5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Cross na skarpie, Toruń


Był dżdżysty poranek, kiedy szybko jadłem śniadanie przed wyjazdem do
Torunia. Jak zwykle zaspałem. Do umówionego spotkania z kolegami pozostało 15
minut.

Dlatego szybko pochłaniałem twarożek i kromki ciemnego chleba z konfiturami
wiśniowymi. Towarzystwo Ani, mojej żony, która mimo niedzielnego poranka wstała
razem ze mną aby zjeść wspólnie śniadanie korzystnie wpłynęło na mój
nastrój.

Osiedle o tej porze wyludnione, dostrzegam Rysia, który jak go znam, był
punktualny, przepraszam za spóźnienie, ruszamy.

Jedzie z nami również Jurek. Choć zaczął biegać w zeszłym roku już przebiegł
trzy maratony. Do Torunia z Warszawy około 2,5 godziny jazdy. Czas upływa nam na
rozmowie. Tematy są typowe: policjanci, którzy zamiast łapać bandytów, chowają
się po krzakach czyhając na kierowców, trochę o polityce, treningu. Atmosfera
ogólnie sympatyczna mimo, że na zewnątrz coraz bardziej pada (dobrze
przynajmniej że na zewnątrz).

Dojeżdżamy godzinę przed startem. Zaskakująco szybko znajdujemy szkołę w
której znajduje się zaplecze biegu. Panie przyjmujące zgłoszenia – sympatyczne.
Wyczuwa się, że organizacja biegu to dla nich nowość, ale są uprzejme i
zaangażowane (co za rzadkość).

Przebieramy się i idziemy na trasę. Mój nastrój poprawił się. Deszcz przestał
padać, lasek wygląda przyjemnie, jest sporo biegaczy (bieg ukończą 63
osoby).

Bieg główny odbywa się na dystansie 10 kilometrów, pięć pętli po 2 kilometry.
Jest to typowy bieg przełajowy, trasa palce lizać. Teren urozmaicony, duże
różnice wysokości, miejscami grząski piasek, częste zakręty, nierówności,
siodełka, wypiętrzenia, zbiegi o nachyleniu takim, że trzeba hamować i wreszcie
tor saneczkowy. Niestety nie w dół, w górę. Długo będę wspominał to miejsce.
Najpierw wspięcie na coś co w zimie służy chyba jako skocznia narciarska (2-3
metry wysokości) potem jakieś czterysta metrów podbiegu, o rosnącym
nachyleniu.

Start. Ruszam żwawo, ale nie na maksymalnych obrotach, a mimo to przez
pierwsze 300m prowadzę. Muszę przyznać że prowadzenie jest przyjemne, choć wiem
że szybko się to zmieni. W połowie pierwszego okrążenia jestem już pod koniec
szerokiej czołówki.

Bieg przełajowy ma swoją specyfikę. W biegu ulicznym, jeśli ma się szczęście,
można po kilkuset metrach osiągnąć docelowe tempo i biec w grupie przez,
powiedzmy, 80% dystansu. Grupa napędza się sama. Czasem ma swojego lidera, który
nadaje tempo. Grupa jest dynamiczna, ktoś może dojść, ktoś odpaść, ale tempo i
obciążenie są stabilne. Nic podobnego w biegu przełajowym, o nie. Trasa nie
sprzyja formowaniu się grupy, ścieżki czasem zwężają się rozciągając stawkę.
Podbiegi i zbiegi rozrywają grupę.

Dobiegamy do toru saneczkowego, który kończy pętlę, potem jeszcze około 50
metrów i meta. Ale przedtem jeszcze cztery okrążenia. Prawdę mówiąc po podbiegu
mam już dosyć. Mięśnie nóg mam mocno zakwaszone. Ból nie do wytrzymania. Gdybym
przeszedł teraz w marsz przejdzie po pięciu sekundach, jeśli będę biegł tym
tempem dalej, będzie bolało będzie 2 minuty, potem kilka minut przerwy i
znowu… tor saneczkowy i tak jeszcze kilka razy. Zaczynam nienawidzić
roześmianych dzieciaków na sankach. Najchętniej przeszedłbym w trucht. Najgorsza
jest perspektywa, że czekają mnie jeszcze cztery razy takie odczucia.

Bieganie przełaju wymaga silnej psychiki. Po każdym podbiegu natrętnie
powraca myśl czy warto utrzymać tempo, czy nie lepiej zwolnić, czy rzeczywiście
istotne jest, czy bieg skończę na ósmej, czy 12 pozycji.

Podbiegi podkopują moją psychikę. Są moją najsłabszą stroną. Prawie na każdym
okrążeniu ktoś mnie tu wyprzedza. Co z tego, że potem tę osobę dochodzę, skoro
wiem że jeśli nie uzyskam przewagi co najmniej 20 metrów, na następnym podbiegu
znowu będzie przede mną.

Ostatnie okrążenie. Dochodzę biegacza, który wyprzedził mnie na ostatnim
podbiegu, biegniemy czas jakiś razem, wychodzę na prowadzenie. Po dłuższej
chwili przestaję odczuwać w nogach ostatni tor saneczkowy. Z początku prawie
niezauważalna, teraz pojawia się nieznaczna przewaga. Na jakimś siodełku
terenowym koncentruję się na optymalizacji kroku i już mam metr przewagi. Przede
mną zbieg, kilkaset metrów w dół. Zbieg urozmaicony zakrętami, siodełkami,
kilkumetrowymi podbiegami. Wiem, że jeśli chcę wygrać, to tutaj musze odskoczyć,
zyskać przynajmniej 10 metrów, i liczyć że przewaga nie stopnieje do zera na
torze saneczkowym.

Na zbiegu najważniejsze jest maksymalne przyspieszenie i koncentracja na
technice biegu. Teren jest nierówny, miejscami grząski piasek. Mimo dużego tempa
trzeba planować gdzie postawić nogę aby nie zachwiać się, nie stracić rytmu i z
każdym krokiem zyskiwać kolejne centymetry nad przeciwnikiem.

Rozwijam maksymalną bezpieczną prędkość. Zbieganie w szybkim tempie jest
równie męczące jak bieg po terenie płaskim. Już po kilkudziesięciu metrach czuję
charakterystyczne pieczenie mięśni czterogłowych. Ale cierpienie opłaca się,
zerkam za siebie i widzę że mam już jakieś 10 metrów przewagi. Po chwili jeszcze
większy spadek. Tu nie da się rozwinąć większej prędkości, to niebezpieczne.
Trzeba wręcz hamować, bo zaraz zakręt. Kontrakcja powoduje przenikający ból
mięśni nóg. Kilkadziesiąt metrów płaskiego i przede mną ostatni podbieg.

Oglądam się ostatni raz za siebie, ale tracę rozeznanie gdzie On jest. Widzę
kilku biegaczy od pięciu do 20 metrów a mną. Czy ten najbliższy to przed chwilą
zdublowany, czy już On? Wmawiam sobie, że to ostatnie metry, że muszę dać z
siebie wszystko. Podbieg mija mi na walce z odmawiającymi posłuszeństwa nogami,
bólu i wsłuchiwaniu się w odgłosy za mną. Zbliżający się oddech będzie świadczył
o przegranej. Po chwili zerkam przed siebie. Widzę szczyt, liczę kroki. Na
szczycie odwracam głowę. Dostrzegam go, 20 metrów za mną. Do mety 50 metrów,
więc wynik jest już przesądzony.

Za metą zatrzymuję się i czekam na przeciwnika. Z uśmiechem podajemy sobie
dłonie. To jest sport właśnie.

Możliwość komentowania została wyłączona.