Redakcja Bieganie.pl
Wystartowaliśmy z lekkością. Wokół nas rześki, wspaniale słoneczny świat. Wsłuchiwałem się w znajomy dźwięk, rytm wybijany przez pięć tysięcy stóp. Byłem częścią wielkiej fali przelewającej się szeroką ulicą. Fala zaczynała się daleko przede mną, a kończyła wiele minut za mną. Robiła się coraz dłuższa, powoli rwała się na mniejsze fale oznaczone jako 2:45, 3:00, 3:15, 3:30, ….
Pierwsze 21 kilometrów to płynięcie z prądem, własnym, spokojnym, wypracowanym na treningu tempem. Smakowanie pozytywnych emocji, których tyle dookoła. Nowe miejsca, barwni kibice, zabawne i głośnie grupy dopingujące, muzyka na trasie. Autopilot ustawiony mam na bieg za Laszlem, naszym pacemakerem na 3:15:00. Jest niezwykle dokładny. Nasz skarb. Piję izotoniki na każdym punkcie odświeżania. Gdzieś obok jest zawsze Ghost i to też pomaga.
Przed 25 kilometrem poczułem głód. Przy najbliższej okazji wziąłem banana i garść czekolady. Za dużo. Podzieliłem się z biegaczem, który był obok. Utrzymanie tempa stawało się trudniejsze, ale jak najbardziej możliwe. Przed 30 kilometrem porównałem swoje samopoczucie z tym, które miałem po ostatnim 30 kilometrowym treningu w tempie 4:42/km. Dziś jest gorzej, mocniejszy ból nóg, wyraźnie wyższe tętno. A przecież powinno być lepiej! Zastanawiam się, ile mogę biec na rezerwie? Muszę utrzymać 4:38/km jeszcze przez godzinę i 10 minut, a tętno jest powyżej 90% HRMax. Powoli przestaje mnie interesować świat zewnętrzny, koncentruję się na tym, żeby biec za Laszlem. Po 30km nie widzę koło siebie Ghosta. Na 33 km drugi raz pokonuje się stromy podbieg. Prowadzi do niego łagodny i długi zbieg. Właśnie tam, na zbiegu, dopada mnie ból nóg. Sygnał, że skórcze są nieuniknione. Akceptuję to i natychmiast wyrzucam tą myśl. Muszę mobilizować się na wspinaczkę, na szczycie muszę być z grupą. Duży wysiłek, ale już na górze sięgam po ukryte rezerwy, nogi przestają tak boleć i czuję się dobrze przez następne 10 minut.
Na 36 km rozpoczęła się droga ku zatraceniu. Przychodzi kryzys silniejszy niż poprzednie. Rozkazuję sobie: „słuchaj jak dopinguje prowadzący!”, „biegnij z grupą!”. Nasza grupa jest już nieliczna, marne resztki dumnej 3:15 z pierwszych kilometrów. Walczę ze wszystkich sił, żeby utrzymać tempo, już nie przyspieszę. 5 km do mety, bieg sprawia ból. Jeszcze tylko 4, jeszcze 3 km. Widzę jak przez mgłę, że koledzy z grupy zaczynają mnie powoli opuszczać, są coraz dalej z przodu. Już 40 kilometr, ale coś niedobrego dzieje się z moim ciałem. Nogi stają się bezwładne, prawie tracę nad nimi kontrolę. Jedyne, co mogę teraz robić, to przesuwać je do przodu w dziwny, nieznany mi dotąd sposób. Jakimś cudem biegnę. Patrzę, ale prawie nie przetwarzam obrazu. Nie słyszę żadnych okrzyków, dopingu, chociaż kibiców jest coraz więcej. Zamykam się w sobie coraz bardziej, skoncentrowany na stawianiu kolejnych chwiejnych kroków.
Więc to jest ta słynna ‘ściana’, mityczne ‘wyłączenie prądu’, zmuszające nawet najbardziej wytrzymałych i twardych do marszu! Chyba zataczam się, chociaż nie mam pewności. Słyszę tupot, kilka osób przebiega szybko obok, ale nie obchodzi mnie to. Meta coraz bliżej, wyczuwam ją, potem nawet widzę. Zawsze w tym ostatnim momencie biegu finiszuję, mocno, bardzo mocno, wyprzedzam każdego, nie daję nikomu szans. Teraz mozolnie powłóczę nogami, pilnując ze wszystkich sił, żeby nie upaść pod swoim ciężarem na ostatnim zbiegu. Ale chyba nadal BIEGNĘ.
W pewnym momencie dotarłem do mety. Nic mnie nie obchodzi. Nie wiem co dzieje się dalej niż 2 metry ode mnie. Ktoś zawiesza mi medal, jakiś anioł prowadzi mnie do namiotu na stanowisko masażu, kładę się i ktoś daje mi butelkę wody. Za chwilę inny anioł masuje moje nogi. Piję, leżę, chcę tak leżeć długo.
Wstaję i ruszam na chwiejnych nogach. Spotykam Ghosta. Dukam coś, opieram się o jego ramię i idziemy się przebrać. Wykonanie najprostszej czynności sprawia trudność. Jestem niezdarny, robię wszystko pięć razy wolniej, umysł zacina się. Nie mogę patrzeć na piwo, zmuszam się, żeby jeść. Dojście do siebie po zderzeniu ze ‘ścianą’ zajmuje kilka długich godzin.
Z jednego jestem szczególnie zadowolony. Nie z życiówki. Najważniejsze, że podczas tego maratonu dałem z siebie absolutnie wszystko.
Maraton Poznań, 14.10.2007
Po przebiegnięciu Maratonu Warszawskiego w 2003 roku wiele razy przymierzałem się do napisania kolejnego tekstu o bieganiu. Nie znajdowałem wystarczającej motywacji i odpowiedniego pomysłu. W ten sposób zostawiłem za sobą ścieżkę, którą nikt nie chodził już od dwóch lat. Jestem jedyną osobą, która może tam wrócić i prawdopodobnie w przyszłości zapragnę odwiedzić te miejsca, korzystając z bardzo zawodnego środka transportu, mojej pamięci. Dobrze się stało. Po latach będę miał do dyspozycji świeże, nigdy jeszcze nie napisane słowa. Ciekawi mnie do czego wtedy posłużą, co tak naprawdę będą znaczyć? Co w przyszłości okaże się ważne i aktualne?
Zatem przeskakuję całe dwa lata i w tej chwili ważny jest tylko fakt, że kierowany zdrowym rozsądkiem i chłodną kalkulacją zrezygnowałem ze startów na długich dystansach na rzeczy krótszych, maksymalnie dziesięciokilometrowych. Tej zasady jeszcze się trzymam, choć mam ochotę złamać ją w stosownym czasie półmaratonem. Trenując umiarkowanie, na tyle, ile stać męża najwspanialszej z żon, ojca ukochanej córki, pracującego na etacie, dodatkowo rozrywanego przez własne aspiracje, pragnienia, ciekawość, a jednocześnie świadomego swojego „wewnętrznego lenia”, stopniowo, mozolnie poprawiam swoje bieganie. Pod względem startów bieżący rok był dość nieciekawy i zostałby taki, gdyby nie przełom. Przełom nastąpił 24 września w Wejherowie. Nie waham się dołączyć tego biegu do nielicznej grupy „moich biegów życia”. Był perfekcyjny od startu do mety.
Chociaż od pewnego czasu treningi jednoznacznie wskazywały na wysoką formę, to nic nie zapowiadało rewelacji, ponieważ tego dnia skąpane w słońcu wczesne popołudnie bardzo przekonująco zachęcało do wygrzewania się na ławce w wejherowskim parku. Z tego powodu, przez pierwsze kilka kilometrów biegłem dobrze, spokojnie, nie za szybko. Będzie ciężko, sądziłem i kolejny raz zawiodła mnie intuicja. Półmetek był miłym zaskoczeniem. Zachęcał do śmiałych postanowień i obiecywał powodzenie. Ostatni kilometr, przepełniony euforyczną mieszanką świeżości, lekkości, sprężystego odbicia i szybkości, był niepowtarzalny.
Dziwię się, w jaki sposób umysł zaakceptował nienaturalnie wielkie zużycie energii i obicążenie całej konstrukcji mechanicznej, jaką jest moje ciało. Zastanawiające jest, dlaczego takiego rytmu, szybkości, skoczności, nie mogłem osiągnąć podczas pierwszych dziewięciu kilometrów. Czy możliwe jest, żeby zamiast pełnych poświęcenia, przebiegniętych na granicy możliwości 38 minut, pokonać ten sam dystans o dwie minuty krócej? Czy siła umysłu jest tak wielka, że może na pewien czas zawiesić ważność reguł biochemii i umożliwić osiągnięcie znacznie lepszego wyniku, niż ten prognozowany pomiarem progu mleczanowego?
To pytanie bez definitywnej odpowiedzi zmienia czasem wyrachowanych biegaczy w niepoprawnych romantyków.
„Bieg Wejhera”, Wejherowo, 24.9.2005
Minęły 3 miesiące i nadal doskonale pamiętam ten bieg. Bez trudu przypominam sobie mijane krajobrazy, miejsca, stojących na trasie przypadkowych kibiców, twarze znajomych biegaczy. Jest jednak coś, czego nie potrafię zatrzymać. Nie pamiętam emocji, wysiłku i przede wszystkim zmęczenia. To „nie pamiętam” oznacza „nie mogę odczuć w tej chwili”. Potrafię jedynie nazwać, bo samo uczucie zniknęło bezpowrotnie tamtego dnia.
Bardzo chciałem pobiec przy idealnej pogodzie. Oddychać chłodnym, rześkim powietrzem. Początek września okazał się bardzo ciepły. Powtórzył się rytuał z zeszłego roku (tak, biegłem tu rok temu). Autokar zawiózł nas na Westerplatte. Na godzinę przed startem można było zauważyć „Grupę Trójmiejską” na alejce prowadzącej na wzgórze. Wchodzimy po schodach i przes chwilę w ciszy stoimy przed Pomnikiem. Pod nami Port. Podziwiamy niebieskozieloną panoramę Trójmiasta z przecinającą ją na całej długości żółtą wstążką. Wracamy na rozgrzewkę i apel na placu z żelaznymi krzyżami upamiętniającymi poległych. Westerplatte to miejsce, gdzie z łatwością zanurzam się w historę. Truchtam obok dawnych bunkrów, mijam powyginane od wiatru wiekowe drzewa, robię przebieżki kilka metrów od brzegu Zatoki Gdańskiej.
W kipiącym adrelnaliną tłumie biegaczy jestem niespokojny i skupiony. Stoję na asfaltowej drodze otoczonej z dwóch stron rzadkim lasem. Niebo jest czyste. Wybiegamy prosto w kierunku oślepiającego słońca. Zaczynam powoli i piszę nieprawdę. Z początku trudno się odnaleźć w masie wyprzedzanych i uciekających do przodu. Chaos znika po półtorej kilometra. Ktoś mnie dogonił i biegnie tuż za mną. Słyszę jego ciężki oddech. To P. Do tej pory zdecydowanie poza moim zasięgiem. Chcę go zgubić, ale nie przyspieszam, przyjdzie na to czas. W okolicach czwartego kilometra jest długie, łagodne lecz niemiłe wzniesienie. Kto mnie zna, wie że nie lubię podbiegów i najchętniej startowałbym na stadionie. Spóźniam się na półmetek. Biegnę marnie i jest to bardzo dobre określenie dotychczasowego występu. Pogoda idealna dla plażowiczów. Cóż, taka dola biegacza… wziąłem kilka głębokich i głośnych oddechów, co speszyło dziewczynę biegnącą kilkanaście metrów przede mną. Przyspieszyła, a ja pobiegłem za nią. Wyprzedziłem ją na jednej z uliczek starego miasta, już za Ratuszem na Długim Targu, ale jeszcze przed Żurawiem, prawie niezauważonym, bo mijanym z tyłu. Ostatnie dwa kilometry, a szczególnie finałowy, bardzo szybkie. Jednak czas poniżej 38 minut był dziś nieosiągalny. Do maratonu tydzień. Na chwilę opuszczam mój Gdańsk.
P. przybiegł dwie minuty za mną.
Bieg Szlakiem Obrońców Wybrzeża, Gdańsk, 6.9.2003
Zając
9 Maraton Solidarności, Gdańsk, 15.8.2003
„Trasa była bardzo trudna. Dużo wzniesień, poza tym upał …” mój słaby głos rozbrzmiewał z głośników umieszczonych na kameralnym stadionie bytowskiego MOSIRu. „Czy jesteś zadowolony ze swojego wyniku?”. „Sportowiec nigdy nie jest do końca zadowolony ze swojego wyniku. To był mój pierwszy półmaraton. Cieszę się, że go przebiegłem.” mówiłem automatycznie nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. Spiker zawodów zaskoczył mnie, kiedy po finiszu, próbując dojść do siebie, padłem na stolik znajdujący się tuż za metą.
Kilometrowy podbieg na półmetku bezlitośnie rozbije naszą sześcioosobową grupę. Jestem z tyłu. Widzę powoli oddalających się kolegów i nie mogę pozwolić sobie na przyśpieszenie. To, co wydarzyło się do tej pory, było jedynie wstępem. Teraz zaczyna się prawdziwy bieg.
Na szóstym kilometrze znajdował się pierwszy punkt odświeżania. Przy drodze kilka drewnianych chałup, wokół pola, przydrożne drzewa, za chwilę wbiegniemy w las. Zwalniam, biorę od dziewczyny stojącej na skraju drogi dwa plastikowe kubki z wodą. Przypatruję się zimnej wodzie i widzę kilka ziarenek piasku. Pierwszy orzeźwiający łyk. To woda ze studni. Wypijam pół kubka, drugą połowę rozlewam. Wodą z drugiego kubka polewam rozpaloną w czerwcowym słońcu głowę. Po chwili rozglądam się za dobrą duszą z kubkiem wody.
Już w mieście, około 20 kilometra, na początku podbiegu wyprzedza mnie człowiek-strzała. Nie wytrzymuję. Rozpoczynam długi finisz, bo chcę jak najszybciej skończyć bieg. Zmęczenie przestaje być ważne.
Pierwsze dwa kilometry są cudowne. Wystarczy nie przeszkadzać. Niekończący się stromy zbieg. Poezja dla długich nóg. Mijam grupy biegnące techniką ograniczoną.
Techniką ograniczoną biegnę i ja po 15 kilometrze. Nie ważne, że jest z góry. Dysponuję resztkami mocy fizycznej i psychicznej. Nie mogę, nie chcę i nie potrafię pozwolić sobie na nierozważne lub zbyt śmiałe działanie. Stosuję rozpaczliwą taktykę „na rzepa”. Biegnę 5 metrów za kimś. On biegnie dość wolno, ale i tak z trudem wytrzymuję jego tempo. Prawa fizyki, obowiązujące na co dzień, teraz zostały zastąpione przez reguły bardziej surowe. Przede mną najtrudniejsze chwile tego biegu.
Dostaję medal. Ma 10 centymetrów średnicy i waży pół kilo. Zastanawiam się, dlaczego jest taki wielki. Rozmyślałem nad tym, co jest oczywiste, a zarazem ukryte. I pamiętam radość i dumę, gdy dotarło do mnie, że ten medal zawiera w sobie cały wysiłek, jaki włożyłem w pokonanie mojego pierwszego półmaratonu.
Półmaraton Gochów, Bytów, 1 czerwiec 2003
Dzień, w którym powietrze jest gorące
nie jest stworzony dla szybkich biegów i rekordów
Jednakże jest to świetny moment na umieranie
dwa razy na dystansie jednego kilometra
Miofibryle szybko stają się nieposłuszne
Pozostaje rwana i nieskładna rozmowa
z zawodnikiem o numerze seryjnym 70
Nienawidzę takich rozmów
Są dwa sposoby na skrócenie tych męczarni
obydwa nie do przyjęcia
Jest za daleko od startu aby przyspieszyć
za blisko mety żeby zejść z trasy
Chwytam się koszuli człowieka biegnącego przede mną
zadaję ciosy w powietrzu
wgniatam ze złości ziemię
Czy to pomaga? Czy przeszkadza?
Siedem sylwetek na drodze za mną zbliża się
Dlaczego tak bardzo nie chcę być wyprzedzony?
Okłamuję samego siebie i daję się okłamać
tylko po to, żeby biec pół kilometra na godzinę szybciej
Kolejny raz zadziałało
10k, Gdynia, 24 maj 2003
Strzał startera. Wyzwolona energia zostaje zamieniona w ruch. Z początku bieg jest wyjątkowo naturalny. Wszelkie fizyczne niedogodności znikają. Wyzbywszy się niepotrzebnych myśli czujemy w sobie moc. Długo czekaliśmy na ten dzień. Bieg, droga i życie są teraz rozjaśnione blaskiem słonecznego popołudnia. To zbyt piękne by było prawdziwe.
Upływają kolejne, ostatnie minuty harmonii i radości. Wreszcie przychodzi czas na spłacenie długu. Byłem jednym z najbardziej zachłannych. Świadomość tego paraliżuje. Poganiane bez wytchnienia mięśnie nie potrafią już powtórzyć tak długich i szybkich kroków. Tego się spodziewałem. Jednak to nie ciało, lecz umysł stał się moim największym przeciwnikiem. Przez kolejne tysiące metrów będzie bezwzględnie analizował i wykorzystywał wszystkie sygnały płynące od zmysłów. Mniejsza prędkość biegu, wyprzedzający zawodnicy i ich oddalające się sylwetki, wszystkie sygnały SOS wysyłane przez moje ciało. Mówi: „jesteś zmęczony”, „nie możesz biec szybciej”, „jest gorąco”, „oni są od ciebie lepsi”, „jeżeli przyspieszysz, za chwilę zwolnisz jeszcze bardziej”, „tyle pracy i prawie żadnych efektów”. Na każde z tych stwierdzeń odpowiadał za mnie krótkim „Tak”. Przekonujący i boleśnie precyzyjny.
Dystans do mety, który na treningach nie robi na mnie żadnego wrażenia, w wyobraźni rozciąga się teraz wielokrotnie. Znikąd nadziei. Tak mija 25 minut niemocy i samotności.
Kilometr przed metą przygarbiam się. Ten prosty zabieg niespodziewanie rozluźnia mnie. Pamięć wyświetla dawno niewidziane wspomnienie – fragmenty nieokreślonego biegu. Umysł przez podobieństwo sylwetek: mojej i wywołanych w pamięci biegaczy, w chwili niepoczytalności przyrównuje mnie do genialnych Kenijczyków. Nagrodą jest odzyskana szybkość.
Wpadam w trans. Przyspieszam oddech do maksimum. Instynktownie przymykam oczy. Nie chcę marnować energii, nie chcę myśleć. Nie dam się już wyprzedzić. Jestem myśliwym, nie odczuwam zmęczenia. Pierwotna siła pcha mnie do przodu, do mety.
Wracając widzimy biegnące sześcio, może ośmioletnie zawodniczki. Ostatnie z nich, zmęczone maszerują. Gdy są blisko oklaskujemy je, a one podrywają się do biegu, bardzo szybkiego biegu…
10 km, Biegi Strażackie, Wejherowo, 17 maj 2003
Pytania
Dlaczego tak słabo? To moje pierwsze zawody w sezonie. Nie robiłem żadnych szybkich treningów. Na trasie było dużo długich podbiegów. Wiało.
Dlaczego tak słabo? To nie jest dobre pytanie. Poprawiłem życiówkę. Dowiedziałem się na co mnie stać i mój obraz „biegacza wspaniałego”, czy może raczej „mistrza świata”, na pewien czas legł w gruzach. Domyślam się kto, albo raczej „co” postawiło to pytanie. To niecierpliwość, dążąca do celu szybko i małym kosztem. Ambicja? Na pewno. Teraz jednak zjawia się pokora. I nie tylko.
Studiując statystyki najlepszych polskich maratończyków z zeszłego roku zastanawiam się jak Oni to robią? A jeżeli ja nie mam talentu? Jeżeli brak mi wytrwałości?
Są ludzie, którzy wierzą we mnie – biegacza. Mają marzenia. Ja też je mam. Będę śnił nadal, dzień po dniu, ubrany w NewLine’y i Bowermany. Będę biegł szybciej i szybciej. Patrzył przed siebie i słuchał. Na ścieżce z Brzeźna do Sopotu ciągnącej się tuż przy piaszczystej plaży, w nieskończonej sieci dróżek przecinających trójmiejskie lasy, na słonecznym rynku w Wejherowie, w ruchliwym centrum Gdyni, w prostej jak strzała drodze z Chojnic do Człuchowa, na gdańskiej Starówce, na stadionie w Sopocie gdzie wieczorna mgła zamazuje kontury górującego nad nim lasu sosnowego…
Chojnice, 3 maj 2003