. W takiej miłej atmosferze dobiegamy do 28 km.
Biegamy czy miziamy się po nogach?
Wtedy zaczynają mnie świerzbić nogi. Turystyka, pogadanki, przyjaźń między narodami, wszystko pięknie ale wypadałoby w końcu coś pobiegać. Jak tak dalej pójdzie to wyjdzie mi najwolniejszy maraton w życiu, a przecież barwy narodowe zobowiązują i wypadałoby chociaż na końcówce się trochę zmęczyć. Poza tym, co to za maraton, jak się nie poczuje tego zbliżania się do grani. Jak się nie zajrzy w otchłań przepaści zmęczenia. Jak się nie pojedynkuje ze zniechęceniem, jak się nie uruchomi zapasów z ukrytego kotła energetycznego organizmu. Jak się nie poigra z mózgiem, który zaczyna wyłączać różne funkcje życiowe. Jednym zdaniem, jak się człowiek nie sponiewiera.
Nie mogąc się oprzeć pokusie poddania się testowi silnej woli, przyspieszam. Do standardowego tempa maratońskiego, które zapewniło mi przypływ dodatkowej adrenaliny. Wstrzykiwanej wirtualnie z każdym wyprzedzanym biegaczem. To niewiarygodne, jak poczucie wartości biegacza rośnie w tempie proporcjonalnym do liczby wyprzedzanych. A w szczególności gdy wyprzedzamy na ostatnich kilometrach.
Okolica nie dostarcza mi dodatkowych bodźców w postaci atrakcji architektonicznych. Biegniemy nadal autostradą więc co najwyżej można zachwycić się jakimś ślimakiem albo wiaduktem. Bo 40 piętrowe bloki mieszkalne, czy wysokie podwieszane mosty jakoś przestały już na mnie robić takiego wrażenia. No dobra z tą obojętnością to trochę ściema ale skoro dorzuciłem do pieca to trzeba ograniczyć wydatek energetyczny. Poza tym to nie przystoi tak ciągle zadzierać nosa i patrzyć w chmury.
Wynalazki żywieniowe
A propos energii postanawiam uzupełnić jej braki. Na trasie rozstawione są standardowo co ok. 2,5 km wodopoje, co 5 km pasieki czyli punkty żywieniowe. Z ciekawością zerkam co leży na stolikach i widzę żel w zakręcanych tubkach. Łapię taki biało niebieski kartonik i całe szczęście, że nie ściskam go za mocno, żeby wycisnąć z niego zawartość. Bo z kartonika wylewa się ciecz. Okazuje się, że w klasycznym pojemniczku żelowym jest rozdawany izotonik. I to w dodatku o całkiem orzeźwiającym smaku mięty. To genialny wynalazek, szczególnie dla biegacza, który standardowe płyny z kubeczka umieszczał zazwyczaj na koszulce, w nosie, na brodzie czyli wszędzie oprócz otworu paszczowego. A tutaj dziubek nie pozwala na rozlewanie, a dodatkowo miarkuje odpowiednią ilość. I co lepsze, 180 ml pozwala delektować się napojem przez dłuższy dystans. Dla mnie bomba! Producenci izotoników uczcie się od Watsons water.
Incepcja czyli tunel w tunelu
Dobiegam w końcu do osławionego 35 km czyli początku tunelu, dzięki któremu suchą stopą mam się przedostać przez zatokę oddzielającą kontynentalny Kowloon od wyspy Hongkong. Szkoda, że nie mogę użyć promu Star Ferry. Ten przemiły stateczek od 100 lat wozi ludzi wte i we wte, oferując jednocześnie widoczki zapierające dech w piersiach.
A propos zapierania tchu. Wizyta w tunelu na 12 km przysporzyła mi klaustrofobicznego uczucia przyduszania. Zupełnie, jakby ktoś wypompował z tunelu tlen i zastąpił go innym gazem o dużo większej gęstości i ciężarze gatunkowym. Mózg podpowiadał, że na 35 km niezależnie od tego, jak rześkie jest powietrze, zazwyczaj wydaje nam się, że ktoś nam go reglamentuje.
Do tego dodałbym, że ostatnie kilometry dłużą się bezlitośnie. Jakby ktoś pomylił się i wyciągnął wzorzec metra dwu albo trzykrotnie. Ciągnie się taki 37 czy 38 km, jak wenezuelska telenowela. Jedyna szansa na to by nie zwariować to nawigowanie na jakiś punkt w otaczającym świecie – budynek, zakręt, latarnię, drzewo. Coś w zasięgu wzroku, co pozwala potwierdzić, że poruszamy się do przodu i zbliżamy się, choć masakrycznie wolno, do końca tej męczarni.
Pytanie za 100 pkt – jak znaleźć punkt odniesienia w tunelu? Tunelu, który lekko skręca i jest pod górę! Czyli dookoła nas jest szary beton i szary beton. I nie widać końca, bo tunel ma ponad 2 km.
Całe szczęście, że nie biegnę na oparach czyli standardowo w tunelu własnej świadomości. Kiedy rzeczywistość dookoła zamienia się w wirtualny tunel. Przeżywałbym wtedy incepcję? Śniłbym, że biegnę w tunelu, biegnąc w tunelu?
Żeby nie popaść w paranoję, stosuję inny chwyt oszukujący mózg czyli patrzenie pod nogi. Świetnie sprawdził się na podbiegach na kilku maratonach, może i w tej przerośniętej rurze pomoże. Tylko ile czasu można się patrzeć na równiusieńki asfalt. Żeby chociaż jakaś swojska dziura, koleina albo łata. A tu nic, cholera. Remont nawierzchni wczoraj robili? Przecież to jak bieganie na bieżni, ze wzrokiem wbitym w pas transmisyjny. Jak nic, musi się zakończyć zbłądzonym błędnikiem czyli albo przewrotką albo chorobą lokomocyjną.
Przed omdleniem ratuje mnie … światełko w tunelu. Nie, nie, nie przenoszę się już na tamten świat, w końcu dostrzegam i dosłyszam wyjście. Dosłyszam, bo huk jakby narastał. To kibice witają wynurzających się z czeluści biegaczy.
Finisz
Koniec tunelu dodaje mi skrzydeł. Jak się później dowiaduję, biegniemy wzdłuż wybrzeża wyspy Hongkong. Tuż przy nabrzeżu promów odpływających na okoliczne wysepki lub inne części Hongkongu. Po prawej stronie mamy dzielnicę Central pełną ekstrawaganckich wieżowców. Zbudowaną w sporej części na zasypanej zatoce. Biegniemy zatem jak Mojżesz – po (dawnym) morzu.
Mając zapas sił, staram się okrzykami wspomóc współmęczenników. Międzynarodowe „Go, go” wywołuje lekkie zdziwienie na niektórych twarzach. Nieprzyzwyczajeni do dopingu konkurenta? Później dowiaduję się, że „go” brzmi podobnie do kantońskiego słowa „pies”. Hmmm, jak ja bym zareagował, gdyby ktoś na mnie krzyczał „pies, pies” wyprzedzając mnie na ostatnich kilometrach maratonu?
Osobisty pacemaker – Mirek
Na szczęście reakcje są przytępione, a rozpierająca mnie energia też powoli się wyczerpuje. I nie wiadomo, jak wyglądałby mój finisz, gdyby nie… okrzyk „Michał!”. Na początku chciałem odpowiedzieć grzecznie „nihau” (dzień dobry) i pochylić głowę. Tylko, że okrzyk narasta, a jego epicentrum stanowi wulkan radości ubrany w białoczerwoną koszulkę! To niezastąpiony Mirek.
Jak obiecał, tak i uczynił – pojawił się na trasie ostatnich kilometrów. I to w jakim stylu. Nie dość, że w białoczerwonych barwach to jeszcze świetnie przygotowany merytorycznie. Nie zadaje pytań tylko nadaje. Zarówno słowa, jak i coraz szybsze tempo. Na moje stęknięcie „ale ja z Tobą teraz nie pogadam”, odpowiada tylko „nic nie mów” i robi swoje. Ciągnie mnie na wirtualnej linie przez rzeźnię ostatnich tysięcy metrów. Do Mirka dołączają inni Hongkongersi. Stoją wzdłuż trasy i krzyczą. Nie mam pojęcia co, najczęściej to coś przypominające nasze „dawaj” – po ichniemu gay yau czyli add oil.
Tak długo maraton był cichy i spokojny, a tu końcówka jest zupełnie szalona. Wydaje mi się, że słowa Mirka i falowanie tłumu unoszą mnie nad ulicą. Mięśnie i stawy są jak zazwyczaj na koniec maratonu, ołowiane. Ale ten ołów wydaje się być lżejszy od powietrza! Zrywam się do lotu, jestem w stanie lewitować. Euforia działa jak narkotyk, ból, który przed chwilą czułem, nie znika ale staje się nieistotny. Czuję, że bieg jest częścią mnie, że przyciąganie ziemskie zostało na chwilę wyłączone.
Nagle wśród wiwatującego tłumu dostrzegam jakiegoś blond wielkoluda. Wyrasta spośród Chińczyków, jakby był nauczycielem, który przyprowadził przedszkolaków, żeby kibicowali biegaczom. Twarz ma zasłoniętą aparatem ale to nie może być kto inny jak „mój Młody”! Widok syna powoduje włączenie dodatkowego dopalacza. Jakby ktoś wymienił mi baterie na nowe Duracele, które dostaliśmy w pakiecie startowym. Chwilo trwaj!
Głos Mirka ściąga mnie na ziemię „Ostatni podbieg. Skróć krok i napieraj”. Po biegu, gdy wracamy koło tego wiaduktu otwieram szeroko oczy. Biegliśmy tędy? Taką stromizną? Nie pamiętam tego.
Musi być faktycznie stromo, skoro nawet Mirek przestaje na chwilę gadać. Wiadukt jest jednak za mały, żeby mnie pokonać. Co najwyżej podnosi tętno i głośność stękania. I nagradza nas szalonym zbiegiem. Zbiegiem w czasie którego robimy siedmiomilowe kroki. Wprost do mety!
Wpadamy na rozłożony dywan z zielonego i niebieskiego tartanu w parku Wiktorii. Obok nas finiszują także półmaratończycy i dychacze. Widok na bramę mety i las wieżowców odbiera mi głos. To jeden z radośniejszych maratońskich finiszy. Mimo tego, że nie jest to ani pierwszy, ani życiowy (rekordowy) maraton. Mimo tego, że nie przygotowywałem się specjalnie do niego. Traktowałem go właściwie jako długie wybieganie. Taki Bieg z Narastającą Prędkością. Teraz już wiem, jakie życzenia usłyszałbym najchętniej na święta czy urodziny. „Niech Twój ostatni kilometr będzie taki jak na maratonie w Hongkongu!”
Na mecie jest medal, woreczki z jedzeniem, gratulacje. Jest euforia, która wygasza na chwilę zmęczenie i ból.
Jest udany maraton, mimo czasu gorszego o blisko 15 minut od życiówki.
Ja tu jeszcze wrócę 🙂
Mimo tego, że minął miesiąc od maratonu, że codzienność zdążyła mnie już zmęczyć i wychłodzić emocje, że na kolejnych maratonach będę miał lepsze czasy, trasy będą szybsze, a pakiety startowe ciekawsze, Hongkong Maraton ma swój kącik w mojej pamięci. Czy sprawił to niesamowity Mirek, las wieżowców, widok na wyspę HK, podwieszany most, tunel na 35 km czy szalony finisz? Pewnie wszystko po trochu. To miasto ma w sobie magnes, który przyciąga. Nawet jeśli dzieli Cię ponad 8 tys km. Zatem Do zobaczenia HK!