Redakcja Bieganie.pl
Jest wtorek. Świeci słońce, wieje ciepły, letni wiatr, za oknem raz po raz przemyka jakaś truchtająca parka. Biegacze. Jak ja bym ich teraz z chęcią wszystkich wystrzelała!
Wyobraź sobie, że biegasz od pół roku. Od dwóch miesięcy trenujesz regularnie kilka razy w tygodniu. Jest czwartek. W niedzielę, za tydzień, jedziesz na swój pierwszy półmaraton, a przed sekundą przebiegłeś najdłuższy w życiu dystans – 18 kilometrów.
Zatrzymuję się, opieram ręce na kolanach, pochylam ciało nad ziemią, płaczę. Ze szczęścia, ze zmęczenia. Już wiem, że dam radę. Przebiegnę te pieprzone 21 kilometrów i będę najbardziej odlotową babką na świecie. Bo przekroczyłam kolejną granicę, bo udowodniłam sobie, że potrafię. Ja, to chuchro, co połowę dzieciństwa spędziło w szpitalu, z każdego biegu na WF-ie dostawało trepa i było pośmiewiskiem gówniarzy z podwórka. A teraz proszę, średnio 5 minut na kilometr, nie jest źle, jak na laika.
Sobota. Trener amatorskiej grupy biegaczy doradzał, żebym dziś zrobiła 12-kę. Po czwartkowym wyczynie mam powera, chcę więcej. Planuję zaliczyć 15-kę i obiecuję sobie, że na tydzień poprzedzający półmaraton zostawię już tylko ósemki, max dziesiątki. Nie biegnie się dobrze. Pada deszcz, drogowcy gwiżdżą, smród spalin przyprawia o mdłości. Gdzieś na 9 kilometrze czuję ucisk w pachwinie. „Rozbiegam” – myślę, delikatnie przyspieszając. Na 11-tym wciąż boli, ale ani myślę się zatrzymać. Pod koniec dwunastego widzę już cały gwiazdozbiór. Zwalniam, żeby rozciągnąć mięśnie i tak już zostaję. Dystans kilometra, który dzieli mnie od domu, pokonuję w 45 minut. Prawdziwa „życiówka”.
Wtorek. Świeci słońce, wieje ciepły, letni wiatr, za oknem raz po raz przemyka jakaś truchtająca parka. Biegacze. Jak ja bym ich teraz z chęcią wszystkich wystrzelała! Bo oni mogą. A ja siedzę tu, z nogą na taborecie, lepka od Voltarenu, z brzuchem pełnym Ketonalu, naelektryzowana jak 150 jonami, elektronami i innymi prądami stałymi. Oglądam w internecie filmiki z półmaratonu poznańskiego, czytam rozentuzjazmowane wpisy na forach i zmieniam zdanie – rozstrzelam siebie. Za głupotę, brak wyobraźni i to, że tak szybko dałam się złapać na endorfinowo-kannabinoidowy haczyk.
Wyobraź sobie, że biegasz od pół roku. Od dwóch miesięcy trenujesz regularnie kilka razy w tygodniu. Jest czwartek. Właśnie biegniesz swój najdłuższy dystans w życiu – 18 kilometrów. Mniej więcej na 16-tym kilometrze zmęczenie całkowicie ustępuje. Mięśnie są rozluźnione, giętkie, mięciutkie jak kaczuszka. Na twarzy masz rogala, jakbyś się nałykał garści piguł spod znaku „E”. W uszach słyszysz muzykę, choć przecież nie masz ze sobą mp3.
Zaczynam biec obok siebie. Jestem pyłkiem, wedlowskim ptasim mleczkiem, liściem na wietrze. Widzę siebie z góry. Ale jazda. Do tej pory w tak intensywnym, odmiennym stanie byłam dwa razy w życiu: gdy potrącił mnie samochód i gdy przeżyłam pierwszy orgazm. A to teraz? Co to było? Chyba umarłam w butach.
Piątek. Kuleję do pracy i marzę o zwykłym, godzinnym spacerze po parku. A na drugi dzień pobudka o 6 rano i 45-minutowa przebieżka po osiedlu. Wieczorem rekreacyjna ósemka z Maćkiem, a za dwa dni dziesiątka z grupą na Stadionie Olimpijskim. Potem 12-tka, 15-tka, półmaraton… Świeczki stają mi w oczach. Trochę, bo boli, a trochę, bo smutno. Póki co dostałam na rehabilitacji prądem po dupie. Zawsze to coś. Na nowy, mądrzejszy start.