Redakcja Bieganie.pl
Kiedy na chwilę przed startem przypinam numer startowy, czuję się jakbym zakładał coś na kształt rycerskiej zbroi. Bardzo lubię ten moment, kiedy jeszcze wszystko tak naprawdę może się zdarzyć. Stojąc w tłumie innych biegaczy, obleczonych w równie anonimowe jak mój numerki, teoretycznie – mogę wygrać z każdym. Potem bieg rusza i czar pryska, ale przez te kilka minut między zapięciem numerka a wystrzałem startera czuję się mistrzem świata.
Do numerków mam stosunek dość klasyczny. Nadziewam je bez skrupułów przez ostrze agrafki, żeby brutalnie zaczepić na startowej koszulce. Nie liczę godzin i lat, ale też dziur, które w moim ulubionym singlecie wyrobiły przez lata różnej maści numery. Jestem raczej znerwicowany – takie mocowanie obniża mi poziom przedstartowego stresu, dając pewność, że nie zgubię numerka gdzieś po drodze.
Biegają po tym łez padole ludzie, którzy wolą spętać się pasem na biodrach niż przeszywać koszulkę zimną jak lód agrafką. Nie ukrywam, że rewolucja biegowa w Polsce ominęła mnie szerokim łukiem, aż do tego stopnia, że gdy pierwszy raz dostałem pas na numer startowy, totalnie nie wiedziałem – jak się tego używa. Próbowałem suszyć na nim skarpety, obwiązywałem zrazy, używałem do wymierzania sprawiedliwości, wszędzie tam gdzie policja okazywała się bezsilna. A to był, kurczę, pas na numer startowy.
Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej, nie tylko pasy na numerki były rzadkością, ale również agrafki czasami przegrywały z bardziej oldschoolowym rozwiązaniem. Zdarzało się, że numerki przyjmowały formę materiałowych kamizelek. Obwiązywało się je dookoła ciała sznureczkami, nie za ciasno, żeby nie stracić oddechu i nie za delikatnie, żeby nie spadły jak majtki, w których sparciała gumka. Jeszcze inną formą znakowania biegaczy były koszulki z numerkiem zgrzanym na stałe. Większej bliskości nie można było sobie wyobrazić.
Zdecydowanie preferuję numerki ze sklejonymi chipami. Dzięki nim mogę biec szybciej i pewniej. Widok chipa w formie plastikowej obrączki montowanej do butów budzi we mnie skrajne emocje. Lament, śmiech, płacz i nerwowe tiki, polegające na zgrzytaniu zębami. Śniłem już nieraz o zawodach, w których chip zrywał się ze sznurowadeł, gdzieś totalnie poza moją kontrolą. Szukałem potem na listach wyników swego nazwiska, nie potrafiąc się odnaleźć na żadnej z pozycji. Koszmar, którego spełnienia nie życzę nawet najgorszemu wrogowi.
Numerki pozwalają się połapać. Zwłaszcza, kiedy człowiek drugi raz w roku ogląda zawody lekkoatletyczne i są to od razu mistrzostwa świata. W Dosze liderzy światowych list w poszczególnych konkurencjach nagrodzeni zostali specjalnym numerkiem z żółtym tłem. Obrońców tytułu najlepszego biegacza, skoczka czy miotacza z poprzedniego mundialu, można było natomiast rozpoznać po czerwieni. Podczas radomskich mistrzostw Polski z kolei, liderów list ozdobiono w niebieskie karteczki, a obrońców tytułu w żółte.
Tutaj przydałoby się małe wyjaśnienie. Tam gdzie pojawia się lekkoatletyczna elita, numerek startowy staje się tylko pewną metaforą. Najlepsi zamiast liczb otrzymują bowiem plakietki ze swoimi nazwiskami. Mieć numerek z samym sobą – jest to marzenie niejednego biegacza amatora, który najczęściej może liczyć tylko na towarzystwo losowych, anonimowych, przygodnych cyferek.