Redakcja Bieganie.pl
Praca, dom, dzieci. Sprzątanie, gotowanie, prasowanie i wspólne odrabianie lekcji. Nie oszukujmy się – w naszym społeczeństwie to wciąż kobieta najczęściej odwala „robotę McGyvera”, dwojąc się i trojąc, żeby wszystkie mechanizmy w rodzinnym trybiku działały jak trzeba. A gdzie w tym wszystkim ONA – biegaczka?
Otóż biegaczka może zatrudnić nianię (przeciętnej polskiej rodziny na to nie stać), poprosić o pomoc teściową („Ja tu haruję, a tamta sobie fitnessy urządza”), narzekać, że nie ma czasu, albo wziąć sprawy w swoje ręce i biegać wspólnie z dzieckiem.
Nie tak dawno temu do Polski dotarły baby-joggery – trzykołowe wózki z hamulcem dostosowane do przemieszczania się po nierównych nawierzchniach typu śnieg czy żwir. Na zachodzie zdążyły już zrobić furorę: łatwo się je rozkłada, są lekkie i o wiele lepiej przystosowane do szybkiego przemieszczania się, niż standardowe wózki. Minus to cena: od kilkuset do niemal 2 tys. zł.
Praktyczne rozwiązanie tego problemu znaleźli Amerykanie: olej wózek, zabierz dziecko na jogging. Zdaniem fizykoterapeuty Glenna Domana z Instytutu Osiągania Ludzkich Możliwości (IAHP) w Filadelfii, biegowego bakcyla można zaszczepić już u 18-miesięcznych szkrabów. Wystarczy trzymać się jasno rozpisanego planu treningowego: pierwszy tydzień: 20 przebieżek po 100 metrów, trzeci tydzień: 15 przebieżek po 150 metrów i tak dalej, aż do finiszu – 24 tygodnia i pokonania dwóch jednokilometrowych dystansów. Zgodnie z tym, co mówi Doman, wiele dzieci z IAHP w wieku czterech lat jest w stanie przebiec 5 kilometrów bez postoju w czasie 40 minut. Dla rodzica – biegacza brzmi to jak marzenie. Ale dla malucha, który od najmłodszych lat jest „programowany” na bieganie? Z jednej strony możemy mówić o egoizmie rodzica, który organizując czas dziecku, dopasowuje je do siebie albo realizuje swe niespełnione ambicje. Z drugiej, jeśli nawet mamą lub tatą kierują najczystsze intencje, istnieje ryzyko, że z czasem dziecko, znudzone bieganiem jako regularną formą aktywności, zwyczajnie je odrzuci.
Grunt to zachować równowagę. W Polsce biegające dzieci widzi się co najwyżej na podwórku przed blokiem (o ile właśnie nie grają na komputerze albo nie lajkują na Facebooku). Jogging niepełnoletnich wciąż odbierany jest jako fanaberia. Tymczasem zagranicą w najlepsze trwa boom na children running – organizowane są biegi dla dzieci maratończyków, mini-maratony, specjalne treningi dla matek z podopiecznymi… Skąd taki dystans do małych joggerów, skoro badania wykazują, że u biegających dzieci występuje o wiele mniej kontuzji, niż u tych grających w piłkę nożną czy koszykówkę? Urazy są wpisane w dzieciństwo, a trzymanie dzieci pod kloszem robi więcej szkód, niż korzyści. Oczywiście, bez odpowiednich butów, rozgrzewki, nadzoru rodzica, regularnych badań i kontroli u ortopedy się nie obejdzie, ale to jest właśnie cena zarażenia dzieciaka swoją pasją.
Jak to zrobić? Z maluchami pójdzie gładko – ich niespożyte pokłady energii sprawią, że nietrudno będzie zachęcić je do krótkich przebieżek. Jednak im dłuższe dystanse, tym trudniej przekonać pociechę, że jogging może być ciekawy. Tu pomocne okażą się motywacyjne gry, jak choćby rozrzucenie na trasie fantów, które dziecko po drodze musi odnaleźć i zebrać, czy wprowadzenie elementów rywalizacji (ale tylko z rówieśnikami lub z rodzeństwem, nigdy w relacji dorosły-dziecko). Najtrudniej do biegania przekonać dorastającą młodzież, która odczuwa niezwykle silną potrzebę indywidualizacji i odcięcia się od rodziców. W tym przypadku albo przemówi „cool-rodzic” – świadomy, wysportowany wzorzec, albo najprostsze argumenty: „Młodzi biegacze mają duże branie u dziewczyn”, „Bieganie podnosi pupę”, „Zwiększysz masę”, i tak dalej…
Biegając z dzieckiem nie złamiesz życiówki, ani nie przygotujesz się do maratonu. Ale pozostaniesz aktywny, pokażesz dziecku, jak wielką frajdę może dawać sport i – co najważniejsze – spędzisz z nim więcej czasu. A to – nawet kosztem nieposprzątanej kuchni albo kilku gorszych projektów w pracy – jest bezcenne.
Malvina Pająk
Felietony: