Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Co może być formalnie uznane za rekord, a co może być „tylko” najlepszym wynikiem w historii? Gdzie postawić granice między osiągnięciem a ekscesem? Czemu dziennikarze powinni tłumaczyć opinii publicznej, co jest wartościowym wynikiem, a co rezultatem przeciętnym? Jakie są kulisy atestacji tras i ratyikacji rekordów? Rozmawiamy o tym z dr. hab. Michałem Bernardellim, przewodniczącym Komisji Biegów Ulicznych, Przełajowych i Konkurencji Nieolimpijskich PZLA, mistrzem świata w kategorii Masters, a niegdyś czołowym średniodystansowcem oraz… rekordzistą kraju w sztafecie 4×1500 m.
6 czerwca w Warszawie Paweł Żuk zorganizował zawody w biegu 6-godzinnym na bieżni. Najlepsze wyniki Dominiki Stelmach i Dariusza Nożyńskiego, które padły podczas tej imprezy, określane są w mediach społecznościowych mianem rekordów Polski. Ale oficjalnie, według informacji na stronie PZLA, w biegu 6-godzinnym nie notuje się rekordów, tylko najlepsze wyniki w historii. Czym właściwie różni się jedno od drugiego?
Rozróżnienie rekordów od najlepszych wyników jest łatwe, po prostu zawsze trzeba sprawdzić najnowsze przepisy. Jest oficjalna lista dystansów na których notowane są rekordy Polski. PZLA przyjął, żeby rekordy Polski notować dokładnie na tych samych dystansach, na których notuje rekordy World Athletics (dawniej IAAF – przyp. red.). W niektórych krajach są więc różnice. Może się okazać, że choćby w Finlandii jest bardzo popularny jakiś dystans, rozgrywany od 40 lat i dlatego notuje się na nim rekordy kraju. Przykładem takiej konkurencji, w której dopiero od 2 lat notowane są rekordy krajów i świata jest 5 kilometrów na ulicy. Może też tak być, że rekordy krajów uznawane będą na dystansach, które kibice mogą uważać za niszowe. Tak się dzieje w przypadku rekordów w sztafetach 4×800 i 4×1500 metrów.
Są też notowane rekordy Polski w biegu jednogodzinnym, co również nie wydaje mi się konkurencją szczególnie popularną…
Tak, to prawda. Dosłownie od tygodnia na stronie PZLA widnieje tabelka przygotowana przez Janusza Rozuma z rozróżnieniem na dystanse, na których bije się rekordy Polski i na te, gdzie notuje się najlepsze wyniki w historii. To co się zmieniło w ostatnim czasie poza uliczną „piątką” to chociażby dystans 20 kilometrów. Moja żona (Iwona Bernardelli, na zdjęciu poniżej – przyp. red.) kilka lat temu miała rekord Polski na 20 kilometrów, dziś na tym dystansie notuje się już najlepszy wynik w historii, a nie rekord. Dwa lata temu World Athletics zrezygnowało z notowania rekordów świata, kontynentów, krajów na niektórych dystansach – na 20 kilometrów, 25, 30. Heniu Szost miał rekordy Polski na tych dystansach zrobione „po drodze” maratonu, no ale od 2 lat to nie są już rekordy Polski, ale najlepsze wyniki w historii.
Skąd te zmiany?
Powody są czysto praktyczne. Pierwszy był taki, że przestano rozgrywać zawody wyłącznie na tych dystansach. Zdecydowana większość biegów na 20 kilometrów została zmieniona na półmaratony. Jeszcze w Paryżu (gdzie Iwona Bernardelli w roku 2012 pobiegła RP 1:07:19 – przyp. red.) jest ta dwudziestka, ale 90 procent takich biegów jest zmieniana na półmaratony. Podobnie było z biegami na 25 czy 30 kilometrów. To już nie moje czasy, ale pytałem starszych trenerów i potwierdzają, że wyścigów na tych dystansach kiedyś było sporo. Czyli kiedy rynkiem biegów ulicznych zaczęły rządzić półmaratony i maratony, to najlepsze wyniki na 20, 25 i 30 kilometrów były notowane na podstawie międzyczasów uzyskiwanych „po drodze” tych dłuższych wyścigów. No i tu się pojawiał problem techniczny, bo żeby ten pomiar międzyczasów był precyzyjny to trzeba było ustawiać w tych konkretnych punktach maty. O ile start i meta były przez organizatorów ustawiane precyzyjnie, o tyle te pośrednie znaczniki na miejskiej trasie – gdzie wyszły, tam wyszły. Takie 25 albo 30 kilometrów na trasie maratonu mogło wychodzić na środku skrzyżowania. W związku z tym, żeby nie blokować ruchu, organizatorzy byli niekiedy zmuszeni przesunąć matę 10 metrów dalej czy 15 metrów bliżej, a to zniekształcało pomiar dystansu. Oczywiście są takie trasy jak Londyn, gdzie ulice są zamknięte na sztywno, ale większość organizatorów miała z tym kłopot, dlatego zrezygnowano z notowania rekordów na tych dystansach. Ale w zamian awansowano wyniki na 5 kilometrów do rangi rekordów, bo są to biegi od dłuższego czasu bardzo popularne na świecie.
Czyli można powiedzieć, że to rynek zdecydował i zmienił nazewnictwo?
Tak, dlatego ja nie widzę przeszkód, żeby w Polsce zacząć notować rekordy kraju na przykład na 50 kilometrów, o ile przez kilka lat, regularnie rozgrywane byłyby zawody na tym dystansie – mistrzostwa świata, Europy, krajów i inne biegi. Generalnie przyjmuje się, że najlepsze wyniki można notować na wszystkim, czyli na przykład na 1097 metrów w biegu tyłem i z górki. I będzie to najlepszy wynik, o ile spełni się wszystkie wymogi. Ale nie nazwiemy tego rekordem. Rekord jest dużo bardziej prestiżowy i w przypadku biegów ultra, najdłuższym dystansem, na którym notowane są teraz rekordy Polski to 100 kilometrów. Wszystkie inne biegi – na 24 godziny czy na 6 godzin to po prostu najlepsze wyniki w historii.
A z punktu widzenia zawodnika, czy pobicie rekordu a nie uzyskanie najlepszego wyniku ALL-TIME cokolwiek zmienia? Są jakieś gratyfikacje finansowe dla rekordzistów, których nie ma za najlepsze rezultaty?
Nie ma. Jest przede wszystkim prestiż, bo rekordy są trudniejsze do pobicia. Wrócę do przykładu 5 kilometrów. Od czerwca 2018 roku można było zacząć uzyskiwać rekordy świata na tym dystansie. Łatwo więc było sobie wyobrazić sytuację, że ktoś wpadnie na pomysł zorganizowania biegu na „piątkę” w Nowej Zelandii, czy innym zakątku świata, który jako pierwszy wita nowy rok. Załóżmy, że w takim biegu wygrałby przedszkolak z czasem 37 minut. I formalnie ten czas zostałby uznany, jako najlepszy wynik, ale nie jako rekord. W przypadku rekordu obowiązuje zastrzeżenie, że to musi to być wynik lepszy niż… Już nie pamiętam ile było dokładnie w przypadku 5 kilometrów ale powiedzmy, że lepszy niż 13:25 czy 13:45. Czyli dopiero wynik poniżej tej granicy byłby uznany za rekord. Rekord musi być po prostu odpowiednio dobrym wynikiem. Jeśli na przykład Jacek Będkowski – nie chcę absolutnie jego wyniku deprecjonować – ma najlepszy wynik w historii na 50 kilometrów, no to Robert Korzeniowski szybciej chodził… (najlepszy wynik w polskiej historii Jacka Będkowskiego na 50000 metrów po bieżni wynosił 3:37:22, dopóki 6 czerwca podczas zawodów na Targówku na 3:11:13, nie poprawił go Dariusz Nożyński; z kolei RP na 50 km Korzeniowskiego – 3:36:03 – przyp. red.). Rekordy są dużo bardziej prestiżowe, dotyczą wyników na wysokim poziomie i konkurencji często rozgrywanych. Bo tak na dobrą sprawę, skoro rozgrywane są biegi na 6 godzin (zapis zawodów „6 Godzin Pełne Mocy” z 6 czerwca b.r. na filmiku poniżej), to można by równie dobrze rozegrać bieg na 6 godzin i 5 minut i wtedy każdy mógłby zostać rekordzistą Polski.
To czy w takim razie, gdyby jakiś działacz sportowy, organizator lub ktokolwiek inny wpadł na pomysł, żeby ustalać rekordy Polski w Teście Coopera i wprowadziłby cykl takich zawodów, to czy teoretycznie byłaby możliwość bicia rekordów? To jest popularna konkurencja, ludzie biegają to na całym świecie…
Teoretycznie tak. Ale musiałyby być wcześniej przez kilka lat prowadzone zawody, trudno mi powiedzieć, czy przez 3 lata, czy 5 lat, to byłaby już decyzja zarządu PZLA. Musiałyby być rozgrywane mistrzostwa Polski, ale też mistrzostwa świata i Europy. Jeśli taki wyścig na 12 minut okazałby się tak niesamowicie popularny, to nie widzę przeciwwskazań, żeby notować rekordy. Oczywiście te wszystkie mistrzostwa musiałyby się też odbywać regularnie, bo na przykład nie ma regularnych mistrzostw świata na 50 kilometrów. Raz się odbędą, raz się ktoś wycofa. Prawda jest taka, że nikt w tym sensownie nie uczestniczy. Dla mnie większym wyznacznikiem poziomu są biegi na 100 kilometrów.
No dobrze, ale w takim razie dlaczego są rekordy Polski notowane na dość niszowych dystansach, jak choćby sztafeta maratońska?
W Polsce sztafeta maratońska nie jest powszechnie rozgrywana, ale na świecie jest niesamowicie popularna. Popatrz na Japonię i ich Ekiden. Ludzie się zabijają, żeby wystartować w tej sztafecie. Tak samo możesz powiedzieć o mili. U nas mila nie istnieje, ale w USA biegi na milę odbywają się częściej niż na 1500 m. My niektóre dystanse – w Polsce niepopularne – przejęliśmy od World Athletics, ponieważ mają długą historię w skali świata.
Okej, to powiedzmy, że kwestię popularności dystansu mamy wyjaśnioną. Ale mówiłeś też o tym, że rekord musi być dostatecznie wartościowym wynikiem, a nasze rekordy kraju w sztafecie maratońskiej są dość kuriozalne. 6 osobowa sztafeta mężczyzn zrobiła 2:06:26 a kobiet 2:33:23 i to są rekordy Polski…
No tak, ale u nas generalnie jest słaby poziom w maratonie. Niedawno chłopaki sobie pobiegli sztafetę na GPS-ach i zrobili wynik słabszy, niż życiówka każdego z nich (Michał mówi o sztafecie Marathon NN Running Team, którą Błażej Brzeziński, Mariusz Giżyński, Artur Kozłowski i Henryk Szost pokonali z czasem 2:11:41 – przyp. red.). Ja pamiętam te czasy, gdy padały rekordy w sztafecie maratońskiej, o których mówisz. U nas po prostu nie przykładało się większej wagi do sztafet. Na 4×1500 m klubowy rekord Polski ma na przykład sztafeta z Tomkiem Doboszem, Marcinem Fudalejem, Kubą Wiśniewskim i ze mną w składzie (zawodnicy KS Warszawianka w 2003 roku uzyskali 15:42.06; zaś rekord świata, który można obejrzeć na filmiku poniżej, należy do reprezentacji Kenii 14:22.22 – przyp.red.). Jak my wyczailiśmy, że można zrobić rekord w czymś takim, to rok później próbowano nam go odebrać, ale zabrakło kilku setnych. Okazało się, że w klubie zebrać czterech, dobrych zawodników na średnim dystansie wcale nie jest tak łatwo. Wracając do jakości niektórych rekordów, to rekord Polski na 100 kilometrów kobiet też moim zdaniem nie jest wyśrubowany. Jeśli Dominika Stelmach przebiegła w 6 godzin 80 kilometrów, a rekord świata na setkę Japonki wynosi 6:33… no to chyba z tej perspektywy wynik Dominiki nie jest jakimś wybitnym osiągnięciem. I dalej, rekord Polski kobiet na 100 km jest z tej perspektywy uwłaczająco słaby (7:55:19 Małgorzaty Pazdy-Pozorskiej, w trakcie ratyfikacji – przyp.red.). Inaczej to wygląda z rekordem mężczyzn, który jest naprawdę sensowny. Założę się, że nawet jeśli jakiś czołowy maratończyk wpadłby na pomysł, żeby się przedłużać, to nie pobiłby tego rekordu tak łatwo (6:22:33 Jarosława Janickiego – przyp. red.).
Trzeba tutaj pamiętać, że wiele dłuższych dystansów dopiero od niedawna jest przed kobietami otwieranych. 100 kilometrów mężczyzn ma o wiele dłuższą historię.
Nawet biorąc to pod uwagę to i tak na świecie kobiety biegają godzinę szybciej niż Polki. Biegaczka taka jak Patrycja Bereznowska, która nagle w dojrzałym wieku zaczęła sobie truchtać, uprawia sport amatorski, a nie wyczynowy. Są jakieś inne konkurencje, w których 50-latkowie wygrywają z 25-latkami?
To jest bieganie ultra, zupełnie inna specyfika wysiłku, takie bieganie jednak preferuje ludzi ze starszym peselem…
Moim zdaniem bardziej wynika to z faktu, że wyczynowcy w ultra po prostu nie startują. Kiedyś mojej Iwonie i Heniowi Szostowi zaproponowano, by pobiegli w Wings for Life. Więc Heniu się spytał po pierwsze – co to jest, a po drugie – co można wygrać? Kiedy usłyszał, że wygraną jest możliwość startu w innej lokalizacji w przyszłym roku, to oboje zgodnie odpowiedzieli, że teraz też mogą sobie wystartować w dowolnym miejscu na świecie (zawodnicy o statusach Gold Label są zapraszani przez organizatorów wielkich imprez w celu podniesienia rangi zawodów oraz spełnienia wymogów regulaminowych rozgrywania tych biegów – przyp. red.).
Chciałbym trochę zmienić temat, ale pozostając w wątku o rekordach. Poznań 2017, Karolina Nadolska robi 1:09:53 w półmaratonie, ale wynik nie zostaje sklasyfikowany jako rekord Polski. Jako powód PZLA podaje brak sędziów i nie wpisanie zawodów do kalendarza. Tylko tyle, tylko te dwa uchybienia zdecydowały, że rekord nie został oficjalnie uznany?
Tylko?
Na chłopski rozum – najważniejsze, żeby trasa była dobrze wymierzona, a przecież miała atest.
Miała atest, ale kto pilnował, że została prawidłowo przebiegnięta? W Pile też była swego czasu dobrze zmierzona trasa, a pobiegli za dużo. A w Krakowie 4 lata temu? Też był atest maratonu, ale woda zalała trasę i bieg nie został rozegrany zgodnie z atestem. Zawsze powinno być tak, że przyjeżdża delegat techniczny, są sędziowie i sprawdzają, czy bieg jest rozgrywany zgodnie z atestem. Samo posiadanie przez trasę atestu jest tylko jednym z wymogów i wcale nie najważniejszym. Dycha w Krynicy też ma atest, ale jest z górki i tam rekordy byłyby nieuznane. W Berlinie wygląda to w ten sposób, że już na mecie czeka atestator, który od razu po przybiegnięciu zawodników rusza na trasę, żeby ją jeszcze raz atestować. Do tego dochodzą kontrole antydopingowe, bez których rekordowe wyniki nie mogą zostać uznane. W biegach ulicznych to sędziowie de facto decydują, kto wygrywa a nie aparatura. Nie ma obowiązku, żeby w biegach ulicznych obecna była fotokomórka. W związku z tym, jeśli w jednym momencie wbiega na metę 10 osób, to sędzia decyduje, kto był pierwszy, drugi i tak dalej. Sędziowie na mecie mają bardzo dużo roboty, zwłaszcza, jeśli są kategorie wiekowe, trzeba wyłapać z tłumu wbiegających chociażby 70-letnią kobietę, która będzie trzecia w swojej kategorii wiekowej, o ile organizator stworzy taką kategorię. Sędziowie wyłapują też oszustwa, jakieś zmiany numerów startowych. Janusz Rozum ma już taką wprawę w tym, że potrafi na podstawie samych wyników online dyskwalifikować osoby. Potrafi wypatrzyć kobietę, która przykładowo „piątkę” podczas maratonu pokonała na poziomie rekordu świata, czyli już wiadomo, że musiała część trasy pokonać jakimś środkiem transportu lub ją skrócić. Ja jako delegat techniczny przejeżdżam trasę jeszcze przed biegiem, sprawdzam miejsca, które trzeba dodatkowo zabezpieczyć, dostawić płotki, przypiąć taśmę, bo widzę, gdzie można sobie skracać i tak dalej…
Jeszcze namolnie będą wracał do tego Poznania. Znalazłem wypowiedź Janusza Rozuma sprzed 3 lat, który powiedział, że to była norma, że poznańskie półmaratony i maratony nie zgłaszały swoich biegów, nie zamawiały obsługi sędziowskiej… Skąd taka niechęć do załatwiania sprawy? To są jakieś horrendalne koszty?
Koszty są. Jeśli chodzi o sam wpis do kalendarza to koszt jest znikomy. Bardziej znaczący jest wydatek, jeśli chodzi o obsługę sędziowską. Im większy bieg, tym drożej to wychodzi. Po zgłoszeniu zawodów do nas, szef komisji sędziowskiej, po zapoznaniu się ze specyfiką trasy, decyduje ilu powinno być sędziów. Jeśli bieg jest na stadionie to spodziewam się, że na ogół wystarczyłoby dwóch sędziów do obserwowania, czy nikt nie ścina wiraży plus dodatkowi do mierzenia czasów, liczenia dubli i tak dalej. W maratonie sędziów musi być już dużo więcej, we wszystkich kluczowych momentach na trasie, wszędzie tam gdzie można ściąć, przy matach pomiarowych plus główny sędzia i delegat techniczny… Dobrze, żeby główny sędzia był przyjezdny, żeby wykluczyć podejrzenia o sprzyjanie lokalnym zawodnikom. Sędziowie na trasie raczej są z regionu, bo to jest po prostu tańsze dla organizatora. Dniówka takiego zwykłego sędziego to chyba z 50 złotych, więc nawet jeśli pomnożyć przez kilkunastu to i tak nie wychodzi dla organizatora wielki koszt, zwłaszcza jeśli porównamy z innymi wydatkami związanymi z biegiem.
A Poznań pod tym względem był wyjątkiem, czy większość biegów w Polsce nie zamawiało takiej pełnej obsługi?
Nie, to nie był ogólnopolski problem. W każdym razie od sytuacji z 2017 roku imprezy w Poznaniu są już wzorcowo organizowane. Teraz jeszcze przed złożeniem dokumentów, przesyłają je do zaprzyjaźnionych osób, między innymi do mnie, żebyśmy przejrzeli, czy na pewno nie ma braków. Ale wtedy, trzy lata temu nie mogliśmy uznać wyniku Karoliny Nadolskiej. Przecież, gdybyśmy mimo wszystko zatwierdzili rekord Polski, to przykładowo Katarzyna Kowalska (oficjalna rekordzistka Polski z wynikiem 1:10:06 – przyp. red.) mogłaby zgłosić protest i nie byłoby wyjścia, musielibyśmy go uznać, bo miałaby rację. Ja nie neguję, że Karolina faktycznie pobiegła 1:09:53 i ten wynik widnieje w tabelach, ale jako nieregulaminowy (bieg Karoliny w Poznaniu na filmiku poniżej).
Jakie są najczęstsze błędy organizatorów z punktu widzenia przepisów?
Odliczanie od dziesięciu podczas startu uznaję jako błąd. Praktycznie nie da się wtedy uniknąć falstartu. To ma być jeden jasny sygnał, może być z pistoletu, może być z armaty, z karabinu… Ludzie jak odliczają, to nie wiedzą kiedy mają dokładnie wystartować, czy podczas „jeden” czy podczas „zero”. Swego czasu do 2 procent chipów było wadliwych, więc przed biegiem dobrze go sobie sprawdzić u organizatora, tak jak jest to robione przy odbiorach pakietów na dużych biegach. Zawsze technologia może zawieść, ktoś się z kimś zderzy, chip odpadnie… dlatego tak ważni są sędziowie na mecie. Inna sprawa, że bywają dość pobłażliwi dla polskich zawodników. Zdarzają się sytuacje, że ktoś wbiegnie na trasę, żeby poprowadzić koleżance albo będzie biegł z piciem, bo koleżance nie udało się złapać kubka na punkcie, albo jechał obok na rowerze… Za to normalnie jest dyskwa. Jak Iwona kiedyś nie złapała wody na dwóch kolejnych punktach na maratonie w Londynie, no to trudno, musiała biec mimo wszystko.
Wróćmy do punktu wyjścia, czyli bicia rekordów. Który rekord Polski jest dla Ciebie najwartościowszy?
Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. Każdy wynik ma przypisane wartości punktowe w tabelach World Athletics. Mam na pewno szacunek do rekordu na 800 metrów Pawła Czapiewskiego, bo to jest naprawdę światowej klasy wynik (1:43.22 – przyp. red.).
A w biegach długich?
W biegach długich mocno odstajemy od reszty świata, nawet abstrahując od takich rzeczy, jak doping. Mamy rekord w maratonie 2:07 u facetów, a świat biega 2:01 – to jest przepaść.
Trzeba przyznać, że rekord Henryka Szosta mocno się zdewaluował w ostatnim czasie. W roku 2012 wynik 2:07:39 przy rekordzie świata 2:03:38 wyglądał dużo lepiej, niż dziś.
W biegach długich nie istniejemy. Możemy się podniecać rekordem Polski Malinowskiego na płaską trójkę, ale jak Bekele biegł rekord świata na 10000 metrów to każdą trójkę po drodze miał niewiele wolniejszą niż rekord Malinowskiego (WR Bekele – 26:17.53; RP Malinowskiego – 7:42.4 – przyp. red.)
Uściślijmy może jeszcze, jaka jest Twoja funkcja w PZLA. Poza tym, że jeździsz jako delegat techniczny na zawody, to jesteś przewodniczącym Komisji Biegów Ulicznych i Przełajowych.
Tak, w tym roku kończy mi się kadencja. Zmieniła się w międzyczasie dokładna nazwa komisji na – Biegów Ulicznych, Przełajowych i Konkurencji Nieolimpijskich. Rzadko bywam w siedzibie związku (na zdjęciu poniżej – przyp. red.), moje uprawnienia są tutaj tak naprawdę żadne, bo o wszystkim decyduje Zarząd PZLA. To co rzeczywiście udało się zrobić, chociaż jeszcze trzeba poczekać na efekt, to fakt, że na mój wniosek będą przyznawane od przyszłego roku klasy sportowe w biegach na 5 i 10 kilometrów. Takich ulicznych biegów rozgrywa się teraz dużo więcej niż na stadionie. Ale przez to, że nie było klas sportowych, to nawet jeśli ktoś dobrze biegał na ulicy, nie mógł zdobyć stypendium.
A jak reagujesz na komentarze, że w PZLA rządzą leśne dziadki i dlatego biegi długie nie mogą się w Polsce rozwinąć?
Przyzwyczaiłem się do tych tekstów. Najczęściej mówią to ludzie, którzy nie mają bladego pojęcia, jak to wszystko działa. To nie jest tak, że PZLA sobie wymyśla, że nie może czegoś zrobić, tylko ma dedykowane pieniądze z ministerstwa i nie może ich wydawać dowolnie. Raz, gdy Iwona wypadła ze szkolenia po zajęciu 21 miejsca na igrzyskach, to ja za pośrednictwem firmy prawniczej zażądałem wglądu do umów. No i faktycznie wynikało z nich, że na przykład Marcin Chabowski zajmując 4 miejsce na mistrzostwach Europy w półmaratonie, ponieważ nie była to konkurencja olimpijska, nie mógł mieć wypłaconego stypendium. Pobiegł świetny wynik, ale nie mógł dostać stypendium. Program ministerialny jest taki, że trzeba być w pierwszej ósemce na igrzyskach czy mistrzostwach świata albo w pierwszej szóstce na mistrzostwach Europy w konkurencjach olimpijskich i koniec.
Czyli wina ministerstwa, a nie związku?
Nie wiem, czy nazwałbym to czyjąś winą. Tak jest i koniec. Tylko zamiast mieć z góry pretensje, wystarczy najpierw zapytać. Najbardziej mnie śmieszą zarzuty do PZLA w związku z igrzyskami. Przede wszystkim to nie PZLA wysyła sportowców na igrzyska, ale PKOl. Związek może jedynie zarekomendować.
Ale przecież przez PZLA ustalane są minima i zasady kwalifikacji.
I minima w większości przypadków są takie, jak rekomendują światowe władze. Na ogół są tylko dwie konkurencje, w których minima są zaostrzane – chód i maraton. Podwyższane są po to, żeby wyrównać szanse. Ja sobie nie wyobrażam, że jeśli World Athletics ogłosi minimum w maratonie kobiet na 2:48, to z Polski pojedzie zawodniczka, która pobiegnie 2:47, a w tym samym czasie, mężczyźni będą musieli walczyć o wskaźnik 1:44 na 800. Byłoby to niesprawiedliwe. A że w innych krajach utrzymują takie uwłaczająco niskie minima w maratonie? No, utrzymują. Są kraje, z których na igrzyska pojedzie nawet 150 kilogramowy gość na 100 metrów i to jest właśnie ta idea olimpijska, że jedna osoba może, ale nie jedna per konkurencja, jedna per kraj. Natomiast my nie jesteśmy aż tak słabym krajem, żeby musieć wysyłać słabych zawodników. Czasami słyszę, że w innych krajach, na przykład w Niemczech jest łatwiej, żeby załapać się do kadry. No dobra, ale z kolei w Japonii jest trudniej. A w Kenii jest łatwiej? A w Etiopii? Dlaczego zawsze w tej dyskusji padają przykłady krajów, w których jest słaby poziom? Dlaczego biegacze nie podają przykładów Ugandy, Kenii, Japonii, Stanów Zjednoczonych? Bądźmy rzetelni i porównajmy zasady kwalifikacji w różnych krajach i wyjdzie, że w Polsce wcale nie mamy tak trudno. Kobiety mają 2:29:30 a nie 2:21, mężczyźni mogą pobiec 2:11:30 a nie 2:05 – a tak to wygląda w krajach, które wymieniłem. Moim zdaniem nie powinniśmy wysyłać na igrzyska olimpijskie mężczyzn, których wyniki są na poziomie kobiet. Skoro kobieta pobiegła 2:14 w maratonie, to chyba głupio by było, gdybyśmy ustalili sobie w Polsce minimum na 2:20. Przełóżmy sobie to na 800 metrów. Jeśli najszybsze kobiety biegają po 1:58, to wziąłbyś na igrzyska faceta, który biega 1:57?
Małe szanse, że dotarłby z taką życiówką do olimpijskiego finału.
No to dlaczego chcemy brać maratończyków na podobnie słabym poziomie? Siatkarze na igrzyska kwalifikują się przez trzy lata, jako drużyna i nawet jeśli zdobędzie się taką kwalifikację, to ostatecznie i tak można nie pojechać, bo trener wybierze inny skład. Oni dopiero mają przerąbane… Nie rozumiem, dlaczego koniecznie na igrzyska chcemy wysłać właśnie maratończyków. Jak załóżmy w Stanach Zjednoczonych mają słabych oszczepników, to nie wysyłają oszczepników. Nie chodzi o to, żeby za wszelką cenę obstawić wszystkie konkurencje. Czasami słyszę, że w PZLA powinniśmy propagować biegi długie. Jeśli wyślemy wolnych biegaczy na igrzyska, to jakie to jest propagowanie? Ani nie zobaczymy ich na starcie, bo będą stali daleko za najlepszymi, ani na trasie i tylko ludzie przed telewizorami będą się denerwować, że Polacy są z tyłu – no to jakie to jest propagowanie?
Myślę, że propagować, promować i inwestować w bieganie trzeba byłoby wcześniej, żeby potem nie było problemów ze skompletowaniem dobrego składu na najważniejsze imprezy. Jaka jest przyczyna, że nasze biegi długie mają dziś problem? Może brak pieniędzy za rekordy? Bo tak jak wynikło z naszej rozmowy, pobicie rekordu Polski nie wiąże się z gratyfikacjami od PZLA. W Japonii maraton jest bardzo napędzany finansowo, rekordziści dostają nagrody sięgające setek tysięcy dolarów.
Ale gwarantuję Ci, że Heniu Szost będąc w Orlenie za swój rekord Polski dostał pieniądze i nie słyszałem, żeby narzekał na ich brak (H. Szost ustanowił rekord Polski 2:07:39 w roku 2012 zajmując 2 miejsce podczas maratonu w japońskim Otsu; na filmiku poniżej widzimy Polaka na 32 kilometrze zmagań).
Od sponsorów, a nie od związku.
Od sponsora, ale państwowego. Tak, powtórzmy – to były państwowe pieniądze. W Japonii nie płacił związek tylko sponsorzy. Tak samo jak piłka nożna – niby nie dostają pieniędzy od państwa, ale tak naprawdę to państwo ich w większości finansuje poprzez państwowe spółki, transmisje w państwowej telewizji… Dlatego krytyka PZLA jest chyba często nieuzasadniona. Wiadomo, że każdy chciałby otrzymywać większe finansowanie. Jedni daliby pieniądze siatkarzom, inni skoczkom narciarskim, a inni na operę i teatr.
Czyli problem nie tkwi w finansach?
Maratończycy pod względem finansowym chyba nie mają tak źle. Marcin Chabowski przez 20 parę lat był szkolony przez państwo i państwo wydało na niego setki tysięcy złotych. Był po prostu rewelacyjny już od czasu juniora młodszego. Teraz szkolone są następne talenty, tylko jest ich po prostu znacznie mniej niż kiedyś. Najlepsi obecnie maratończycy, no może poza Karoliną Nadolską, mają etaty w wojsku, więc dostają stałą pensję i mają zapewnione podstawowe szkolenie. Mogą dorobić na krótszych biegach ulicznych, a także jako trenerzy początkujących adeptów biegania. Trenerzy skoku o tyczce nie mają chyba tylu chętnych do trenowania. Fakt, długasi są na świeczniku – maraton jest przypuszczalnie w ostatnich latach najbardziej popularną konkurencją olimpijską. Konkurencyjność jest tam nieporównywalnie większa niż w konkurencjach rzutowych czy skokach i naprawdę bardzo trudno jest się przebić, a w dodatku wymaga to wielu lat katorżniczej pracy. Dodatkowo właśnie maratończycy w wojsku są zobligowani do rokrocznych startów, w których to poświęcają znacznie więcej niż inni sportowcy. Większość wojskowych lekkoatletów startuje dla wojska raptem raz na cztery lata na Igrzyskach Wojskowych i w dodatku nie traktują tych startów prestiżowo. Tymczasem to na maratończykach skupia się cała uwaga mediów i uszczypliwe komentarze na forach. Co więcej, maratończycy startując na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata czy Europy, zazwyczaj są w życiowej formie, ale życiówki nie zrobią, bo jak zrobić rekordowy wynik w 30 stopniowym upale? Jak im się powinie noga, to na następną okazję czekają pół roku, a taki kulomiot 3 dni później na mitingu może walczyć dalej. Widać zatem, że bycie maratończykiem ma swoje plusy i minusy. Większość jest zgodna, że powinni otrzymywać więcej pieniędzy, tylko niby kto miałby je im zapłacić? A na koniec, zawsze mnie zastanawiało, czemu w środowisku lekkoatletycznym walczymy pomiędzy sobą: biegacze kontra miotacze, sprinterzy kontra długasi? Może w innych dyscyplinach też tak jest? Wolałbym, aby sukcesy osiągali przedstawiciele każdej grupy, a nie musieć wybierać czy dać jednym, czy drugim. Szczególnie, że akurat w maratonie mamy teraz potencjał, według mnie największy w historii tej konkurencji, żeby wysłać komplet osób na Igrzyska – 3 kobiety i 3 mężczyzn. Nie zdziwiłbym się, gdyby minimum określone przez związek zrobiło nawet więcej osób – no ale życzyłbym sobie, żebyśmy zawsze mieli problem urodzaju. Dajmy naszym sportowcom trenować i startować, a na pewno pokażą na co ich stać bez zakulisowych walk o minima.
Będę się upierał, że w Polsce nie ma szczególnego motywatora, żeby bić rekordy. W Japonii mocno nakręcili te finansowanie, co im się teraz zwraca w postaci wyników na poziomie 2:08, 2:09 bieganych na zawołanie.
Nasi długodystansowcy są generalnie minimalistami, których głównym celem jest zrobienie minimum na igrzyska a nie bicie rekordów. Mówimy o gościach, którzy zaraz będą kończyć kariery, więc już z nich i tak już nic nie będzie. Jedyną nadzieję na zbliżenie się do rekordu Polski w maratonie widzę w Krystianie Zalewskim czy Szymonie Kulce. Inaczej u kobiet, tutaj są zawodniczki, które chcą walczyć i są w stanie wskoczyć na poziom rekordu kraju. Sądzę jednak, że w najbliższej przyszłości nie będziemy mieli wysypu dobrych maratończyków. W mediach promowani są ludzie i wydarzenia, które z wyczynowym sportem na najwyższym poziomie nie mają wiele wspólnego. Dlatego, żeby zdobyć sponsorów dużo łatwiej jest dziś wypromować się w biegach 6 godzinnych, bieganiu 100 maratonów dzień po dniu, niż przez sensowny wynik, na który trzeba pracować latami. Nie odbiega to jednak niczym od innych dziedzin życia: zamiast naukowców, wywiady przeprowadza się z celebrytami. O opinię na temat polityki, nauki, sztuki pyta się osoby bez matury wstawiające zdjęcia na portalach społecznościowych, a nie wybitne osoby, które kształciły się przez całe życie. Taka moda dosięgła jak widać również lekką atletykę.
Inna kwestia, że osoby, które z wyczynowym sportem nie mają wiele wspólnego, potrafią się też super w tych nowoczesnych mediach odnajdywać, a zawodowi biegacze często mają z tym problem.
To jest też rola dziennikarzy, żeby tłumaczyć opinii publicznej co jest trudne, a co nie. Media powinny mówić co jest osiągnięciem a co nie jest. Dziś mamy taką sytuację, że gdy facet złamie 3:00 w maratonie, 2:40, czy 2:30 mówi się, że to super wynik. Nikomu nawet do głowy nie przychodzi, że jak mężczyzna biega 2:15 to jest amatorem-wyczynowcem, ale nie zawodowcem, bo kobiety biegają regularnie po 2:17. Dziennikarze powinni tłumaczyć, co jest osiągnięciem a co nie, bo dziś osiągnięciem w powszechnym rozumieniu jest biec dłużej, a nie szybciej. Nic się nie zmieni, póki będziemy promowali takie wyczyny, że ktoś przez 100 dni przebiegł 100 maratonów, co tak naprawdę każda osoba, którą znam byłaby w stanie zrobić – tylko po co? Jakoś nie słyszałem, żeby w innych dyscyplinach sportowych ludzie się podniecali, że ktoś serwował w tenisie przez całą dobę. Moim zdaniem biegi długie padną. Powiedziałem to już kiedyś i powtórzę. Dużo łatwiej jest biegać dwa razy w tygodniu dychę po 31 minut przez 50 tygodni w roku, niż pobiec raz, ale 28 minut. Nikt w Polsce nawet nie próbuje się na taki wynik przygotować. Jeszcze raz to powtórzę biegi amatorskie, zniszczyły biegi długie. Kiedyś dziennikarze potrafili powiedzieć, że 49 sekund Szewińskiej na 400 to lepszy wynik niż 30 minut Kusocińskiego na 10000 m. A teraz dziennikarze wolą wyłącznie promować, że ktoś przebiegł z gołym tyłkiem albo przebrany za wróżkę, a czasem nie podają wyraźnie wyników zwycięzców.
Zdjęcie ciekawostka. Michał Bernardelli podczas dekoracji wygranego Minimaratonu w Lesznowoli w 2004 roku. W pokonanym polu pozostawił wtedy m.in. Kubę Wiśniewskiego i Mariusza Giżyńskiego…